Mgły Toskanii

20 czerwca 2018

Natasza Socha

Mgły Toskanii
Wydawnictwo Edipresse Polska SA, Warszawa 2018

Rekomendacja: 1/7
Ocena okładki: 3/5

Dylemat riabinuszki kudriawej, czyli jedna kocha dwóch
równocześnie…

Lato już się rozgościło pełną parą, aczkolwiek przedwcześnie nieco, więc najwyższa pora odświeżyć zasób lektur wakacyjnych – niezobowiązujących romansów, lekkich a śmiesznych kryminałów – w sam raz na plażę czy popołudniową sjestę na hamaku w cieniu drzew, na wieczór z winem na tarasie albo przy kominku… Wydawcy na tę porę mobilizują rezerwy, odkładane z zamiarem wzbogacenia letniej oferty i nadzieją zarobku.
Natasza Socha jest pierwszorzędną autorką na ten czas. Od lat ze sporymi sukcesami robi w romansach i powieściach romansopodobnych. Jest poza tym felietonistką, blogerką kulinarną i autorką z nurtu tzw. lajfstajlu (czyli jak sobie dawać radę w życiu małym kosztem – najlepiej cudzym – i nie popaść przy tym w depresję…). Z zawodu dziennikarka – wybrała karierę pani domu na obczyźnie i mieszka od lat z rodziną w Monschau – wsi niedaleko Aachen (po polsku Akwizgran…) w Północnej Nadrenii-Westfalii. Stamtąd widać lepiej. I Europę. I polskie sprawy na jej tle i bez tła… W końcu to stolica pierwszego Europejczyka – Karola Wielkiego. Przy pisaniu romansów dystans, umysł wolny od troski i luz egzystencjalny mają niebagatelne znaczenie twórcze. Chociaż niektórzy znawcy uważają, że prawdziwe kłopoty wyzwalają jednak nieco więcej kreatywności…
Jakkolwiek jest, Natasza Socha z wolną głową luzuje wodze fantazji. W świecie pięknych, bogatych i beztroskich o to nietrudno. Główna bohaterka „Mgieł Toskanii”, niejaka Lena Nebia, jest – oczywiście zgadliście – konserwatorką dzieł sztuki po warszawskiej akademii, piękną brązowowłosą kobietą przed trzydziestką o nieustabilizowanym życiu osobistym, w mniej więcej trwałym związku (od około trzech lat) z Igorem, starszym nieco zawodowym fotografem, dokumentującym od czasu do czasu postępy jej prac konserwatorskich; przejście do fazy dokumentacji szczegółów osobistych nie zajęło im wiele czasu… Któryż to już romans produkcji krajowej, którego bohaterka jest konserwatorką? Swoją drogą, warto byłoby kiedyś pokusić się o analizę „profilu zawodowego” bohaterów romansów polskich płci obojga; okaże się dowodnie, że nadreprezentacja profesji związanych ze sztuką bije się o lepsze z… jeździectwem. Romansujący w literaturze, uśredniony Polak lub Polka to zatem artysta konny…
Czyli konserwatorka… Czemu? Bo w taką fabułę da się łatwo upchnąć wiele dygresji i zapożyczeń z wikipedii, przewodników i podręczników malarstwa tudzież historii sztuki, mających zaświadczać o nieogarnionej erudycji autorki/autora. Ubogacony w treści edukacyjne romans ułatwia rozliczenie się z edukacyjnej MISJI – bez wyrzutów sumienia… Lenę poznajemy, gdy w trakcie rozwijającego się romansu (zmierzającego – jak się wydaje – do oświadczyn) z Igorem dostaje propozycję nie do odrzucenia: kilkumiesięczny kontrakt w jednym z kościołów w Sienie, gdzie odkryto jakiś intrygujący fresk… Dziewczyna jedzie do Włoch, bo romans romansem, ale o karierze też myśleć trzeba. Lekko zawiedziony, lekko przestraszony Igor wyposaża ją na drogę w numer telefonu znajomego Maksymiliana, który mieszka na wsi tuż pod Sieną i w razie czego może służyć pomocą… Numer przydaje się już w pierwszej godzinie pobytu, bo na Lenę nikt nie czeka, a mieszkanie, w którym miała się zatrzymać… spaliło się. Ale rozmowa z Maksymilianem, dość oschła i zdawkowa, jakby niechętna, nie nastraja naszej bohaterki optymistycznie, więc postanawia poradzić sobie sama – nic trudnego; są w Sienie hotele, gdzie mówią po angielsku i nawet wolne pokoje mają… A w kościele świętej Katarzyny dwoje historyków sztuki z miejscowego uniwersytetu – Chiara i Marco – zapędzili Lenę do roboty, sugerując, że są na tropie wielkiego odkrycia: oto restaurowany fresk może być autorstwa samego Caravaggia! Istotnie: odkryty fragment malowidła był zastanawiająco podobny do znanego obrazu pędzla mistrza włoskiego baroku – „Chłopca z koszem owoców”. Wprawdzie w rozpoznanym dość szczegółowo, pogmatwanym i mocno awanturniczym życiorysie mediolańczyka Michelangela Merisi, zwanego Caravaggiem, epizodu pobytu w Sienie (a musiałoby to być co najmniej kilka miesięcy…) nie odnotowano, ale i tak na każdego konserwatora podejrzenie tej rangi działa jak ostroga. Lena rzuciła się w wir roboty i zapomniała o niefortunnej rozmowie z Maksem, znajomym Igora…
Ale nie zapomniał Maks. Pewnego upalnego dnia zjawił się w kościele z kubkiem mrożonej kawy – przystojny, wysoki, solidnie zbudowany, z grzywą siwych włosów, na oko sześćdziesięcioletni, z potężnymi, spracowanymi łapskami, pobrudzonymi jakby gipsem lub gliną… Innymi słowy: atrakcyjny mężczyzna. I na imię miał Ian (tak po szkocku…), a nie Maks (to znaczy był też Maksymilianem, ale nie lubił tego imienia…).
Nie zgadujcie, co było dalej, bo wszystko jasne. Gdy fascynacja Leny osiągnęła fazę uporczywych motyli w brzuchu, nie mogła już przed samą sobą udawać – oto kocha dwóch facetów równocześnie (bo Igor wciąż był aktualny…), a wszystkie znaki na ziemi i niebie wskazują, że i oni ją kochają… I zrobił się dylemat całkiem jak w pewnej pieśni lirycznej, spopularyzowanej przez uralski amatorski chór przodowników pracy – o dziewczynie, która zwierza się jarzębinowemu drzewku, że dwóch chłopaków kocha – jeden dzielny tokarz, a drugi kowal zuch – i wybrać nie umie. (Po polsku z niejakim powodzeniem pieśń wykonywała Sława Przybylska…)
Darujemy już sobie rozwiązanie dylematu czerwonej jarzębiny. Zresztą łatwo można wykoncypować, jakie ono będzie. Natasza Socha nie jest bowiem oryginalną twórczynią. Ba, jest raczej mistrzynią banału. Banału wszelkiego rodzaju: obyczajowego, psychicznego, towarzyskiego, sytuacyjnego, scenograficznego… O miłości pisać nie umie, ani tym bardziej o seksie – w każdym razie nie wychodzi poza utarte, wyeksploatowane schematy. W sferze języka natomiast nie bardzo jest się do czego przyczepić – poza ogólnym wrażeniem, że autorka traktuje słowa, zdania, metafory wyłącznie jako narzędzia komunikacyjne. Żadnych emocji, ekspresji, zabawy. Nic. Poza ogólnym wrażeniem pewnej takiej… niepewności, konserwatywnej zachowawczości, braku świeżości i kolokwialnej naturalności dialogu… Ale czy na upalnej plaży bądź pod przesiewającym słońce cieniem drzew potrzeba oryginalnej, odkrywczej lektury? Nie, potrzeba natomiast lektury odprężającej, nie angażującej zbytnio intelektu ani emocji, czasem wręcz odmóżdżającej… I ten postulat robota Nataszy Sochy spełnia z naddatkiem. Przeto jej czytanie nie jest bolesnym doświadczeniem, gwałtem na wrażliwości czy rozumie. Ot, konfekcja – literackie Chiny albo zgoła Bangladesz. Do sukcesu na tym polu niepotrzebna jest finezja ani wymyślny „dizajn”. Wystarczy skleić parę szmatek i obrzucić byle jak na owerloku. Jak się rozprasuje i wszyje metkę – wygląda prześlicznie. Teraz tylko zanieść na stragan.
A potem przeczytać, natychmiast zapomnieć i żadną miarą się nie wzruszać. Lato jest na to za krótkie…
Tomasz Sas
(20 06 2018)


Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *