Osobliwe szczęście Arthura Peppera

22 lipca 2016

Phaedra Patrick 
Osobliwe szczęście Arthura Peppera
Przekład: Anna Esden-Tempska
Wydawnictwo Albatros Andrzej Kuryłowicz S.C.,
Warszawa 2016

Rekomendacja: 3/7
Ocena okładki: 3/5

Wehikuł czasu na wstecznym biegu

Nazwisko Pieprz ma w angielskiej kulturze swoje miejsce specjalne – dzięki Beatlesom i ich ósmemu albumowi „Orkiestra Klubu Samotnych Serc Sierżanta Pieprza” (1967) – z kontrkulturowym psychodelicznym rockiem (otwierająca winylowy set, zatytułowana jak album piosenka jest też na ścieżce dźwiękowej niesamowitego filmu „Żółta łódź podwodna” z 1968 roku). Innymi słowy: prehistoria wręcz dinozauriańska…
Najważniejsze wszelako jest, że gdy sierżant Pieprz zgrywał i ćwiczył swą orkiestrę w końcu lat 40. ubiegłego stulecia (tak wynika z tekstu Lennona i McCartneya: „It was twenty years ago today…”), nauczył ją grać tak, że niezależnie od tego, czy pasowali do aktualnego trendu interpretacji, czy nie – zawsze wywoływali uśmiechy słuchaczy („They’ve been going in and out of style/But they’re guaranted to raise a smile…”). Być może to samo na myśli miała Phaedra Patrick, dając swemu bohaterowi sympatyczne nazwisko Arthur Pepper (notabene w ogrodnictwie jest znana taka odmiana… papryki, z dodatkiem słówka king…).
W istocie historia „Osobliwego szczęścia Arthura Peppera” sytuuje się poza czasem literackim ( w sensie ścisłym, czyli w niedopasowaniu do mód, trendów, wszelkich „izmów” i stadnych wzorców pisania…). To powieść konserwatywna, wręcz bezczelnie zachowawcza, w warstwie fabularnej prosta i do pojęcia bez intelektualnego wysiłku – jak standardowy romansoid, wyciskacz łez i dostawca umiarkowanych wzruszeń. Dziwnego w tym nic nie ma, zważywszy, że wydawcą angielskiego oryginału jest firma o szczególnej reputacji: Harlequin Books S.A. Ale ani ten fakt, ani to, że mamy do czynienia z debiutem pisarskim, nie deprecjonuje dziełka pani Patrick. Wprost przeciwnie: dodaje mu wartości, bowiem wbrew okolicznościom towarzyszącym (wydawca niezbyt poważany, a debiut – to i łagodniejsze, rozciągliwe kryteria, i celowo stępione narzędzia oceny…) mamy przed sobą przyzwoity produkt rzemieślniczy kwalifikowanej jakości…
Koncept jest nieskomplikowany (w gruncie rzeczy da się zapisać stolarskim ołówkiem na pudełku zapałek: miłość to tajemnica tajemnic…): Arthur owdowiał. Rok temu, po czterdziestu latach udanego małżeństwa. Żyje w stanie hibernacji, aby-aby, wedle procedur sprawdzonych i precyzyjnie powtarzanych, z musztardową kamizelką w głównej roli. Do emerytury był ślusarzem: sprzedawał, instalował zamki i systemy alarmowe w północnej Anglii wokół Yorku, na jednym z przedmieść którego stoi jego domek (z trzema sypialniami i ogródkiem), wśród gęstwiny podobnych domków. Równo rok po śmierci Miriam Arthur zarządził rytualne sprzątanie ruchomości po nieboszczce (ciuchy pójdą na cel charytatywny…). I wtedy znalazł ukryte w zamszowym botku puzderko, a w nim złotą bransoletę z ośmioma przywieszkami: słonikiem, książką, naparstkiem, paletą, serduszkiem, tygryskiem, kwiatkiem i miniaturowym pierścioneczkiem – zaręczynowym jakby…
Pepper nigdy tej ozdoby nie widział, ale wydedukował, że w przywieszkach zaklęte są żonine tajemnice z okresu przedślubnego (krótkiego, bo gdy wyszła za niego, miała 25 lat ledwo…). Przymuszony nieodpartą siłą postanawia rozwikłać zagadki przywieszek, bowiem sam nie zazna spokoju. Podnosi zatem kotwicę ze swej przystani w miasteczku Thornapple (kolczaste jabłko, ale w istocie nazwa oznacza daturę, czyli bieluń dziędzierzawę – uroczą, wszakże silnie trującą krzaczastą chabaź…) i rusza tropem przygód żony.
Bransoletka jako wehikuł czasu się sprawdza: pan Pepper odkrywa, że jego Miriam przed ślubem zdążyła być: nianią w rodzinie bogatego lekarza w Indiach (konkretnie w byłej portugalskiej kolonii Goa), krótkotrwałą kochanką ekscentrycznego lorda – hodowcy tygrysów i dłużej-trwałą towarzyszką życia pewnego francuskiego pisarza (zresztą geja), sprzedawczynią sukien ślubnych w Paryżu, narzeczoną malarza, pozującą nago do znanego obrazu (malarz zginął w wypadku)…
Urocze, nieprawdaż? I o to chodzi… Znękany Pepper, z małą pomocą przyjaciół (to tytuł drugiej piosenki ze wspomnianego albumu Beatlesów…) i dzieci dorosłych, wydobywa się z depresji, a wędrówka cała kończy się herbatką na plaży w Goa, przy akompaniamencie fenomenalnego ponoć tamecznego zachodu Słońca…
Literatura (używam tego słowa z rozmysłem…) w tym typie ma wszelkie cechy dobrej rozrywki, ku pokrzepieniu serc sporządzonej, ale nosi w sobie pewną zagadkę bytu, gatunkowo może lekuchną, nieważną zgoła (wobec prawdziwych problemów naszego globu…), lecz także ekscytującą. Idzie mianowicie o bilans Dobra i Zła w całym zbiorze wszystkiego, co kiedykolwiek wydrukowane zostało, Nieposkromiona wiara autorki w supremację Dobra nie dość, że przynosi jej zaszczyt, ale i ten bilans leciutko poprawia. A to już coś. Można się zżymać na konserwatyzm narracji, na szlachetną surowość środków wyrazu (inni powiedzieliby, że to niedostatki warsztatu albo grafomania zgoła; ja w tym widzę rzadki przypadek rzemieślniczej sprawności, ergo – zgodności zamiaru i użytych narzędzi). Lecz w istocie wypadałoby zapisywać lekturę na receptę zamiast łagodniejszych antydepresantów.
Zresztą figura stylistyczna bransoletki z przywieszkami rozpowszechnia się. Jest nie całkiem podobna w zamyśle (babcia przekazuje córce i wnuczce historie z zawieszek…), ale z tego ducha poczęta powieść Violi Shipman (to pseudonim… faceta) „Bransoletka pełna wspomnień” (wydali Prószyński i S-ka jakoś w tym roku – na dniach; by the way: cóż za niebanalny tytuł, nieprawdaż?). Każdemu radzę – chłopcy i dziewczęta, kupujcie bransoletki i dodawajcie opowiadające własne wasze historie przywieszki. To coś w rodzaju instytucji pamięci – jak afrykańscy grioci – nosiciele ustnie przekazywanego opisu dziejów domowych…
Tomasz Sas
(22 07 2016)


 

Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *