Strach. Trump w Białym Domu

6 grudnia 2018

Bob Woodward

Strach. Trump w Białym Domu
Przełożyli:Hanna Jankowska, Paweł Bravo, Maciej Studencki,
Jan Wąsiński, Jacek Żuławnik
Grupa Wydawnicza Foksal – Wydawnictwo WAB, Warszawa 2018

Rekomendacja: 5/7
Ocena okładki: 4/5

Od Nixona ze spuszczonymi portkami
do Trumpa bez portek…

„Jest pan pierdolonym kłamcą.”
Coś, co adwokat John Dowd zawsze
chciał powiedzieć swemu klientowi,
45. prezydentowi Stanów Zjednoczonych,
ale do końca swej służby nie odważył się…

Jeśli nie liczyć „Głębokiego Gardła” (jak się po latach okazało, nazywał się Mark Felt i był wicedyrektorem FBI…), to waszyngtoński dziennikarz Bob Woodward ma pięćdziesiąt procent zasług w usunięciu (sam ustąpił? no i co z tego?) z urzędu Richarda Milhousa Nixona, 37. prezydenta USA (druga połowa chwały należy się koledze Woodwarda z redakcji „Washington Post” – Carlowi Bernsteinowi). Czterdzieści pięć lat temu ujawnienie „afery Watergate” było dla amerykańskiej opinii publicznej szokiem równie doniosłym, jak zabójstwo prezydenta Kennedy’ego dziesięć lat wcześniej. Ale o ile zamach na prezydenta (skądinąd niewyjaśniony…) był raczej efektem działania sił z zewnątrz obozu władzy, o tyle obalenie (ustąpienie – jak zwał, tak zwał…) urzędującego prezydenta było rezultatem poważnych naruszeń systemu obowiązującego prawa przez tegoż prezydenta i jego ludzi – w imię utrzymania władzy za wszelką cenę. Tego Amerykanie wtedy nie potrafili znieść…
Ale Bob Woodward i Carl Bernstein nie mieli pojęcia, dokąd zaprowadzi ich (i całą Amerykę…) afera włamania do siedziby komitetu wyborczego demokratów w apartamentowcu Watergate. Pisząc o niej, zaufali swemu instynktowi, wychowaniu i profesjonalnym pryncypiom. Teraz, 45 lat i ośmiu prezydentów później, Bob Woodward (wciąż zresztą pracujący w „Washington Post”) rozpoczynając pisanie „Strachu” – o Donaldzie Trumpie w Białym Domu – nie mógł oczekiwać, że jego demaskatorska filipika, rzeczowa i wiarygodna, boleśnie szczera i obrazoburcza, wywoła jakikolwiek efekt, choćby w przybliżeniu porównywalny z Watergate. W sensie politycznym nie wywołała żadnego, podobnie jak wcześniejsza o parę miesięcy książka Michaela Wolffa „Ogień i furia. Biały Dom Trumpa” (zresztą rekomendowana w tym blogu 2 marca 2018 roku). Tak zmieniły się czasy, obyczaje, polityka. I przede wszystkim Prawda…
Prawda nie jest już jedna, niepodzielna i obiektywna; prawd jest tyle, ilu ludzi – każdy ma swoją, a moja jest najmojsza, zaś inne to gównoprawdy… Świat przeżywa nieustanny kolaps poznawczy – a w zasadzie to ludzie uczestniczący w wymianie opinii, myśli, poglądów przestali prawdzie (rozumianej jako sąd zgodny z rzeczywistością) przypisywać jakiekolwiek znaczenie wyższego rzędu. Tyle jest tych prawd, że nie sposób zweryfikować ani uwierzyć. Nominację dostaje… osąd czy przesąd – taaaak, najmocniej oklikany! Przecież w każdym ścierwie coś musi być; miliony much nie mogą się mylić. Przeto Bob Woodward (a kto to w ogóle jest?) może sobie tysiąc razy napisać, że Trump jest idiotą i za każdym razem solidnie to udowodnić – ale to Trump wygrał wybory i on jest nasz, ten Pomarańczowy Kumpel. I w zasadzie nic mu nie spada (w sensie – poparcia w sondażach…). Więc wolne media raczej nie wysadzą Trumpa z siodła – chyba żeby jakoś szczególnie spektakularnie, koncertowo dał dupy. Ale na to się nie zanosi. Dochodzenie specprokuratora jakoś się ślimaczy i rozmywa, a z drugiej strony w Białym Domu zawiązał się w miarę skuteczny spisek paru przytomnych urzędników, mających dostęp do Pierwszego Biurka nawet pod nieobecność gospodarza; ci łebscy faceci po prostu kradną z blatu projekty wyjątkowo trefnych dokumentów – bo jak Trump czegoś nie widzi, nie ma w ręku, to o tym zapomina. W ten sposób z Gabinetu Owalnego wykradziono (i to kilkakrotnie…) projekt wypowiedzenia KORUS – specjalnego traktatu z Koreą Południową. Projekt zakładający ni mniej, ni więcej tylko wycofanie amerykańskich wojsk (jakieś circa 28 tysięcy ludzi, nie wspominając o wyrafinowanych instalacjach militarnych), jeżeli Południowi Koreańczycy za ich pobyt nie zapłacą całej sumy co do grosza. Tymczasem dzięki tej umowie każde wystrzelenie rakiety na Północy jest rejestrowane po siedmiu sekundach (a bez niej radary na Alasce poradzą sobie po piętnastu minutach…); no i artyleria Północnych mogłaby w godzinę zabić w Seulu około 10 milionów ludzi – połowę mieszkańców okolicy…
Ten jeden przykład obrazuje skalę problemu, jaki Ameryka ma ze swym przywódcą – bo to nie jest odizolowany incydent – takich punktów konfliktu jest więcej: Iran, Afganistan, Bliski Wschód, handel międzynarodowy i cła, migracje, klimat, NATO, Rosja… Pilnowanie Trumpa, by czegoś nie palnął, łatwe nie jest! No, a swoją drogą on nie ułatwia – jest aktywnym użytkownikiem serwisów społecznościowych, osobliwie ulubionego Twittera; potrafi „ćwierknąć” kilkadziesiąt razy dziennie. „Biblioteka” jego internetowej aktywności liczy kilkaset tysięcy pozycji (powstają już prace naukowe na ten temat…) i nie są to debilne dialogi z ruchadłem leśnym. Trump, przywódca światowego arcymocarstwa, wybrał tę drogę do zarządzania swoim gospodarstwem: komunikuje o decyzjach, zwalnia ludzi, formułuje opinie. I nikt tego nie kontroluje (poza rzadkimi ingerencjami członków rodziny – głównie tzw. Jarvanki, czyli zięcia Jareda Kushnera i córki Ivanki).
Woodward szczegółowo i beznamiętnie, iście po reportersku, nie jak komentator polityczny, opisuje tryby zarządzania państwem, podejmowania decyzji, myślenia (choć w przypadku Trumpa każda zbitka słów „prezydent” i „myśl” wydaje się nieznośnym oksymoronem) w Białym Domu. I nie pozostawia złudzeń – dokąd to wszystko prowadzi. W najlepszym razie do utraty przez Amerykę pozycji lidera wolnego świata, arbitra, gwaranta, instancji odwoławczej. W najgorszym – do konfliktu. Jego skali lepiej sobie nie wyobrażać.
Gdy kadencja Trumpa (oby tylko jedna – choć nie mniemam tego z tak niezachwianą pewnością, jak myślałbym rok temu…) dobiegnie wreszcie końca, pojawią się zapewne bardziej wnikliwe analizy, bystrzejsze, bardziej błyskotliwe diagnozy. Ale to będzie klasyczny l’esprit d’escalier… Woodward jest zawodowcem, który nie lubi czekać, aż sprawy się wyklarują. Widzi i rozumie, więc pisze bez straty czasu. Zaś w jego kwalifikacje nie sposób powątpiewać – dwa Pulitzery, osiemnaście książek, posada wicenaczelnego w „Washington Post”… Lektura „Strachu” to poza wszystkim czysta przyjemność obcowania z odpowiedzialnym, wysoce profesjonalnym dziennikarstwem w dobrym, starym stylu. Praktycznie dziś nieobecnym na rynku idei. Jeśli dziś dziennikarzami mienią się imitatorzy z portali internetowych, łowcy sensacji i plotek, wymyślacze fake newsów, to dla nielicznych fachmanów pokoju Woodwarda wypadałoby stworzyć nową kategorię zawodową. Może nawigatorów – wytyczających kurs i objaśniających, dlaczego akurat taki? Albo strażników – zdrowego rozsądku, rozumu i instynktu samozachowawczego tzw. ludzkości… W każdym razie Woodwarda czytać należy; problem w tym wszelako, że przeciwnicy Trumpa to zbyt mała publiczność, a zwolennicy… w ogóle nie czytają – niczego, co rozmiarami przekracza ulotkę z reklamą wyprzedaży z Wal-Martu. No i jeszcze kosztuje kilkadziesiąt dolarów, co w przeliczeniu na sześciopaki millera, coorsa czy buda wydaje się fortuną…
Tak więc pisanie Woodwarda dziś nie ma żadnej siły politycznej i żadnego realnego wpływu na historię USA nie wywrze – nie to, co 45 lat temu, gdy naprawdę zmiotło prezydenta… Teraz aktualny prezydent może spać spokojnie; cała ta konstrukcja jego, pożal się Boże! – administracji jest odporna na rzeczową, udokumentowaną krytykę. Tylko naładowany emocjami skandal na wielką skalę mógłby zmienić sytuację (a i tego nie wiadomo do końca…). Więc i z Trumpem odczekamy cztery lata (albo i więcej, bo na zdrowym rozsądku amerykańskich obywateli zbytnio polegać chyba nie należy…). Cierpliwości… Tej potrzeba znękanemu światu najbardziej. Ale lektura Woodwarda doprawdy jest satysfakcjonująca, choć czasem to satysfakcja bezsilnych…
Tomasz Sas
(6 12 2018)


Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *