Jasne oblicze śmierci

28 grudnia 2016

Aleksandra Marinina 
Jasne oblicze śmierci
Przekład: Aleksandra Stronka
Grupa Wydawnicza Foksal – Wydawnictwo WAB, Warszawa 2016

Rekomendacja: 2/7
Ocena okładki: 3/5

Zmarnowany wieczór, czyli zemsta smakuje tylko na zimno…

Z bólem przyznaję, że przed laty dałem się uwieść pewnej rosyjskiej milicjantce i jej bohaterce – moskiewskiej milicjantce. Podpułkownik Aleksandra Marinina i major Anastazja Kamieńska (w istocie to jedna i ta sama osoba…) miały w sobie coś nieuchwytnego, zaskakującego i denerwującego – co sprawiało, że ich Rosja wyglądać zaczęła jak kraina za norą Królika… Słowo daję: dałem się nabrać, choć kraj i ludzi znam. Może nie tak dokładnie, jak rodacy o pokolenie wcześniejsi, którzy akurat zaznali osobiście łaski wyzwolenia, byli sołdatami, sybirskimi lesorubami, szachtiorami w Workucie czy zgoła pensjonariuszami Matrosskiej Tiszyny, salonów Feliksa Edmundowicza na Łubiance czy innych „wysp szczęśliwych” Archipelagu Gułag… Ale znam ociupinkę lepiej niż przeciętny Polak – lepiej wprawdzie z epoki breżniewowsko-gorbaczowowskiej niż jelcynowsko-putinowskiej, ale zawszeć… Zresztą, czy mimo wizualnej odmiany tu i ówdzie, ludzie nie są tacy sami i ci sami? Tzw. nowi Ruscy są przecież dziećmi starych Ruskich, a dekoracje gruntownie odnowiono tylko w Moskwie i w Petersburgu trochę. Między nami mówiąc: reszta wygląda gorzej niż niegdyś, niż kiedykolwiek…
No więc przyznaję się do łatwowierności. Przez dłuższą chwilę mniemałem, że milicjantka Marinina, heroina noworuskiej literatury popularnej, może mieć cokolwiek wspólnego z rzeczywistością. I nie dla intrygi kryminalnej (bo w tej wysublimowanej działeczce Marinina akurat mistrzem nie jest…) czytałem – ba, pochłaniałem, lecz by wyczuć znów klimat najdziwniejszego miasta, w jakim kiedykolwiek przyszło mi dłużej mieszkać… Ale w przypadku madame Marininej nie może być mowy o takim pożytku z lektury. Świata, w którym lokuje ona swe kryminalno-obyczajowe historyjki, po prostu nie ma. Ten prawdziwy rosyjski odnajdziecie i zobaczycie w genialnym filmie „Lewiatan”, może w „9. kompanii” czy „Ładunku 200”. Albo wyczytacie w „Rodzinie Jołtyszewów” Romana Senczina… W świecie Marininej tylko szczegóły topograficzne, koordynaty nawigacyjne, opisy przyrody, miejskie szlaki, obrazki z ruchu ulicznego, metra, sklepów, knajpek – są prawie prawdziwe. Co do zaludniających ten pejzaż osobników, co do toczonych przez tychże akcji, rozhoworów i w ogóle całej tej sfery behawioralnej – mam poważne wątpliwości… Rosja Marininej, a w gruncie rzeczy Moskwa (bo to pisarka co się zowie metropolitalna…), to atrapa, wielka potiomkinowska wioska-dekoracja, zaludniona postaciami jak ze snu. Czyjego? A to za chwilę…
Przede wszystkim ta zgraja milicjantów – słodziaków, profesjonalnych gierojów bez skazy (a jeśli już, to z malutką, aby wzbudzała sympatię, w żadnym zaś razie nie odstręczała…). W tym pięknym świecie komendy na Pietrowce nie ma miejsca dla idiotów, tępaków, sadystów, obszczymurów, łazęgów, skurwysynów, łapowników, gangsterskich wtyczek. A jak się już taki trafi przypadkiem, czujne oczy i uszy przełożonych demaskują gościa w try miga i nie dalej niż w dwóch trzecich objętości fabuły bezlitośnie typa usuwają… Po drugiej stronie tej niebiańskiej paraboli tkwią przestępcy, świadkowie przestępstw i inni postronni – ci pierwsi i drudzy to w zasadzie zwykli grażdanie, tyle że miotani niezwykłymi emocjami nie do opanowania, w rezultacie sprowadzeni na ścieżkę zła, wiodącą wprost ku nieubłaganym żarnom ludowej sprawiedliwości. A milicjanci? Ci mają wyrzuty sumienia i moralnego kaca, gdy niezbyt elegancko wykorzystują owe emocje, by ze straumatyzowanego nieszczęśnika wydusić satysfakcjonujące zeznanie. Scenka z duchowym cierpieniem (wzmocnionym przez – co za zbieg okoliczności! – lumbago…) Nastiuszy Kamieńskiej po ostrym przesłuchaniu ojca samobójczyni na miejscu zdarzenia (strony od 186 u dołu do 192 incipit…) jest niewątpliwie wisienką na torcie zakłamania, torcie zafałszowanej rzeczywistości powieściowej. Powiedzieć, że to (tu słowo na Gie; zakazane), to jakby nic nie powiedzieć. To coś znacznie gorszego: to cyniczne nabieranie czytelnika! Ale poprzestańmy na tym epitecie, za który i tak po sądach ciągają…
A na domiar złego cykl emisyjno-przekładowy sprawia, że Marininę przyswajamy jakby z kapsuły czasu. Docierają do nas teraz powieści wydane w Rosji dwadzieścia lat temu (poza jedną ubiegłoroczną, ale na razie zbieram siły, by do niej zajrzeć…). To już przeterminowane preparaty laboratoryjne, wykopaliska. Ta fałszywa Rosja była już fałszywa w 1996 roku i tak tkwi jak utrwalona mucha w bursztynowej żywicy. Mam realne podstawy, by podejrzewać, że współczesne prawdziwe pejzaże i imponderabilia putinowskiego imperium są jeszcze gorsze niż w epoce smuty Jelcyna. Ale tego nie dowiemy się od Marininej – jej szeleszcząca papierem Rosja jest inna, jest ze snu, jako się rzekło. Czyjego snu? Przecież nie samej pani podpułkownik milicji. To jest Rosja, to jest Moskwa ze snów małych Rosjan, małych zwykłych moskwiczów… Marinina tylko czyta i tłumaczy te sny o krainie mlekiem i miodem płynącej, bogatej, sprawiedliwej, dobrze urządzonej, szczodrej dla obywateli i wyrozumiałej dla ich słabostek. Na razie, jak zresztą widzicie, obywatele, są jeszcze niedociągnięcia, nie wszystko jeszcze zbudowano, bo wrogowie przeszkadzają (boją się nas, swołocze…). Ale znów jesteśmy na drodze ku imperialnej wielkości. Ino mig!
Zastanawiające, że nie ma u Marininej żadnej polityki w liczącym się wymiarze. Jakby jedyną troską Rosjan było zajęcie i utrzymanie dobrej pozycji w ewolucyjnym łańcuchu pokarmowym. Zresztą może tak i jest… Rosjanie Marininej to dziwny ludek: zabiegany i zabiegający o dobra doczesne, dbający o standardy materialne i pozory, cześć nabożną oddający złotemu cielcowi konsumpcji, niemoralny, rozwydrzony i nieszczęśliwy (tak po dostojewsku nieszczęśliwy…). Czy tacy są naprawdę? A cholera wie… Autorka nie jest w tej materii wystarczająco sugestywna. Przeciwnie: taka jakaś rozlazła jest, nieprzekonująca, jakby sama powątpiewała w swoich bohaterów, jakby lepiła ich psychologiczne portreciki na odwal się… Sama główna persona dramatu, pani major Anastazja Pawłowna Kamieńska, to figura sklejona z papierowych schematów. Inteligencja – żyleta, dedukcja niemalże jak u Sherlocka, sprawność kojarzenia komputera Deep Blue (czasem się zacina wprawdzie, ale to gwoli ocieplenia wizerunku…), morze wypijanej kawy, osobliwy kodeks etyczny całkiem nie-policyjnej proweniencji, fizyczne dolegliwości (na granicy renty inwalidzkiej), wystudiowany ascetyzm… Marinina chciałaby być Kamieńską; wzorcowa Kamieńska to jej alter ego – zapewne niespełnione…
Zobaczmy wszakże, w co też ta Kamieńska wdepnęła? Nie opowiem tu intrygi ze względów zrozumiałych (męczcie się sami…), ale jakiś wstęp zrobić trzeba… Było ich trzech. Lider i pachołkowie dwaj – posłuszni, oddani, lojalni, trzymani na uwięzi fałszywymi zapewnieniami o przyjaźni ponad wszystko. No i ta mafijna omerta w sprawie grzeszków z młodości… Gdy układ się nieco osłabia, niespodziewanie nadchodzą ciosy. Kochanka lidera – trup. Była kochanka lidera – samobójstwo (?) pod ciężarem wyrzutów sumienia. Żona jednego z giermków – trup (bo za dużo chciała wiedzieć…). Chaotyczne śledztwo wiedzie w krzaki. I gdyby nie geniusz sędziego śledczego Kostii Olszańskiego, zbrodzień cieszyłby się wolnością. Ale pan sędzia urządza konfrontację pokrzywdzonych, podejrzanych i w ogóle wsiech – w najlepszym stylu Herkulesa Poirota, zaczerpniętym z angielskich kryminałów wielkiej Agaty.
Gdybyż jeszcze do tego Marinina umiała opowiadać… Ale nie umie. Przynajmniej w tym przypadku (w kilku innych tekstach sprawiła się bardziej udolnie, gracko nawet…) Chcecie dowodu? W tej chwileczce… Zresztą sami dojdziecie do tego wniosku, gdy traficie na eksplikację (strony 327 – 336 rozdziału trzynastego) całej zbrodni. Tych kilka stroniczek z powodzeniem zastępuje całą fabułę „Jasnego oblicza śmierci”. Konieczność podsumowania intrygi (jeśli nie jest zabiegiem dramatyzującym, jak u Christie…) świadczy o słabości samej narracji. Czytelnik musi w trakcie lektury pozyskiwać wiedzę śledczą, by aktywnie, intelektualnie uczestniczyć w grze. Motywy mają się odsłaniać powoli, elementy układanki mają wskakiwać na swoje miejsca również powoli (i niekoniecznie liniowo…). I wtedy pod koniec nie potrzeba niczego objaśniać…
Zaleta Marininej jest jedna: czyta się szybko. Wystarczy jeden wieczór. Szkoda, że ten akurat był zmarnowany…
Tomasz Sas
(28 12 2016)


 

Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *