Zapiski z wygnania

19 marca 2018

Sabina Baral
Zapiski z wygnania
Wydawnictwo Austeria, Kraków – Budapeszt 2018

Rekomendacja: 5/7
Ocena okładki: 2/5

Bez usprawiedliwiania, bez wybaczania, bez wyrzucania z pamięci…

To niewielka książeczka… Góra dwie – trzy godziny lektury, z przerwami na uspokojenie się i ewentualne otarcie łez. Jeśli do tej pory tego nie zrobiliście (a były już trzy wydania…), teraz przeczytajcie koniecznie. I nie tylko z powodów ceremonialnych, z okazji 50. rocznicy Marca ’68. Przede wszystkim dlatego, że to prawda. Cała i tylko prawda… Nie szukajcie jej u heroldów i strażników tzw. pamięci narodowej, bo to cyniczni fałszerze pierwszej wody, załgani „marcowi docenci” i ich nieodrodne „potomstwo”. Tylko świadectwa bezpośrednich uczestników zdarzeń, jeśli nie są emocjonalną odpłatą za krzywdy, są cokolwiek warte… Sabina Baral na pewno jest świadkiem rzetelnym; jej relacja jest wprawdzie niezwykle osobista, prywatna do kości, ale pozbawiona złości, nienawiści, pretensji… To tylko reakcja na pewną Historię – reakcja, która paradoksalnie staje się nieodłączną tej Historii częścią. Sabina Baral musiała napisać to, co napisała, bo to było coś w rodzaju zobowiązania wobec współuczestników wypędzenia. Napisała prosto, bez emocji, bez angażowania wielkich słów i wielkich kwantyfikatorów. Tylko o sobie i swoich najbliższych, typowych wygnańcach pomarcowych. Zwykłymi słowami, bez widocznych objawów wzruszenia ani innych emocji, Co nie znaczy, że beznamiętnie – nie… Jest w tym pasja, ale to pasja reportera, spieszącego się, by ocalić z pamięci jak najwięcej… To pośpiech ze wszech miar usprawiedliwiony!
Jestem rówieśnikiem Sabiny Baral; w 1968 roku też miałem dwadzieścia lat – w innym mieście, na innej uczelni. W mieście, z którego w tymże roku wypędzono najwięcej (po Warszawie) Polaków pochodzenia żydowskiego, w mieście, gdzie wciąż na framugach drzwi do mieszkań w starych śródmiejskich kamienicach znaleźć można ślady po mezuzach – zwitki pergaminowe z fragmentami Tory wydłubano dawno, ale gdzieniegdzie kunsztowne blaszane foremki wciąż na drzwiach tkwią… W tym mieście swoich żydowskich kolegów (na ogół niedawno poinformowanych o ich nowej tożsamości…) żegnaliśmy na peronach Fabrycznego (gdy musieli skomunikować się z koleją warszawsko-wiedeńską) albo na starym Kaliskim, jeśli ruszali przez Kutno nach Berlin. Ten drugi punkt rozstajny miał taką zaletę, że w restauracji Warsu między peronami można było machnąć strzemiennego czystą gastronomiczną, nalewaną przez zblatowanego kelnera pod niewidzącym okiem znudzonego dyżurnego esbeka… Obok dworca po sąsiedzku, w knajpie „Leśniczanka” u zbiegu Towarowej i Kopernika, można było nająć woźnicę z rolwagą, by za umiarkowaną opłatą (plus pół litra obowiązkowo…) przewiózł emigranckie mienie (w ilości dozwolonej przez widzimisię władz celno-skarbowych) na kolej. Więc klimaty marcowe i długo potem (ostatni kumpel wyjechał jesienią 1970 roku) pamiętam wciąż dobrze…
Lektura „Zapisków z wygnania” pozwala zobaczyć to samo, ale od środka. To wielki kawał historii dwóch narodów. Której dzięki temu tekstowi dziś nie da się zafałszować, choć znam wielu takich, co wychodzą ze skóry, byle nadać faktom nowe znaczenie, bliskie ich fantasmagoriom. Głowę daję, że Sabina Baral napisała prawdę – to Polacy napiętnowali i wygonili Polaków, to zrobiło państwo w swym majestacie, przy aprobacie większości obywateli – nie tylko tych, którzy odnieśli bezpośrednie korzyści, jak na przykład wspomniani już marcowi docenci, czy nowi posiadacze opuszczonych mieszkań i odstąpionego za bezcen mienia. To nie było tak, jak łaskawie raczył powiedzieć z wyżyn swego urzędu pewien niedouczony bęcwał „historyk” – że to na oczach wściekłego, zawstydzonego, ale zniewolonego narodu całej operacji dokonali jacyś komunistyczni siepacze, wynarodowieni „bomże” – funkcjonariusze państwa, którego zresztą wtedy akurat podobno nie było… Co napisawszy, informuję wiadomą redutę, że może mnie cmoknąć w pompę. Szatek niewinnych dziewic nie znajdziecie w narodowym magazynie masek i kostiumów, drodzy rodacy…
Sabina Baral wyjechała z Polski głównym emigranckim szlakiem przez Wiedeń i Rzym, by wylądować w Detroit, gdzie… dała sobie radę. Podobnie jak tysiące jej rówieśników – dzieci marcowych emigrantów, wyrzuconych pospołu z rodzicami. Rodzicom tak dobrze nie poszło; stare drzewa nie zakorzeniają się. Ale młodsi? Oni dali krajom, które ich przyjęły, naprawdę dużo. A to przecież był polski kapitał intelektualny, polska inwestycja w przyszłość. Nawet jeśli założymy, że w warunkach tzw. realnego socjalizmu połowa tego kapitału nie zaowocowałaby, poszła na zmarnowanie (taki mamy klimat, sorry…), to i tak strata jest ogromna. Poniesiona całkiem dobrowolnie. Z małpią powagą, uporem nosorożca – pod szyldem narodowej jednorodności, niemalże czystości rasy.
Przez pół wieku marcowi emigranci jakoś uładzili swe osobiste stosunki z Polską – trochę wybaczyli, trochę zapomnieli… Najbardziej odporni fizyczne i psychicznie nawet zdecydowali się wpaść do Starego Kraju na obchody 50-lecia niesławnych wydarzeń. Niektórzy pewnie chcieli zmówić kadisz przy grobach bliskich, korzystając z wywołanego rocznicą tolerancyjnego wzmożenia. I co zobaczyli? Zobaczyli, jak do drogi szykuje się kolejna alija, tym razem z zupełnych resztek narodu wybranego. Szukają na mapach miejsca dla siebie, rezerwują bilety, odnawiają kontakty z rodzinami, piszą do JOINT-u. Bo w Polsce spuszczono z łańcucha demona… Demona antysemityzmu…
Antysemityzm jest rezerwą strategiczną rządzących prawicowców; w razie potrzeby łatwo go uruchomić, bo wciąż jest dość płytko zagrzebany w piaskach areny życia publicznego – jedno hasło w przemówieniu lidera (dokładnie tak, jak to z towarzyszem Wiesławem się zdarzyło w czerwcu 1967 roku na kongresie związków zawodowych…) i maszyneria rusza… Nawet na języku pojawiają się parchy…
Po co im ta rezerwa? Gdy własne głupie błędy polityczne (i nie tylko) wywołują uzasadnioną krytykę, trzeba wykreować wroga, by odwrócić uwagę od własnej niekompetencji. Prezes tym razem musiał rezerwę uruchomić. Nie miał innego pomysłu. A antysemityzm w tradycyjnym ujęciu – takim wprost z „Protokołów mędrców Syjonu” (starej fałszywki carskiej ochrany, bez problemów wciąż kolportowanej w parafialnych księgarenkach) – jest ważnym składnikiem kulturowego kodu Polaków; jego rudymenty rozumiemy bez objaśnień i potrzeby definiowania…
Gdy ta ostatnia alija ruszy, a coraz więcej na to wskazuje, mimo pojednawczych gestów rządzącej kliki, będziemy jedynym krajem na świecie, gdzie antysemityzm kwitnie bez Żydów, a na głowę jednego (ostatniego i honoris causa) przedstawiciela narodu wybranego przypada najwięcej muzeów „na temat”. Ostatnio ministerialny pomysł zbudowana Muzeum Getta, poświęconego upamiętnieniu ośmiuset lat kohabitacji polsko-żydowskiej na wspólnym terytorium jest diaboliczny, kretyński i obraźliwy. Getto jako symbol współistnienia? Trzeba być gruboskórnym idiotą, by coś takiego zaproponować. Może słynną wielkanocną karuzelę też postawicie za murem?
Tomasz Sas
(19 03 2018)


 

Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *