Czarne światło

2 września 2016

Marta Guzowska
Czarne światło
Wydawnictwo Burda Publishing Polska Sp. z o.o., Warszawa 2016

Rekomendacja: 3/7
Ocena okładki: 2/5

Socjopata na tropie, czyli w oparach ultrafioletu

Wyjąwszy parę przypadków aż nazbyt oczywistych i ważnych w dowolnych okolicznościach przyrody (uwaga, będą nazwiska: Krajewski, Czubaj, Wroński…) nie mam zaufania do zbioru laureatów tzw. Nagrody Wielkiego Kalibru (notabene: ile to jest – jeśli 7,62 nie wystarczy, to może trzeba mieć .45 lub .50 zgoła?). Zaufanie… Mam takowe na myśli w sensie ścisłym – literackim naturalnie. Bo tu zbyt mocno (choć może kogoś krzywdzę…) wonieje mi koteryjnym smrodkiem, dogoworem środowiskowym, układem (to złowrogie słowo, ale niech tam…) kumplowskim. A wszystko trochę samozwańcze jest, aczkolwiek kapituła założycielska Kalibru to zacne firmy, nie powiem… Lecz cóż począć – niektórzy laureaci kojarzą mi się z zabawą taką: na kogo wypadnie, temu bęc!
Pani Marta Guzowska i jej „Ofiara Polikseny” sprzed lat trzech też takim przypadkiem mi się zdała. Ot, znudzona archeolożka (choć czy archeologia może nudzić?) tkwiąca w karbach dyscypliny badawczej i wygórowanych wymagań metodologicznych, korzysta z nawarstwionych latami pokładów wiedzy, daje upust tłumionym emocjom, fantazjom i pobocznym pasjom. W rezultacie: tworzy, kreuje, pisze i wreszcie wydaje (bo talent ma!). Kryminał ze sfer archeo (bo te zna najlepiej) i to z akcją w centrum świata tej branży, w samej Troi…
A jej spuszczona ze smyczy, wyzwolona z okowów naukowej poprawności wyobraźnia kreuje bohatera prawie na pewno niemożliwego (w sensie przypadkowego choćby podobieństwa do realnie występujących w życiu postaci…). Facet (wieku średniego) jest antropologiem – takim w sensie fizykalnym (ciało ludzkie w stadium pozażyciowym, ze szczególnym uwzględnieniem układu kostno-szkieletowego), nie zaś kulturowym. Podobno profesorem, jednym z trzech, może pięciu najwybitniejszych na świecie. Geniuszem bez mała. W każdym razie lubi epatować łacińskimi nazwami kostek i kosteczek, wszystkich dwustu sześciu na szkielet się składających. Po co? A kto geniuszowi zabroni? Inny genialny kościoznawca? Nasz profesor pochodzi z zachodniego Mazowsza, z miasteczka rozpartego gdzieś między stolicą a Sochaczewem (Ożarów? Błonie? Piastów? A może w innym nieco kierunku: Grodzisk, Brwinów, Milanówek?), a nazywa się Mario Ybl. Imię oczywiście z kręgu kultury śródziemnomorskiej w sensie ścisłym, zapewne włoskiej. Nazwisko w tej formie występuje na Węgrzech, ale bez trudu wyobrazić sobie można proweniencję nordycką; mógłby się tak zwać mieszkaniec na przykład Lofotów albo Faeroerne (Wysp Owczych), że o samej Islandii nie wspomnę…
Widomy to dowód jakiegoś grubego błędu, popełnionego w młodości przez mamusię geniuszka (skądinąd znanej entomolożki) – i zarejestrowanego przez organa państwowe (najpewniej USC w Pruszkowie). Ale to za mało byłoby udziwnień. Powiedzieć, że nasz profesor raczej odstaje od normy (lecz cóż jest normą?), to nic nie powiedzieć. Oto przed nami Mario Ybl – pełnokrwisty, wielopostaciowy, wręcz modelowy socjopata, do tego klasyczny cynik, organicznie niezdolny do nawiązywania i podtrzymywania więzi z ludźmi (ponad czas potrzebny do zaspokojenia jego własnych utylitarnych potrzeb). Do tego owładnięty tzw. nyktofobią, czyli strachem przed ciemnością; nadto alkoholik, maniak, połykacz psychotropów, może też dwubiegunowiec, może ofiara stresu pourazowego… W każdym razie porąbaniec na najwyższym diapazonie, tykająca w szybkim rytmie ludzka bomba zegarowa, z wbudowanym genem nieuniknionej autodestrukcji. W zasadzie osobnik nadający się do hospitalizacji, nie do rozwiązywania zagadek kryminalnych…
Gdyby zatem Ybl był jednorazowym ekscesem autorki, to byt jego dałby się usprawiedliwić – choćby tą nagłą erupcją fantazji, długo tłamszonej przez kanony naukowości i przyzwoitości. Ale porąbaniec okazał się zbyt atrakcyjną kreaturą, by go rozrzutnie porzucać po jednorazowym wykorzystaniu… Ybl obrósł w didaskalia, legendę, osobliwości, objawy i znaki szczególne. Osią się stał i narratorem (w zasadzie podmiotem lirycznym…) wszystkich kryminalnych konceptów Guzowskiej. Nie mam nic przeciw temu – to jej zbójeckie, twórcze prawo: konstruować bohatera jak się jej żywnie podoba… Nikomu nic do tego! Zwłaszcza gdy postać jest dobrze napisana. A ta akurat jest – żadnej literacko poważniejszej skazy nie dźwiga.
Po namyśle jednak pozwolę sobie na niewinne zastrzeżenie – taki bohater jakoś nie trafia mi do przekonania… Nie Ybl w szczególności, ale ten typ: dla partykularnych celów powieści kryminalnej wykreowany okaz zdeprawowanego świra, pełen dewiacji, nałogów, traumatycznych przejść, fatalnie ulokowanych afektów, złych skłonności wyczytanych w podręczniku psychiatrii sądowej. Innymi słowy: decyduje autorskie założenie, że tylko świr jest wystarczająco atrakcyjnym narzędziem konfrontacji ze zbrodnią (która przecież jest zakłóceniem na gładkiej, uporządkowanej nawierzchni życia społecznego, nieprawdaż?). Tylko detektyw świr skutecznie przeciwstawi się równie porąbanemu zabójcy…
Liczni autorzy kryminalni upodobali sobie taki modus personae: ścigający równie (a może nawet bardziej…) zwariowany jak ścigany. Ten zabieg twórczy (nie podważam jego sensu ani urody!) sprzyja pewnemu oddaleniu materii powieściowej od rzeczywistości, a u czytelnika – gdy już się porządnie nastraszy i nagłówkuje (kto zabił, oczywiście…) – rodzi pod sam koniec lektury miłe skądinąd przekonanie, że zbrodnia to odległa sprawa między świrusami. Nic w tym złego; przecież i tak czytamy wszystko jak leci. Ale gdy przyglądam się rosnącym zastępom literackich detektywów o stworzonych przez ambitnych autorów porąbanych osobowościach, to słowo daję: wzbiera mi tęsknota za majorem Downarem… Jego przynajmniej nikt nie budził w tak osobliwy sposób, co naszego antropologa. (Swoją drogą w tym przypadku fantazja autorki zanadto się rozminęła z jej zarówno potoczną, jak i szczegółową wiedzą o mężczyznach…).
A co do Ybla: takie postawienie sprawy doprowadza do wyobcowania bohatera – nikt się z nim nie utożsami, nikt nie pożałuje, że tak mu się wszystko na końcu koncertowo rozsypało. Może sobie do usranej śmierci świecić tą latareczką na ultrafiolet – ujawni mnóstwo śladów biologicznych, ale do niczego ich nie dopasuje…
Ale, ale – byłbym zapomniał: winien jestem choćby wprowadzenie do intrygi. Oto w rodzinnym Ybla miasteczku mazowieckim na cmentarzu archeolodzy wykopują wampiryczne pochówki – prawidłowo obrobione szkielety (odwrócone na brzuch, ucięta głowa pod stopami, osinowe kołki), Niestety, szkielety giną, potem ginie facet jak najbardziej żywy, miasteczko plotkuje, brzydkie sprawki wychodzą na jaw, Ybl po swojemu świruje… Więcej nie powiem – albowiem jakoś w sumie, za sprawą talentu i natchnienia mimo wszystko, nieźle się czyta…
Tomasz Sas
(2 09 2016)


Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *