Jak podróżować z łososiem

22 stycznia 2017

Umberto Eco
Jak podróżować z łososiem
Przekład: Krzysztof Żaboklicki
Wydawnictwo Noir sur Blanc, Warszawa 2017

Rekomendacja: 5/7
Ocena okładki: 3/5

Jak mężem być uczonym i dobrze się bawić…

Czytelnicy „Zapisków na pudełku od zapałek” rozpoznają, poszperawszy w zakamarkach pamięci (pierwszy raz „Zapiski…” u nas wyszły w 1993 roku; szmat czasu…), część (znaczną) felietonów tamże już pomieszczonych. Ale cóż to szkodzi? Dobrego można posmakować drugi raz. I trzeci. I czwarty… Bez zniechęcenia, a w zasadzie nawet z rosnącą przyjemnością…. Tak to już jest z tekstami Umberto Eco. Przy bliższym a uporczywym poznaniu znacznie one zyskują na wartości.
Felietony Eco z rzymskiego tygodnika „l’Espresso” (swoją drogą to byli szczęściarze: mieć przez parę dekad takiego autora!) to dodatkowy atut tego wybitnego socjologa, antropologa, semiotyka, historyka, badacza mediów i kultury masowej, erudyty, pisarza, komentatora, filozofa wreszcie. Ale to atut nie najważniejszy, na pewno nie decydujący o rozmiarach światowej sławy włoskiego uczonego. O tej przesądziła beletrystyka; wystarczy powiedzieć „Imię róży” i wszystko jasne. Gdyby nie te dwa słowa, professore Umberto byłby lokalną ciekawostką uniwersytecką, krążącą między Mediolanem (może Bolonią), Oksfordem, Sorboną, Harvardem ewentualnie Yale lub Stanfordem – odbierającą granty, honoraria i doktoraty honoris causa. Znaliby go dobrze co najwyżej bywalcy międzynarodowych kongresów, sympozjów i seminariów, czytelnicy annałów naukowych i rankingów często cytowanych autorów. Powieściowy debiut (rok 1980) do tej chwili praktycznie anonimowego włoskiego naukowca to lider pierwszej piątki (w każdym razie wedle mojej prywatnej klasyfikacji…) najdonioślejszych powieści XX wieku. (Koniecznie chcecie znać pozostałe? Proszę bardzo: „Ulisses”, „Mistrz i Małgorzata”, „Przygody dzielnego wojaka Szwejka” i „Solaris”). Nigdy nie pojmę pokrętnych ścieżek, którymi kroczą zaściankowe umysły koryfeuszy szwedzkiej akademii przyznającej literackie Noble; dlaczego Eco na liście nie ma, dlaczego wyparł go (teraz już na zawsze, bo pośmiertnych Nobli nie dają…) nieco błazeński Dario Fo (gdyby brać pod uwagę tylko Włochów) – zresztą też już nieżyjący? Otulmy zramolałych szwedzkich sędziów całunem wstydliwego zapomnienia… Zapewne paru faworytów tej kliki, noblistów z łaski stróżów politycznej poprawności, dałoby się pokroić na żywca za kawałek sławy, popularności i ekonomicznego sukcesu autora „Imienia róży” i kilku mniej znanych, acz także dobrych następnych powieści (sam najwyżej z nich cenię „Wahadło Foucaulta”…).
Więc gdybym redagował poważny, aspirujący nie bez podstaw do miana opiniotwórczego tygodnik polityczny i gdybym miał takiego felietonistę w gronie autorów, gotów byłbym rabować banki po godzinach, byleby tylko nikt mi nie podkupił Mistrza! Zaś gdybym był szefem niezależnego mediolańskiego wydawnictwa Okręt (albo lepiej Nawa…) Tezeusza (wyrazy najgłębszego szacunku dla signory Elisabetty Sgarbi…), ufundowałbym spiżowy pomnik Umberta – nadnaturalnej wielkości pod Castello Sforzesco lub na via Dante koło Cairoli albo może na piazza Cavour bliżej Palazzo dei Giornali… Eco za życia wart był tyle złota, ile ważył, a po nieodżałowanej śmierci waga jego dzieła nadal rośnie.
Felietony Eco wybrane ze względu na pewną wspólną cechę (o niej za chwilę…) i pomieszczone w tym tomie powstawały przez 39 lat (1975 – 2014); na przykład tytułowy „Jak podróżować z łososiem” pochodzi z 1986 roku i w zasadzie nie jest instrukcją transportowania dużej ryby w bagażu podręcznym i zwalczania niedogodności jej towarzystwa w drodze, tylko profetycznym ostrzeżeniem przed dyktaturą komputerów. A przecież w 1986 roku komputer ledwie wyszedł z roli elektronicznego liczydła w laboratoriach uniwersyteckich i fabrycznych i od naprawdę niedawna już nie musiał pakować się w zestaw szaf i komódek o gabarytach zautomatyzowanej przechowalni bagażu na dworcu kolejowym średniej wielkości i przepustowości… Ale Eco genialnie wychwycił istotę problemu, czyli „Jak-Się-Odpowiednio-Zaprogramuje-To-Człowiek-Już-Nie-Musi-Myśleć”. Dokładnie właśnie o to chodzi z tymi komputerami! Człowiek, którego naturalnym stanem umysłu i ciała jest błogie, bezrefleksyjne lenistwo, korzysta z każdej okazji, by się uwolnić od pracy, a osobliwie intensywnie – by zwolnić się z obowiązku myślenia. Łososiowa odyseja (zapewne prawdziwa w każdym szczególe, jak przypuszczam…) najlepszym tego dowodem jest. Za co Umbertowi Eco wieczna wdzięczność i chwała!
Te akurat felietony Eco poświęcone są w zasadzie drobnym niedogodnościom, awariom i opresjom życia codziennego tudzież regułom radzenia sobie z nimi. To na pierwszy rzut oka… Jak odzyskać prawo jazdy, jak uodpornić się na taksówkarzy, jak gawędzić z kibicem piłkarskim, jak zostać filozofem, jak zdobyć popłatny zawód, jak jeść w samolocie… A nawet – jak grać Indianina w westernie. Jak to miło, gdy wybitny uczony i autor popularnych bestsellerów raczy zniżyć się do poziomu i problemów maluczkich i bardziej niż on (uzbrojony w koneksje przecież i autorytet…) ubezwłasnowolnionych: przez rzeczone komputery, przez biurokrację, głupotę, prymitywizm i kiczowatość kultury masowej. W istocie wszakże Eco pokazuje, jak dalece cywilizacja jest strukturą współzależności, jak wielkie dylematy egzystencjalne przy pomocy trywialnych drobiazgów podniesionych z ulicy, lotniska, kina, hotelu, uniwersyteckiej stołówki dają się krytycznie objaśnić, zdefiniować i oswoić. Innymi słowy: to podręcznik filozofii życia codziennego w odcinkach. Czytelnicy „l’Espresso” mieli przez całe lata przednią zabawę i sporo lekkich, niewymuszonych lekcji w przedmiocie „jak żyć?”
Tak też potraktujmy przesłanie, spadek mistrza Umberto – jak nauczkę, by na przeciwności, osobliwości, uciążliwości i bezsensy życia, codziennie odkrywane, patrzeć jak na fragmenty większej całości, element porządku świata, kosmiczną regulację bytu. I zaraz zrobi się nam lżej…
Tomasz Sas
(22 01 2017)

PS. A w kwestii podróżowania z wielką rybą (niekoniecznie łososiem, jak się zaraz okaże…) mam własną receptę… Moskwa, Dworzec Kazański wiele lat temu, w innej epoce zgoła. Zima, ale moroza niet – najwyżej pięć gradusów na minusie, czyli nic. Skoryj pojezd kolei transsyberyjskiej do Władywostoku majestatycznie odprawia się w akompaniamencie gwizdków konduktorskich i megafonowego gulgotu. Siedem dni – nie w kij dmuchał… Siedzimy w kupe w trojkę (my tylko dwa dni do Nowosybirska – drobiazg…). A tu w wejściu staje zażywny grażdanin lekko zdyszany, w wykwintnej uszance i szubie nieokreślonego koloru z karakułowym kołnierzykiem. Wypisz, wymaluj: funkcjonariusz partyjny średniego szczebla albo „oficer przemysłu”. W łapkach fibrowy czemodan i pękająca na szwach siata, pod pachą – jak nic półtorametrowa (albo i lepiej…) szeroka i grubawa deska owinięta „Izwiestiami” i jutowym workiem. Gość rzuca toboły, dechę odstawia do kąta delikatnie, ściąga uszankę, pot wyciera obfity z pokaźnych zakoli gołubym płatkom i przedstawia się zamaszyście z imienia i otczestwa. Unosimy lekko tyłki, jeszcze lżej skłaniamy się i kontrprezentujemy. Obco brzmiące imiona i takież otczestwa wywołują ruch brwi krzaczastych ku górze, ale bezceremonialne, fundamentalnie egzystencjalne pytanie pada wprost i natychmiast: – wodka u was jest? Szybko robimy w myślach remanent: owszem, trzy zero-szóstki pszenicznej, jedna zołotawo kolca i jedna perejasławskoj piercowki, bo żelaznych racji, czyli sześciu zero-siódemek wyborowej luksusowej, nabytej rano w ambasadzkim składziku za łaskawym przyzwoleniem samego Jego Ekscelencji, towarzysza charge d’affaires, doliczyć do puli się nie ośmielamy. Co to, to nie! Po porozumiewawczym spojrzeniu na boki, zgodnym trójgłosem (Boh trojcu liubit’…) odpowiadamy: – jest! – Charaszo – grzmi z ulgą otwiet. – Ja nie uspieł pokupit’. No u mienia zakuska… Wyjął spod szuby kozik, rozpruł opakowanie dechy… i! – Nu, czto smatrities… Osietr. Astrachanskij. Niemnożko chałodnyj… Fakt, zmrożony jak cholera, bałyk trzeba było nożem strugać. Ale na smak to wpływu nie miało. Żadnego. 48 godzin później po jesiotrze już nie było śladu – ani jednego wiórka, a puste butelki (po części z żelaznej racji też; na szczęście trochę w ostatnim przebłysku świadomości ocaliliśmy) zebrała hoża barysznia, zasadniczo pilnująca regulaminu żelieznodorożnej etyki, by kipiatoka w pokładowym samowarku nie zabrakło…
Więc dużą rybę w podróży należy po prostu zjeść. O ile to możliwe – w dobrym towarzystwie zacnych obywateli i niemniej zacnych trunków. (TS)


Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *