Pojutrze. O miastach przyszłości

28 października 2017

Paulina Wilk 
Pojutrze. O miastach przyszłości
Wydawnictwo Literackie, Kraków 2017

Rekomendacja: 4/7
Ocena okładki: 2/7

Miasto moje, a w nim…

Jestem z miasta. Sporego – jak na warunki lokalne, czyli w gruncie rzeczy takoż europejskie. Gdy w nim przychodziłem na świat, było co do wielkości drugie (normalnie licząc, bez tuż-powojennych zawirowań) w moim kraju. Teraz jest trzecie (i dalej spada), bo utraciło wszystko, co decyduje o miejskim powodzeniu. Nie z własnej winy. Z powodu woluntarystyczno-politycznej decyzji kilku panów, którym się wydawało (a niektórym nadal się wydaje), że wiedzą lepiej, co jest dla kraju i miasta dobre. Oczywiście nie mieli racji, gówno wiedzieli, a do tego brzydzili się zapytać tych, którzy wiedzieli dużo więcej, niż to ich gówno. Tylko koloru byli niewłaściwego… Ale nie mam pretensji. Panów B. i S. należy bowiem potraktować jak siły natury. A czyż gniewamy się na deszcz, gdy pada? Takie były 27 lat temu okoliczności przyrody – potężniejsze niż czyjekolwiek indywidualne opinie, przeczucia, sympatie i poglądy. Walec neoliberalizmu rozjechał moje miasto, czyniąc z niego pomocnicze zaplecze obozowiska wielkich magazynów obok skrzyżowania dwóch autostrad (praktycznie nadal w budowie…). Miasto dziś traci lokatorów, bo żyje się w nim i kiepsko, i biednie – kiepściej i biedniej niż w wielu miejscach mojego kraju, a już o zagranicy nie wspominam… To nie dziwota, że lotnisko miejscowe z pęczka atrakcyjnych połączeń (Mediolan i Paryż nawet próbowały być) zachowało trzy tanie loty Ryanairem na tydzień: do Londynu, East Midlands i Dublina – czyli za pracą. Pociągi do Warszawy odjeżdżają przepełnione. Nie wszyscy bowiem zdecydowali się słoikować, ale codziennie dojeżdżają, więc spadek populacji nie dopełnia się gwałtownie… W magistracie otwierają szampana, gdy jakiś szemrany inwestor obieca 200 miejsc pracy. Tylu ludzi to kiedyś woził jeden (z trzystu, może pięciuset…) tramwaj na ranną, popołudniową czy trzecią zmianę.
Innymi słowy: nie ma porządnego czynnika miastotwórczego o stabilnych perspektywach i solidnych podstawach wszelakiego rodzaju – od zasobów siły roboczej po wodę czystą i trawę zieloną, kapitał intelektualny, gotówkowy i polityczny. Nie ma przemysłu, nie ma usług (te centra logistyczne, te centra usług telefonicznych i rozliczeń finansowych, montownie kuchenek i składalnie komputerów to naprawdę jakieś jaja są…), nie ma kreatywności przez dużo większe niż dziś K, kultura wegetuje, dowolne (czyli wszystkie!) wskaźniki dobrostanu – lecą na łeb. I nic tego nie zmieni w dającej się przewidzieć przyszłości. A w zjawiska nadprzyrodzone po prostu nie wierzę. Ale wysiłki doceniam, doceniam… Tyle że to cygańska kapela pod oknami i bezowy torcik na stole umarlaka, umilające długą agonię w odremontowanej kamienicy.
Więc co ja tutaj robię? Nie wiem, czy słyszeliście o lojalności. Sił i środków starcza, to i tkwię. Choćby w podzięce za to, że kiedyś mogłem nawigować po najpiękniejszej ulicy świata, co i rusz zderzając się z najpiękniejszymi ludźmi, pomysłami, intrygami, obrazami. Teraz tamtędy nie chodzę, bo serce pęka z żalu. A i w łeb łatwo dostać.
Gwoli pocieszenia mam świadomość, że nie wszystkie miasta na świecie tak zdychają, jak moje. Ba, podobno miasta są przyszłością ludzkości. W czym utwierdza lektura eseju Pauliny Wilk. Dzięki uprzejmości Wydawnictwa Literackiego mogłem do „Pojutrza” zerknąć, zanim ukazało się na rynku, przeto pospieszam z rekomendacją. Dobrą, aczkolwiek nie bez zastrzeżeń. Dobrą, bo w zasadzie dobrze się to czyta. W swej naturalnej postaci „Pojutrze” bowiem to regularny (może troszkę egzaltowany) reportaż, uczciwie i poczciwie (choć z widocznymi delikatnymi nawiązaniami do modnego ostatnio stylu gonzo…) relacjonujący wyprawy do miast, w których zdaniem autorki widać już początki następnego etapu rozwoju cywilizacji – do Dubaju, Seulu, Kampali, Bombaju, Singapuru, Limy, Masdaru (dopiero z tego tekstu dowiedziałem się, że coś takiego w ogóle jest…), Kopenhagi i Songdo (też miałem o nim mgliste pojęcie…). Ale w każdym z nich widać coś innego, początek nowej cywilizacji zapewne, lecz na pewno innej. Paulina Wilk tak zaprogramowała swą podróż, by zobaczyć rozmaite możliwe warianty rozwoju wypadków i planów, jakie ewolucja ma względem miast… Pocieszające, że jest ich tyle, zastanawiające, że w zasadzie jeden drugiemu nie przeczy, ale na ogół też nie są jakoś uspokajająco komplementarne. Są jak sto kwiatów Mao tse-tunga. Ale w tym miejscu przypomnieć należy los tej doktryny: większość kwiatów nigdy nie rozkwitła, a te, którym się udało, szybko się do siebie upodobniły. Czy to znaczy, że kiedyś Lima będzie Kopenhagą, a Seul Kampalą? Może tak, ale lepiej nie…
Chociaż gdy zważyć, skąd i z czego miasto jako takie w ogóle się wzięło… To kto wie? Bo przecież wzięło się z wygodnictwa. Gdy człowiek nagromadził już tyle potrzebnych klamotów, że nie mógł ich unieść naraz, zwalił klamoty na kupę w pobliżu źródełka po cienistym drzewkiem. Postawił dookoła plotek z żerdzi, a na wierzch rzucił daszek z gałęzi, by tych klamotów wredne, zazdrosne małpy nie rozwlekły po sawannie… Drugi zrobił to samo tuż obok; potem obaj skonstatowali, że wody i cienia im wystarczy na dwóch, a wspólnymi siłami łatwiej małpom pogonić kota. Poza tym mogli wymieniać się usługami: jak jeden pilnował, to drugi polował albo coś tam zbierał: grzybki, owoce jakieś, ziarenka… W rezultacie czymże różni się Mohendżo Daro od współczesnego Hongkongu, a Manhattan od wielkiej zeriby Zimbabwe w państwie Monomotapa? Jakby tak długo redukować, aż ukaże się wspólna causa proxima ich istnienia – to niczym…
A więc miasto jest skazane na przyszłość. Ale jaką? Taką, jaka grozi Kampali – amorficzną, bałaganiarską, groźną… Czy taką jak w Limie – biedną, ruchliwą, pogodzoną z losem, na swój sposób szczęśliwą… Albo jak w Kopenhadze – sytą, szukającą nie wiadomo czego dokładnie, pobudzoną (ale tylko intelektualnie), łagodną, epatującą (trochę na wyrost) zurbanizowanym szczęściem. Albo jak (chroń nas przed czymś takim, Matko Naturo!) w policyjnym, regulaminowym kombinacie obywatelskiej musztry – w Singapurze… A może jak w eksperymentalnym laboratorium Masdaru?
Z miast, które odwiedziła Paulina Wilk, bliżej znam tylko Seul – gigantyczną koncentrację ludzi w betonie, ruchliwą, nienasyconą i cichą. No, chyba że akurat manifestują pod parlamentem na wyspie Yoido (Yeoui-do) – osobliwej kamiennej tratwie z lotniskiem (byłym) pośrodku, zakotwiczonej w nurcie rzeki Han. Robią to często i wtedy hałas jest… Miałem pecha, bo akurat tam pomieszkiwałem. Wokoło gigantyczne wieżowce wszystkich banków świata, siedziby czeboli, takich jak LG na przykład, firm ubezpieczeniowych, funduszy inwestycyjnych, całej koreańskiej telewizji i radia, niesamowita wieża 63 Building, odbijająca słońce tuż po świcie jak ogromne zwierciadło, gigantyczny kościół zielonoświątkowców Full Gospel na ponad 25 tysięcy wiernych… Mieszkalne apartamentowce, hotele, sklepy, sklepiki… Wieczorem w porze zachodzącego słońca na uliczkach między wieżowcami Yoido pojawiają się małe vany – dwóch facetów wystawia z każdego brezentowy namiocik na rusztowaniu z rurek, wrzuca do środka, parę skrzynek z piwem, kuwety z przysmakami lokalnej gastronomii (owoce morza, warzywka, kimchi i paski wołowiny) oraz piecyk z butlą. Co sto metrów, czasem gęściej. Z rzęsiście oświetlonych biurowców-wieżowców falami wychodzą cisi mężczyźni, ciche kobiety, coś przegryzają i wracają… I tak do świtu. Te jednakowe wieżowce to fabryki. Nie wierzyłem, ale mi pokazano: na dowolnym piętrze z windy wpada się w otwartą przestrzeń montowni elektroniki – ciche panie w czepkach i maskach pieszczą lutownicami malutkie płytki CZEGOŚ… Piętnaście kondygnacji wyżej w tym samym gmachu furkocze (nie za głośno oczywiście) pięćset maszyn szwalniczych… Na trzy zmiany, 24 godziny na dobę… Ta Yoido to uniwersalna maszyna do życia. A w środku wyspy plac po lotnisku: cztery kilometry betonu na dwa kilometry betonu. Przepołowiony autostradą (po osiem pasów ruchu w obu kierunkach…). Na tym placu zrozumiałem, czym jest miasto totalne, gdy dotarłem do… wypożyczalni wrotek (jednej z wielu wypożyczalni wrotek, ciągnących się po horyzont…). Wyobraźcie sobie dziesięć tysięcy par czterokółkowych „pojazdów” różnych rozmiarów, stojących równymi szeregami dokładnie na namalowanych białą farbą kwadracikach. Wyobraźcie sobie, jak w mgnieniu oka wrotki znikają z parkingu, a cale Yoido rusza w karnym, skądinąd, jak się wydaje, jednak szczęśliwym ordynku, hurgocząc kółeczkami po betonie…
Amerykański filozof-wizjoner życia zurbanizowanego Buckminster Fuller powątpiewał, czy ludzie się będą zmieniać dostatecznie szybko, by sprostać wymaganiom postępu cywilizacji, by umieć postęp bezkolizyjnie obsłużyć. Wymyślił, że lepiej przeobrażać środowisko tak, by ono samo wiodło nas ku szczęściu. Wiodło takich, jacy jesteśmy… Wątpię, czy takie podejście by się powiodło. Przeobrażanie środowiska też ma swoje granice, nie mówiąc o racjonalnej przyzwoitości. Niezmieniający się gatunek ludzki ze swymi wadami prędko przestałby być godzien wydatków ponoszonych na udoskonalanie środowiska. Więc może lepiej wolniej, ale równomiernie: gatunek ewoluuje i w nagrodę szczęścia egzystencji doznaje. To ci dopiero jest bajka… Może zatem lepiej, by miasta rozwijały się w bólu, paroksyzmach, klęskach i sukcesach. W wielu kierunkach, a niektóre z nich zapewne powiodą na manowce; ergo: niektóre miasta zginą (część z nich zapewne w sposób widowiskowy i społecznie kosztowny, by nie rzec – tragiczny…). Przeciw temu procesowi nie warto, nie należy wręcz kierować technicznego, intelektualnego potencjału społeczeństw – niech miasta radzą sobie, jak potrafią. Miasto można zbudować na surowym korzeniu, na pustyni, na Marsie. Mądrze wyposażyć. Ale tchnąć w nie życie – nie… Lepiej urządzać się w tych, które już istnieją i mają szanse dalszego istnienia. Ja w swoim mieście jeszcze jakoś wytrzymam, pocieszając się lekturą „Pojutrza”. Ale gdybym nie zdzierżył, szukajcie mnie w Edynburgu, Zakopanem, Rzymie, Seulu, Hamburgu, Paryżu, Mediolanie, Salzburgu, Pradze, Tbilisi… Zbiór i kolejność nie są przypadkowe. Jestem z miasta – wszędzie, gdziekolwiek ono jest.
Tomasz Sas
(28 10 2017)


 

Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *