Ze świętej góry

27 stycznia 2017

William Dalrymple 
Ze świętej góry
Przełożył Krzysztof Obłudzki
Wydawnictwo Noir sur Blanc, Warszawa 2017

Rekomendacja: 5/7
Ocena okładki: 4/5

Na niebiańskiej łące coraz mniej różnych kwiatów;
wszystkie jednakowe…

Na hasło: „ortodoksyjny mnich prawosławny” usłużna wyobraźnia podsuwa figurę odzianego w czarną szatę (zapewne habit jakiś albo riasę…) okazałego brodatego męża spędzającego dziesięciolecia całe w gromadzie jemu podobnych, mieszkających wespół w klasztornym odosobnieniu – na modlitwie, kontemplacji, lekturach i przepisywaniu starych ksiąg, pisaniu ikon, uprawianiu wątłego, kurzem oprószonego ogródka, śpiewach chóralnych ku czci Najwyższego i innych zajęciach bogobojnych, chyżo posuwających ziemskie, doczesne sprawy ku nieuniknionemu i niemal pewnemu zbawieniu… Z monastyru prosto na niebiańską łąkę.
Na szczęście chrześcijaństwo monastyczne obrządków wschodnich (prawosławie wedle rytu bizantyjsko-moskiewskiego zaledwie małą cząstką jest wielopostaciowego kościoła Orientu, wywodzącego się z nauczania Chrystusa…) żyło przez stulecia w rytmie bogatszym niż tylko mniej lub bardziej klauzurowe wspólnoty osiadłych braci, kultywujących celibat, duchową ascezę, ubóstwo i posłuszeństwo. Po rzymskich cesarskich traktach i pielgrzymich ścieżkach, po karawanowych szlakach od oaz Egiptu po barierę nieprzebytej grani Kaukazu, między ludzkimi osadami i wyniosłymi monastyrami wędrowały tysiące braci duchownych, ciekawych świata i ludzi, głoszących Słowo, żywiących się darami wiernych, ćwiczących cnotę cierpliwości, umartwiających ciało i ducha. Zapewne niektórzy z nich byli agentami policji, funkcjonariuszami wywiadu, tajnymi informatorami władzy świeckiej i struktur religijnych. Ale większość to ciekawscy wędrowcy, gnani potrzebami przyglądania się ziemskiemu padołowi, krzewienia cnót ewangelicznych wśród braci w wierze, tępienia grzechu i podtrzymywania ducha wspólnoty…
Wiosną 578 roku z położonej niedaleko Betlejem w Judei, na zachodnim brzegu Jordanu, z wielkiej ławry Świętego Teodozjusza wyszli (naturalnie pieszo…) dwaj mnisi – starszy i młodszy. Pierwszy nazywał się Jan Moschos, drugi znany był pod imieniem Sofroniusz… Nie byli to zwykli, szeregowi mnisi, którym znudziła się klasztorna dyscyplina, więc pod pozorem świątobliwej pielgrzymki chcieli się urwać na swobodę… Byli gruntownie wykształceni, znali na wylot święte księgi (i po kilka języków), mieli spore doświadczenie i zapewne jakieś sukcesy naukowe tudzież homiletyczne oraz widoki na kariery w hierarchii Kościoła. Jeden z nich – ten młodszy Sofroniusz – karierę istotnie zrobił: był później ostatnim bizantyjskim patriarchą Jerozolimy i poddał święte miasto w lutym 638 roku kalifowi Umarowi – drugiemu kalifowi po samym Mahomecie (zresztą Umar był teściem Proroka…).
Moschos i Sofroniusz ruszyli w drogę ku Aleksandrii z zamiarem nawiedzania lokalnych mędrców, profetów, stylitów (no, słupników – odprawiających swe misje nawracania i zawstydzania grzeszników… obłąkańczym wrzaskiem z kapiteli starych greckich i rzymskich kolumn…) i innych pustelników, świątobliwych starców, podobnych sobie mnichów – po to, by wysłuchać i spisać wszystko, co tamci mieli do powiedzenia ciekawego. Plan gigantyczny, arcyinteresujący i błogosławiony z puntu widzenia przyszłych wieków oraz potrzeby utrwalenia duchowego dziedzictwa tamtej cywilizacji, Obaj mnisi dotarli do południowoegipskiej oazy Charga, zdeptali swymi sandałami ścieżki pustkowi Synaju, ludne miasta Palestyny, fenickiego Lewantu i Syrii, zapuszczali się do Anatolii, nad Tygrys i Eufrat oraz niemal do krainy Ormian. Słuchali, chłonęli, zapisywali, uczyli się… I uciekali. Bo to był czas wojen, podbojów i degrengolady najbogatszych prowincji Cesarstwa. Bo ich świat rozpadał się, by już nigdy się nie odrodzić. Innymi słowy: Moschos i Sofroniusz przeprowadzili swe badania terenowe dosłownie w ostatniej chwili potęgi wschodniego imperium chrześcijan. Ich macierzysty klasztor spalili Persowie w 614 roku, Potem od pustyń Arabii i Babilonu ruszyła nawała plemion zjednoczonych pod zielonym sztandarem Proroka. Moschos i Sofroniusz schronili się w Konstantynopolu, odległym od lewantyńskiego żyznego, bogatego łuku ziem cesarskich wokół wschodniego krańca morza Śródziemnego – areny tragicznych wojen…
W zaciszu jednego ze stołecznych klasztorów (zapewne świętego Polieukta) Jan Moschos zredagował swoje i Sofroniuszowe zapiski z wieloletnich podróży, podszlifował i puścił w obieg, nadając im grecki tytuł „Lejmon”, czyli „Łąka” – „Łąka duchowa”. Setki mnichów w monastyrskich skryptoriach przepisywały kolejne edycje księgi Moschosa; tłumaczono ją na wiele języków – czytano ją po aramejsku, ormiańsku, persku, później też po łacinie i w językach południowych Słowian. Innymi słowy: wczesnośredniowieczny bestseller o globalnym zasięgu (w granicach ówczesnej cywilizacji śródziemnomorskiej i po sąsiedzku takoż…)
Czym jest ta księga? Otóż zbiorem klasycznych apoftegmatów – kilkuset przypowieści o ludziach i zdarzeniach niezwykłych, biogramów mężów godnych upamiętnienia, pouczających i umoralniających gawęd fabularnych, przysłów i porzekadeł, aforyzmów i ewangelicznych sentencji świętych mężów, przygód pospólstwa, opisów zjawisk natury o cudownym pochodzeniu, legend, bajek, przeplecionych prawdziwymi relacjami z podróży oraz itinerarium (z opisaniem mocy i właściwości) świętych relikwii w bliskowschodnich świątyniach, klasztorach i sanktuariach Cesarstwa. A wszystko napisane z poczuciem humoru, potoczystym, jędrnym językiem, odległym od zawiłego (by nie rzec – arcymętnego…) stylu typowych ksiąg bizantyjskich. W oryginale było tych historyjek około 350, do naszych czasów zachowały się 233, wyodrębnione z rozmaitych rękopisów, głównie przechowywanych w greckich klasztorach. Dzieło Moschosa nie było ani pierwsze, ani ostatnie, ani jedyne w swym gatunku, ale na pewno było najlepsze… Literacka doskonałość, żarliwość i niewzruszalność wiary tudzież świadectwo z ginącego chrześcijańskiego uniwersum złożyły się na nieustającą popularność „Łąki duchowej”. Wydawana jest wciąż (najnowsza polska edycja z 2013 roku nakładem i drukiem wydawnictwa ss. Loretanek; niestety podobno wyczerpana…), ale tylko jeden człowiek wpadł na twórczy pomysł powtórzenia peregrynacji Moschosa i Sofroniusza, prawie półtora tysiąca (dokładnie 1416…) lat później…
Pomysłowy ten bohater to szkocki arystokrata (syn dziesiątego baroneta z East Lothian), historyk, pisarz i twórca telewizyjny (dorywczo dziennikarz), członek królewskich towarzystw: literatury, geograficznego i azjatyckiego, laureat nagrody Kapuścińskiego – William Dalrymple (rocznik 1965). Mężny i uczony Szkot w 1994 roku ruszył w drogę tropami bizantyjskich mnichów, poszukać kwiatków różnorakich na swojej łące. Łatwo, wbrew pozorom, nie było, choć zdobycze współczesnej cywilizacji niewątpliwie sprzyjają podróżowaniu i tak zwanej turystyce. Ale nie w tamtym rejonie i nie w każdym czasie akurat… Zaś brytyjski paszport też nie jest pomocnym narzędziem przemieszczania się, w każdym razie nie tak, jak w niedawnej jeszcze epoce imperialnego protektoratu. Południowa granica Turcji – tam, gdzie wielkie miasta i ławry chrześcijańskiego świata: Antiochia, Edessa, klasztor świętego Gabriela – od dziesięcioleci płonęła za sprawą kurdyjskiej wojny partyzanckiej. W Libanie dogasała właśnie okrutna, dwudziestoletnia wojna domowa. Na palestyńskim Zachodnim Brzegu co rusz jakaś intifada na zmianę z izraelskimi kampaniami osadniczymi. Syria wtedy akurat spokojna, za to w nieodległym Iraku jeszcze świeże były zgliszcza po „Pustynnej Burzy” i pierwszej wojnie w Zatoce. W Egipcie nigdy nie było sielanki – poza chronionymi przez uzbrojone po zęby bojówki enklawami i trasami turystycznymi lepiej było nie wędrować… Tam, na Bliskim Wschodzie, bogiem nie był Jehowa, nie Allah, nie Pan i Ojciec wszystkich chrześcijan; tamtejszy bóg nazywał się abba kałasznikow, a pustynie i kamieniste szlaki przemierzał swymi rydwanami: pikapami toyoty bądź to landroverami z zamontowanymi karabinami deszeka 12,7 mm albo browningami .50…
Dalrymple zaryzykował i skrupulatnie wypełniał plan – od nabożnego pomacania i przestudiowania najstarszego znanego rękopisu „Łąki…” w klasztorze Iwiron na górze Athos, do spaceru wśród nałożonych na siebie ruin wielu cywilizacji (od świątyń boga Amona po chramy nestorian i Koptów) w wielkiej oazie Charga na południu Egiptu. Trochę czasu mu to zajęło, ale miał okazję przeżyć to samo, co Moschos i Sofroniusz. Dotknął i dał świadectwo końcówki, stanu przedagonalnego tamtego chrześcijańskiego świata. Zapewne nie zdawał sobie z tego sprawy; nie jest przecież profetycznym wizjonerem – że zdążył niemal w ostatniej chwili. Dziś, gdyby nawet cudem jakimś udało się taką podróż zaplanować i powtórzyć, przemówiłyby tylko nieliczne kamienie i ruiny. Ludzi już tam nie ma – zginęli, uciekli, ze starości pomarli… Zapewne nie ma też wielu ruchomych świadectw cywilizacji: ksiąg, sakralnych artefaktów, dzieł sztuki, ikon, relikwiarzy, krzyży, grobowych kamieni i steli.
Wojownicy z ISIS, talibowie i w ogóle różnej maści irhabi są w swej ortodoksyjnej, ekstremalnej zaciekłości metodyczni i zawzięci. Niszczą wszystko z przeszłości. Mają nadwyżki amunicji artyleryjskiej… Podobnie jak turecka administracja – od lat na wojnie przeciw materialnym śladom bytowania Ormian; są już na etapie kruszenia młotami ostatnich chaczkar (ormiańskich krzyży), wysadzania semtexem resztek górskich cerkiewek. Zresztą po domniemanym, nieudanym puczu Gülena-Erdogana przestali lubić wszystkich nie-Turków, ze szczególnym uwzględnieniem religii i sekt chrześcijańskich. Nadeszła epoka barbarzyńskich burzymurków, tępych fundamentalistów, ikonoklastów… Dalrymple zdążył w ostatniej chwili; nikt z nas już takiej owocnej eskapady nie powtórzy. Nie ma nic w Syrii (nie ma Aleppo), nie ma w Turcji, nie ma w Iraku, Kurdystanie, na Zachodnim Brzegu też prawie nic. Oprócz sztandarów zwycięzców i ich świątyń (skądinąd też nierzadko wielkiej urody…).
Siła przekazu Dalrymple’a wypływa z przeczucia (niemal profetycznego), że trzeba się spieszyć, że warto zapisać, utrwalić wszystko co się da, choćby w relacjach z drugiej ręki, w dygresjach i ulotnych, wspomnieniach sąsiadów, mimowolnych wrażeniach. Wraz z nim dotykamy kamienia, wsłuchujemy się w echo klasztornych pieni, czujemy wiatr z zapachem podpalonych oliwnych gajów w dolinie Bekaa czy ogrodów na Zachodnim Brzegu, znikających pod buldożerami izraelskiej armii, widzimy ślady stóp na piasku. W świecie, którego teraz nie ma. Lektura dzieła tego Szkota (skądinąd racjonalisty i trochę zapewne pesymisty) przysparza duchowych atrakcji w okazałym (choć zakurzonym) bukiecie. Bardzo warta uwagi ta lektura…
Tomasz Sas
(27 01 2017)


Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *