Na szlaku trumien

18 czerwca 2018

Peter May

Na szlaku trumien
Przełożył Lech Z. Żołędziowski
Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o., Warszawa 2018

Rekomendacja: 4/7
Ocena okładki: 3/5

Smak słonego wiatru, zapach torfowego dymu
i nuta jesiennego wrzosowego miodu…

Pamięć tych trzech zmysłowych doznań szkockich przechowuję w dwóch różnych formułach. Pierwsza jest rozproszona, czyli każde z nich osobno. Słoność atlantyckiego wiatru można poczuć i zapamiętać oblizując wargi po spacerze plażą dowolnej wyspy zachodniego wybrzeża Szkocji; zapach torfu najlepiej przyswoić jadąc drogą – rowerem, jeśli akurat nie pada deszcz – w poprzek równinnej części wyspy Lewis ze Stornoway do Barabhas; a miód można posmakować w sklepiku kooperatywy pszczelarskiej w Fort William. Ale łatwiej razem – te trzy smaki plus moc uisge beatha (innymi słowy C2H5OH) z jęczmiennego słodu zawiera w sobie talisker (moim prywatnym zdaniem – najlepsza whisky typu single malt na świecie), pędzony w gorzelni w Carbost na wyspie Skye.
A wszystko dlatego się przypomniało, bo Peter May napisał kolejny kryminał z archipelagiem szkockich Hebrydów Zewnętrznych jako sceną i pełnoprawnym uczestnikiem akcji zarazem. Ze szczególnym uwzględnieniem roli sztormów i fal morskich w kulminacyjnym punkcie intrygi.
Zaczyna się jak dobry sensacyjny thriller z Jasonem Bourne’em: na pięknej plaży w wiosce Losgaintir (na angielskich mapach: Luskentyre…) na wyspie Harris odzyskuje przytomność wyrzucony na brzeg mężczyzna. Napisałem „wyspie”, ale Harris nie jest wyspą w sensie geograficznym, czyli kawałkiem lądu oblanym wodą ze wszech stron. Wyspa jest jedna – największa w archipelagu Hebryd Zewnętrznych, a nazwę nosi podwójną: Lewis i Harris; to rezultat starego sporu w łonie szkockiego klanu MacLeodów. Podzielili wyspę na dwie części, a każda należała do innego z hrabstw Szkocji – Harris do Invernessshire, Lewis zaś do Ross&Cromartyshire.
Ale to mniej istotne… W każdym razie, gdy na oko czterdziestoletni mężczyzna wygrzebuje się (z rozbitym łbem…) z piasku Losgaintir, nie ma pojęcia, gdzie jest, ani co gorsza: kim jest. Typowa amnezja – pamięć wyzerowana… Rozpoczyna się poszukiwanie tożsamości, mozolne sklejanie z okruszków. Spotkana na drodze starsza kobieta wskazuje mu chatę na wydmach, w której „rozbitek” mieszka. Okazuje się, że jedyne, co dobrze zapamiętał, to imię psa – brązowego labradora: Musli… Inni sąsiedzi (młoda para) naprowadzają go jeszcze bliżej; odkrywa swoje nazwisko (Neal Maclean) i zajęcie, któremu się oddaje (pisze książkę o tajemnicy Wysp Flannana: niewyjaśnionym zaginięciu trzech latarników na początku XX wieku…). Lecz cóż z tego, skoro dysk znalezionego w chacie laptopa jest pusty – ani śladu tekstu rzekomej książki. Na domiar złego okazuje się, że Neala łączy romans z Sally, żoną Jona (to „połówka” tej młodej pary, która pomogła odkryć parę szczegółów z życia podmiotu lirycznego tej intrygi…). Ale na tym koniec sukcesów w przezwyciężaniu amnezji. Neal obficie wspomaga procesy mnemoniczne, wprowadzając do organizmu whisky Caol Ila, ale demaskuje go sposób, w jaki ją pije (do szklanki na trzy palce dolewa czwarty palec wody… z kranu, którego to świętokradztwa nie dopuściłby się żaden prawdziwy Szkot, a już na pewno nie góral z Highlands czy Zachodnich Wysp).
W tym miejscu trzeba uściślić rewelacje Petera Maya. Pisze on o Caol Ila, że to „wyspiarska whisky o słomkowej barwie i torfowym posmaku”. To się w zasadzie prawie zgadza, ale bez uściślenia można by mniemać, że Caol Ila jest lokalnym trunkiem z Hebrydów Zewnętrznych. Tymczasem na tym archipelagu nie ma ani jednej destylarni (chyba że ktoś w tajemnicy postawił alembik w górskiej szopie nad żwawym strumykiem i bawi się w gorzelnika…). Najbliższa jest wytwórnia taliskera na wspomnianej wyspie Skye, która wszak się do Hebrydów nie zalicza. Zaś whisky Caol Ila, w której tak się rozsmakował bohater Petera Maya, powstaje w miejscu odległym od Harris o wiele godzin żeglugi na południe – na jednej z wysp przybrzeżnego archipelagu w zachodniej Szkocji, w regionie Argyll. Wyspy nazywane są Hebrydami Wewnętrznymi, a ta od Caol Ila to Islay… Gorzelnia mieści się w Port Askaig i jest jedną z siedmiu na wyspie. Najwybitniejszy światowy krytyk whisky Jim Murray uważa Caol Ila za trunek bardzo zacny, dla znawców, o oleistej konsystencji, złożonej strukturze smaku torfowego i morskich wodorostów, o niezbyt długim, ale osobliwym słodko-pieprzowym finiszu. W handlu mało dostępna; ostatnio stosunkowo najłatwiej o 15-letnią, rzeczywiście słomkowej barwy i o torfowo-morskim aromacie. Ale o sławie wyspy Islay wśród miłośników whisky przesądzają inne zrodzone na jej polach jęczmienia, torfowiskach, w strumieniach i w alembikach trunki – daleko lepsze od Caol Ila. Same ich nazwy budzą dreszcz pożądania u znawców: Ardbeg, Bruichladdich, Bunnahabhain, Bowmore, Laphroaig, Lagavulin… Poezja sama w sobie. Ale dość o whisky na razie – może jednak kiedyś uda mi się zarekomendować jakowąś fundamentalną książkę tyczącą się historii, produkcji i degustacji uisge beatha…
Wróćmy (na krótko, bo wszak zbyt wiele zdradzać nie możemy – umowa to umowa…) do przygód Neala Macleana. Nasz bohater robi krótki wypad do archiwum w Edynburgu i przekonuje się, że Neal Maclean… nie żyje od dwóch lat. Robi się jeszcze ciekawiej, gdy na wyspach św. Flannana znaleziono zwłoki niezidentyfikowanego osobnika, całkiem niedawno zatłuczonego kamieniem. Neal (na razie nazywajmy go tak prowizorycznie, z braku pewniejszych informacji…) podejrzewa, że sprawcą może być… on sam. I to już sprawa dla policji. W zataczającą coraz szersze kręgi intrygę włączają się nowe postacie, nowe motywy, nowe interesy – robi się gęsto i ciekawie, a nawet groźnie. Jak zwykle na styku ekologii i pazernego kapitalizmu. Rolę decydującą, choć niemą (nie licząc bzykania) odegra owad Apis mellifera L.
Kryminalna historia, opowiedziana przez Petera Maya ma solidny ładunek prawdopodobnej grozy. A jednocześnie zaleca się charakterystycznym dla tego autora dopracowaniem szczegółu, znamionującym uczciwą i mozolną pracę w terenie, liczne kwerendy archiwalno-biblioteczne i dobry wywiad środowiskowy (na przykład w środowisku zbuntowanych „na gotycko” nastolatek…). Peter May nie jest mistrzem budowania i stopniowania napięcia, ale umie zwodzić, podjąć intelektualną grę z przeciwnikiem… A przeciwnikiem w tym wypadku jest bystry… czytelnik, chętnie reagujący na wyzwania, obligowany do wzmożonej pracy umysłowej. May nie znosi przewidywalnych oczywistości w swych kryminalnych fabułach; zawsze ma w zanadrzu jakiś „spin”, naprowadzający na nowe tropy, fałszywe ścieżki lub ku nieoczywistym rozwiązaniom… To akurat lubię najbardziej w literaturze kryminalnej, przeto szkocki autor (poza samą „szkockością”) ma u mnie duży kredyt zaufania. Lubię bowiem sytuacje, gdy czuję partnerską, podmiotową więź z autorem – a nie tylko skłonność do manipulacji i manifestowania poczucia wyższości. Lubię, gdy autor nie jest niepodzielnym gospodarzem intrygi, pozwalającym sobie, w poczuciu pychy i bezkarności, na lekceważenie zasad logiki, zdrowego rozsądku – a nawet przyzwoitości… Lubię, gdy autor nie tworzy postaci o ponadnaturalnych właściwościach umysłu, psychiki i siły fizycznej. Policjanci Maya nie są supermenami, ortodoksyjnie wyczulonymi na przestrzeganie prawa tudzież czynienie sprawiedliwości; mają swoje za uszami, ale roztaczają tę specyficzną aurę niezachwianej pewności, że gdy przyjdzie co do czego – staną na wysokości zadania… Przypomina May w tym nieco innego mistrza szkockiego thrillera – Iana Rankina…
Tyle powodów – jak mniemam – wystarczy, by zarekomendować lekturę „Na szlaku trumien”. To przyzwoite rzemiosło. Naprawdę. A nawet coś więcej…
Tomasz Sas
(18 06 2018)


Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *