Łaskun

24 lipca 2016

Katarzyna Puzyńska
Łaskun
Wydawnictwo Prószyński
i S-ka, Warszawa 2016

Rekomendacja: 3/7
Ocena okładki: 2/5

Obtłuczona amfora z paradoksurusem…

Masywniejący w podziwu godnym tempie dorobek Puzyńskiej (szósty, opasły jak zwykle tom w ciągu lat dwóch zaledwie, z kawałkiem…) powoli (to nie błąd logiczny, tylko paradoks taki…) przybiera sformalizowaną strukturę – ba, architekturę nawet – fabularną. Konstrukcja każdej kolejnej historii upodabnia się do dzieła szalonego garncarza: dzbana, karafy, a może amfory ulepionej na solidnym dnie, z rozszerzającym się obficie i obiecująco brzuchem, nieprędko lecz płynnie przechodzącym w gustownie zwężającą się długą szyjkę. Nie wiedzieć czemu nagle utrąconą; jakby garncarz przechera się robotą znużył, a przy tym w doskonale obłym korpusie wytłukł szpetną dziurę, kędy duch z brzucha uszedł i długo nie wracał…
Solidne dno (a w zasadzie podstawa, jeśli nie chcemy używać metafor wartościujących…) to oczywiście zbrodnia lub ich kilka, z gruntownie przemyślanymi imponderabiliami i sygnałami psychologicznymi, w sugestywnych dekoracjach, w uroczych okolicznościach przyrody lokalnej Pojezierza Brodnickiego o różnych porach roku, z oswojonymi didaskaliami i tożsamymi uczestnikami pierwszego planu.
Rosnący brzuch naczynia to naturalnie postępy śledztwa (czasem ich brak), żmudne i technicznie – co tu ukrywać – niezbyt finezyjne zbieranie dowodów, rozpaczliwe szukanie motywów… Innymi słowy: bezstylowe pływanie w brei policyjnej rutyny. Tak, Puzyńska też odkryła, że kryminologia wespół z nowoczesną kryminalistyką, zaawansowana psychologiczna profilerka, robota wywiadowcza i penetracja to nic – wobec potęgi służbowych procedur i obezwładniającej siły przyzwyczajeń (czasem wystarcza zwykłe „nie chce mi się”, „niech kto inny się tym zajmie” albo „zrobię to jutro”…). Większość błędów, niedokończonych i umorzonych śledztw bierze się z niechlujstwa tudzież braku dyscypliny intelektualnej (to rezultat negatywnego doboru naturalnego w tym zawodzie) funkcjonariuszy…
Puzyńska to wie i dlatego ma w rękawie dżokera, w miarę potrzeby śledczej posuwającego sprawy do przodu. To niekonwencjonalna ze wszech miar komisarz Kopp Klementyna – tym razem dopiero co wypuszczona z psychiatryka (czyżby w nieodległej Górnej Grupie?) i szurnięta do cywila. Jest to postać niemożliwa w sensie ścisłym; gdyby nawet ktoś taki mógł rzeczywiście istnieć, nie pracowałby ani dnia w policji. Wszelako mniejsza z tym – ważne, że Kopp posuwa i przełamuje, dzięki czemu brzuch naszego dzbana powoli się zmniejsza, zwęża w obiecującą definitywne rozwiązanie zagadki szyjkę. Dowody się gromadzą, podejrzenia zacieśniają, podejrzani zaraz pękną, zagadka fascynować przestanie (chyba że archiwistów…).
Myślał by kto! Z Puzyńską nie takie numery… Ona ma w zwyczaju (któryś już raz tak wyraźnie…) szyjkę dzbanoamfory po prostu rozwalić, by nadążającym za nią czytelnikom pokazać figę… Zyg, zyg, siostrzyczki i braciszkowie – nie jest tak, jak mniemaliście. Mordercą jest…
I tu pokazuje paluszkiem na postać absolutnie drugo- albo i trzecio-, czwartoplanową zgoła, obecną od początku narracji, za to całkowicie poza podejrzeniami. I dziwi się przy tym przewrotnie: no co, przecież sprawca cały czas uczestniczył w akcji? Fakt, tyle że zaszyfrowany, owity w kokon rozszczepienia jaźni lub innej jakiej dewiacji, choroby umysłu czy manii, a może zwykłej socjopatii. Taka już jest ta Puzyńska. Lubię ją za to, bo w niezwykłą i dość nieoczywistą stronę rozwinęła konwencję kryminalnej intrygi i fabuły. No i fajnie… Aczkolwiek o pewne ułatwienia w snuciu intrygi i uproszczenia (na przykład niedotłumaczone zmiany w portretach psychologicznych głównych bohaterów…) można mieć pretensje.
A co z tym paradoksurusem? To jeden z uczestników… P. hermaphroditus to łacińska nazwa niejakiego łaskuna, (znanego też jako cyweta albo wiwera) – niedużego drapieżnego ssaka z Azji (nie mylić z gulbrasonem – ponurym, trawożernym ssakiem bez dowcipu i puenty; z czego i kogo to cytat, kociaczki?). Paradoksurus uwielbia nocami penetrować plantacje kawy, na takim Celebesie dajmy na to, ale pożartych ziarenek do imentu strawić nie potrafi, przeto niedotrawionych – hm, pozbywa się z organizmu naturalną drogą. Przemyślny lud indonezyjski odkrył, że napar z tak spreparowanych ziaren ma smak boski. Dał mu nazwę kopi luwak i wprowadził na rynek po tysiąc euro za kilogram (cena loco przemysłowe fermy hodowlane łaskunów, gdzie proces podtrawiania ziaren przebiega pod kontrolą człowieka…).
W naszej opowieści łaskun jest jedną z osobowości mordercy (ściślej: jego autopowiernikiem i autoopiekunem), więc z powagą traktujcie to, co tam sobie niedotrawi…
Tomasz Sas
(24 07 2016)


Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *