Umrzeć, a potem wskoczyć na konia

30 listopada 2018

David Bosc

Umrzeć, a potem wskoczyć na konia
Przełożyła Anna Wasilewska
Oficyna Literacka Noir sur Blanc, Warszawa 2018

Rekomendacja: 4/7
Ocena okładki: 4/5

Lećmy, póki świat chce latać…

Koncept zuchwały: ze skąpej materii (z natury rzeczy), ograniczonej do wątku sensacyjnego, epatującego dramatycznymi szczegółami, z dwóch gazetowych notek o samobójczej śmierci (skok z trzeciego piętra; nago…) młodej malarki w Londynie 3 września 1945 roku autor snuje oniryczną narrację, rekonstruując rzekome zapiski samobójczyni, która w ostatnich miesiącach życia bardziej niż malowaniem zajmowała się interpretowaniem własnych snów. Osobliwe założenie, ale David Bosc nie należy do tych układnych młodzieńców, którzy boją się własnego cienia, tylko z zuchwałych pomysłów i karkołomnych ekskursji intelektualnych potrafią czerpać siłę twórczą…
Prawdziwa (albo może nie?) Sonia Araquistáin podobno miała 23 lata i mogła być córką hiszpańskiego socjalisty, pisarza, Baska z pochodzenia Luisa Araquistáina – republikańskiego, więc w chwili jej śmierci już zapewne byłego ambasadora byłego rządu Juana Negrina w Niemczech i Francji, a w czasie II światowej wojny uchodźcy w Anglii, potem w Szwajcarii (gdzie zmarł); do frankistowskiej Hiszpanii oczywiście wrócić nie mógł – w czasie wojny domowej w Hiszpanii był jednym z głównych pośredników dostaw broni dla armii Republiki. Czy miał córkę? Bezspornie nie wiadomo. Bosc podobno inspirację zaczerpnął z notatek egipskiego poety, surrealisty, który na wieść o jej samobójstwie wzywał do manifestacyjnego hołdu dla Soni w obronie wolności tworzenia, jakoby naruszonej podczas procesu. Ówczesny bowiem system prawny Anglii nakazywał wytoczenie formalnego procesu samobójcy (niedoszłemu także) za przestępstwo „zamachu na siebie samego”. Bosc odnalazł dwa niewielkie teksty w gazetach „Daily Express” i „Sunday Express”. W tuż-powojennym Londynie, mieście pełnym zamętu i chaosu, jak przystało na sui generis prawie stolicę ówczesnego świata, nawet tak spektakularna, pełna zagadkowych okoliczności śmierć młodej hiszpańskiej emigrantki mogła być sensacją jednego dnia co najwyżej. A do akt wspomnianego procesu (jeżeli jeszcze istnieją…) raczej nie udałoby się dotrzeć; królewskie pieczęcie tajemnicy wymiaru sprawiedliwości zatrzasnęły je w archiwach na wieki.
Bosc apokryficznie „zrekonstruował” zapiski Soni Araquistáin, które rzekomo poczyniła w poprzek na stronach jakiegoś przypadkowego i pospolitego wakacyjnego romansidła (może Dekobry?), jakie setkami walały się po salonach Biarritz lub innych kurortów nad Zatoką Biskajską. To nie tylko próby zapisania i interpretacji jej snów, urojonych planów, marzeń i pomysłów. Jak na kogoś, komu natrętnie śnią się jaskółki i… pijawki, a wysnuwa z tego marzenie, by latać i stać się przejściowym ogniwem ewolucji między człowiekiem a ptakiem, Sonia ma zaskakująco trzeźwe i bystre obserwacje obyczajowe – zwłaszcza te o seksualności wojennego Londynu (w której – jak się wydaje – nader ochoczo uczestniczyła…), czy miniaturka reporterska o krowach z wymalowanymi na bokach białymi pasami. W czas wojennego zaciemnienia samochody jeździły nocą po drogach bez świateł, więc krowom, które czasem lubiły z pastwisk zejść (bez sensu!) na drogę, malowano takie pasy, by choć trochę były widoczne i nie zwiększały incydentalnie podaży wołowiny, ani nie osłabiały zdolności bojowej królewskiego transportu samochodowego… A uwagi o tańcu, jego cielesnej dosłowności i emocjonalnym napięciu?
Lektura tej krótkiej książeczki narzuca osobliwy stan skupienia umysłu – prowadzi nieomylnie. Ku starym i nowym obrazom, wykadrowanym z wyobraźni. Trochę świata się widziało, jeszcze więcej wyimaginowało – jest w czym grzebać. Pamięć z wyobraźnią rysują na wyprzódki; jak jedna kreskę z tuszu cyzeluje piórkiem, druga leje wodnistą akwarelę, jak pierwsza gęste tropy odkłada gwaszem, druga zostawia kredką tłuste plamy… W ruch idą pędzle i aerozolowe lakiery w puszkach, które w starej szufladzie zostawił syn – grafficiarz. Sonia była malarką, ale Bosc mało pisze o jej malowaniu. Bo przeszła w fazę, gdy ręka ni oko nie nadążały za tworzącą prawdziwe obrazy oniryczną imaginacją. Sui generis wyższy stan świadomości… Bo ona nie wyskoczyła z okna – wyskoczyła z siebie.
David Bosc zrobił miniaturową wprawkę z rzędu tych – co by było, gdym sobie wyobraził czyjeś życie? Nie takie pospolite, ale szalone. Londyńska samobójczyni z 1945 roku/ Czemu nie? Znany koniec ogranicza paletę środków, ale z drugiej strony koncentruje wyobraźnię, konfliktuje normę z nadużyciem. W sumie niezła wirówka… A rezultat jest satysfakcjonujący. Aczkolwiek nie jest to lektura dla zestresowanych – do pełnego zrozumienia, ba, nawet wchłonięcia, niezbędne jest wyciszenie i spokój ducha. Dopiero wtedy istota zamysłu Bosca (czyli wydrążenie dziury w całym; mam na myśli podręczną teorię bytu…) objawi się w całej przewrotnej okazałości: nie zasklepiajcie się w jednym idealnym kształcie waszego poglądu na świat – wolność to niepokój, wieczne poszukiwanie. Czasem ucieczka.
Wybór zdjęcia na element okładki współgra z tym zamysłem. To fotografia Charlesa Lutwidge’a Dodgsona (zrobiona w 1862 roku…), wybitnego matematyka i pisarza – znanego pod pseudonimem Lewis Carroll – autora „Alicji w Krainie Czarów”. Zdjęcie (oczywiście upozowane) nazywa się „The Elopement” (co po angielsku znaczy mniej więcej „nagła i nieoczekiwana ucieczka narzeczonej w ostatniej chwili przed ślubem”), a pozowała Alice Jane Donkin – krewna pisarza, właściwie jeszcze dziecko (gdy robiono zdjęcie, miała jedenaście lat…). Symbolika – przyznacie – dość natrętna. I to na wielu płaszczyznach. Ale co tam; za co innego cenimy Lewisa Carrolla.
A Bosc? No cóż, gdy poczujecie się silni, zrównoważeni i spokojni, zafundujcie sobie tę lekturę.
Tomasz Sas
(30 11 2018)


 

Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *