Sztuka zwycięstwa

7 stycznia 2017

Phil Knight
Sztuka zwycięstwa
Przełożył: Maciej Szymański
Dom Wydawniczy Rebis, Poznań 2016

Rekomendacja: 2/7
Ocena okładki: 3/7

Do utraty tchu… Supermaraton Jak-To-Się-Robi

Gdy któryś tam z licznych gatunków homo zlazł wreszcie z drzewa, bo zobaczył, jak wiele możliwości życia i wyżycia daje mu trawiasta sawanna, Matka Natura użyła wszystkich sił i narzędzi ewolucji, by ów homo stał się erectusem (człowiekiem wyprostowanym), a jego dolne odnóża, służące do przemieszczania się, stały się zarazem jego własną najgroźniejszą bronią, atrybutem przystosowawczego sukcesu. Matka Natura nie dała erectusowi kłów ani pazurów, zabrała okrywę z owłosienia (wyjąwszy łeb i kilka innych, drugorzędnych z punktu widzenia tej historii okolic korpusu…). W zamian ukształtowała mu nogi, zakończone sprawnymi, wielofunkcyjnymi stopami, nogi o długich mięśniach, zdolnych nie tylko do szybkiego, ale przede wszystkim wytrwałego, długodystansowego biegu. Erectus bowiem zdobywał pożywienie gnając tak szybko i długo, by zbliżyć się do celu na odległość pozwalającą skutecznie (znaczy: zabójczo) miotnąć kamorem, zakrzywionym kijaszkiem czy zaostrzoną gałęzią. Albo zgoła zamęczyć, zabiegać ofiarę do zdechu i skręcić jej kark…
Na tymczasowym (kto wie, co będzie dalej?) końcu procesu ewolucji, już współcześnie, przystosowanie do biegania nie jest niezbędnym warunkiem zdobywania żarcia – jest (jak to zwykle bywa na manowcach ewolucji) elementem zabawy, pozostałością, atawizmem… Jedni biegają dla przyjemności bądź dla zdrowia, dla treningu i katowania ciała. Inni – ci najszybsi – biegają za pieniądze, by zdobyć sławę i dać przyjemność (no, powiedzmy: rozrywkę) innym. Względnie patriotyczną euforię. Zresztą nie tylko biegają – także skaczą, miotają, walczą ze sobą na pięści, białą bronią, kopią i rzucają kuliste albo jajcowate piłki, walą w nie kijami, płaskimi durszlakami i pałami. Od dawna nie robią tego boso, jak pierwsze erectusy…
W tym miejscu w łańcuchu ewolucji zjawia się nasz bohater i jemu podobni. Prawdę mówiąc: szewcy i handlarze… Świat chce biegać, to my go obujemy – wygodnie, bezpiecznie, niedrogo. I wmówimy, że popędzi szybciej, komfortowo i estetycznie. A boso to sobie może popylać na urlopie – krawędzią plaży po mokrym piasku… A poza tym – trza być w butach! (Gdzie?)
Teraz czas, by na scenę wszedł nasz autor Phil Knight. Jest rok 1962: 24-letni chłopak z Portland w Oregonie (po niespełnionej karierze sportowca, po studiach zarządzania na uniwerku Stanforda, po wojsku…) nosi w głowie ideę, która zaświtała mu na biznesowym seminarium w Dolinie Krzemowej; sporządził wtedy na zaliczenie prezentację o możliwościach globalnego rynku buta sportowego. I zapamiętał – do tego stopnia, że w końcu sam zapragnął na tym rynku się znaleźć. Więcej: na nim wygrać! Czyli przy pomocy Japończyków wykosić monopol niemieckich braci Dasslerów z bawarskiego miasteczka Herzogenaurach – z ich kultowym adidasem (Adolfa) i pumą (Rudolfa).
Ponad 50 lat później emerytowany prezes korporacji, filantrop i miliarder (15. miejsce na liście magazynu „Forbes”) wynajął ghostwritera (albo i nie – ale znamy powszechną praktykę…) i zabrał się do pisania wspomnień (nie autobiografii w sensie ścisłym). Jak prawie każdy ambitny amerykański (i nie tylko – to przypadłość globalna…) biznesmen. O bezpretensjonalnym tytule „Shoe Dog” (pies buta, pies butów, może pies w butach albo piesek do butów – przyrząd do ściągania oficerek; ale anglosaski słownik idiomów mniema, że znaczy to szewc lub szerzej: pracownik przemysłu obuwniczego…), co u nas przyswojono aż nadto pretensjonalnie: „Sztuka zwycięstwa”.
Nie dowiecie się od Knighta, jak się biznes robi – krok po kroku, by osiągnąć sukces. Nie jest to ani elementarz, ani przewodnik, ani podręcznik. To tylko gawęda okraszona anegdotami różnego kalibru, o przeciętnej mocy poznawczej, inkrustowana zawstydzająco małą liczbą (jak na rozdęte ego każdego typowego amerykańskiego człowieka sukcesu) aforyzmów, złotych myśli i dobrych rad. Na tle tych gwiazd przedsiębiorczości: Gatesów, Zuckerbergów, Musków, Kochów, Buffettów, Jobsów, Waltonów, Sorosów, Murdochów, Brinów jawi się Knight jako skromny facet z innego świata. Z tym, że cały czas mówimy o świecie obracającym miliardami dolarów… A ta pogawędka wspomnieniowa dziadka Knighta zaleca się tylko pieczołowicie pielęgnowaną pochwałą czegoś, co w amerykańskiej prakseologii nazywa się team spirit. Duch drużyny. Zespołowości. Coś, czego u nas nie uświadczysz, nawet w szkołach tego nie uczą.
Swoją drogą, gdzie przeciętny średniodystansowiec (bieganie to sport raczej indywidualny, wyjąwszy sztafety…) z ekipy uniwersyteckiej (życiówka na jedną milę, czyli circa 1600 merów: 4 minuty 10 sekund…) zdobył taką eksperiencję wspólnotową? W szkole, w wojsku, w sportowej szatni, na uniwerku? Nieważne – ważne, że wszędzie tam mógł ją zdobyć! A jeśli to doświadczanie pożytków gry drużynowej zespoliło się z geniuszem indywidualizmu, rezultat mógł być tylko jeden: sukces. Knight powiada, że swój sposób na życie zbudował wedle takiego tropu: „Kto chce, niech nazywa twój pomysł szalonym, a ty… pędź naprzód, Nie zatrzymuj się. Nawet nie myśl o odpoczynku, dopóki nie dotrzesz do celu, i nie zastanawiaj się zbyt często nad tym, gdzie ów cel się znajduje. Cokolwiek się zdarzy, nie zatrzymuj się.” Reszta opowieści jest tylko dodatkiem, miłą paplaniną staruszka, wspominającego niegdysiejsze przewagi i wpadki, wartko zapisaną i godną lektury z powodu nietypowej, rzadko występującej w przyrodzie, podziwu godnej szczerej skromności i rozrzutnej szczerości…
A powody tej powściągliwości narracji są nie całkiem jasne – w końcu Knight dokonał cudu… Ma się czym chwalić. Zaczął od paru par butów sportowych marki Tiger wziętych od japońskich szewców (firma Onitsuka), nazwał swój biznes Blue Ribbon (błękitna wstążka), w tygodniu pracował jako księgowy w Price Waterhouse, nauczał księgowości na uniwersytecie w Portland, a w weekendy ładował kapcie do wysłużonego plymoutha valianta i sprzedawał z bagażnika na meczach i innych imprezach sportowych. Co roku podwajał wartość sprzedaży, zatrudniał ludzi, kontrolował ekspansję, walczył z bankami, potykał się z Japońcami, użerał z federalną służbą celną, promował nowe wynalazki (waflowa podeszwa, trapezowate pięty, w końcu buty z wkładką powietrzną: Air Jordany to kosmos…), wprowadził na rynek markę Nike (któż nie kojarzy charakterystycznego znaku firmowego, zwanego swoosh?) i w końcu ten rynek zdominował. Temi ręcami – z małą pomocą niezłomnych, lojalnych przyjaciół, dobrych wspólników, odważnych prawników, kreatywnych księgowych, gwiazd sportu i wizjonerów szewstwa sportowego. Jak tego dokonał? Ba…
Gdy parę lat temu Knight rozwijał interesy w Wietnamie, poprosił o spotkanie z legendarnym generałem Giapem, pogromcą Japończyków, Francuzów, Chińczyków i armii USA. Zapytał o to samo: jak tego dokonał… Stary weteran Vo Nguyen Giap uśmiechnął się i po namyśle odparł: byłem profesorem dżungli.
Uniwersalna prawda. Niczego więcej się o biznesie od Knighta nie dowiecie. Ale czyta się z zainteresowaniem, bo skurczybyk (czy też może ghostwriter jego…) umie opowiadać. Zrozumiecie, co mam na myśli, gdy traficie na historyjkę o spotkaniu Phila z jego starym japońskim partnerem,,, Siedzieli wieczorem w nadmorskiej willi japońskiego prezesa, oczywiście z drinkami w jaccuzi, słuchali szumu lasu i gaworzyli o kłopotach… Phil na młodych się skarżył, ściąganych z zewnątrz managerów, którzy nie rozumieli ducha, kultury firmy… Kumpel Hayami pokazał mu wtedy drzewa bambusowe i powiedział: gdy przyjedziesz za rok, będą o stopę wyższe… Zrozumieliście?
A teraz na koniec małe ćwiczenie warsztatowe z wyobraźni… Załóżmy, że bohater nie nazywa się Phil Knight i nie urodził się w Portland w stanie Oregon. Załóżmy, że nazywa się Filip Skoczek (knight to, oprócz rycerza, miano figury szachowej…) i na świat przyszedł jako syn szewca w Dukli albo w Szlichtyngowej lub Braniewie… Jak potoczyłyby się jego losy? Powiedzmy, że zrobiłby jakiś interes. Na przykład jeszcze w 1989 roku za pożyczone od rodziny dolary sprowadziłby z Seulu kontener kapci do biegania w kolorze gnijącego szpinaku, za to z neonowymi sznurowadłami: lewym różowym, prawym wściekle żółtym… I one by pooooszły! Jak szybko zgnoiłaby go skarbówka? Ile miesięcy przesiedziałby w areszcie wydobywczym? Jak szybko odeszłaby żona, dzieci się wyrzekły, a majątek przepadł? Ile zdrowia by stracił? A to Polska właśnie…
Tomasz Sas
(7 01 2017)


 

Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *