Sławomir Mrożek
Trzy tragedie i karnawał
Wydawnictwo Noir sur Blanc, Warszawa 2024
Rekomendacja: 5/7
Ocena okładki: 4/5
Czy autor już zszedł ze sceny?
Pomysł osobliwy, ale konstruktywny: grupować sceniczne teksty Mrożka wedle sensu (lub non-sensu), opakować w sążnistą przedmowę i rzucać na rynek. A to w oczekiwaniu na nowe wydanie zbiorowe dzieł wszystkich, przejrzane, poprawione i podstemplowane przez zaufanych krytyków i spadkobierców (kimkolwiek oni są i będą…). Takowe jednak prędko nie nastąpi, więc pomalutku. I się Mrożka ponownie skomercjalizuje… Bo Mrożek to wciąż Firma. Przynosząca same korzyści, więc w drogę ku wydawniczym sukcesom… Nie mam nic przeciwko temu. Aczkolwiek zdaję sobie sprawę, że co się Mrożka tyczy – niewiele już pozostało do odkrycia. Ale co do upowszechnienia – proszę bardzo. Oczywiście nie mam nadziei, że w dającej się przewidzieć przyszłości nastąpi jakiś liczący się sceniczny renesans Mrożka – nawet na jedną sztukę w jednym teatrze (z tych, ma się rozumieć, dotowanych z pieniędzy publicznych, bo o prywatnych, dbających o zysk, nawet nie odważyłbym się pomyśleć…) nadzieja bardzo krucha jest. Więc Mrożek, bestia par excellence sceniczna, pozostanie na razie domeną literatury drukowanej.
Teatralna epoka Mrożka minęła – czy bezpowrotnie – nie wiem. Ale zakładam, że może wrócić na deski tylko w trybie fali jakiegoś kolejnego neoklasycyzmu. Jako egzotyczne wykopalisko, jako postmodernistyczna groteska bez znaczenia, za to wielce zabawna, jako relikt kultury, która nie sprostała próbie czasu. Dziś bowiem wystawcy sceniczni – z trudem i wstrętem przychodzi mi nazywać ich reżyserami bądź inscenizatorami; w końcu te dwie profesje mają, z mocy definicji, w sobie jakiś pierwiastek powagi – wystawcy oddają się palimpsestyce, czyli skrobaniu starego tekstu i nadpisywaniu swych własnych elukubracji – albo, jeśli nie czują się mocni w słowie, układają choreografię (w sensie ścisłym: grę ciałem raczej – cycki i goły fiut w zestawie). Czemu? Bo nie mają własnych nazwisk – a jak się naskrobie gównem na Szekspirze czy takim, powiedzmy, Mrożku, to na afiszu i tak będzie Szekspir albo Mrożek – i Ja. A po drugiej, trzeciej próbie „dramaturgicznej” może już tylko JA?
Teatr współczesny jest właśnie na etapie rezygnacji z prymatu słowa. Teksty pisane na scenę wprawdzie bronią się jeszcze w ostatnich redutach, ale jakoś tak bez przekonania, bez odwagi i determinacji. Bez zaufania do słowa. Bo zaraza sięgnęła Grenady… Dziś każdy „szanujący się” teatr zatrudnia człowieka zwanego dramaturgiem. Tylko te szanujące się bardziej poprzestają na kierowniku literackim i dają radę… Onże dramaturg to artysta do specjalnych poruczeń, którego zadaniem głównym jest praca z wybranym tekstem – dopisywanie, przerabianie, skracanie, zmiana przeznaczenia, kompilacja, nadpisywanie, nowa wymowa, przerobione didaskalia, zmiana płci, rżnięcie sensów… A wszystko w ścisłej współpracy z kontraktowym tzw. reżyserem – pardon: osobą reżyserującą – która najczęściej jest… kulturowym analfabetą – za to wygadaną tak, że potrafi zakasować nawet sztuczną inteligencję. Po cholerę im stara klasyka? Oni tworzą nową… Po co dawni, starzy mistrzowie słowa? Najwyżej przydadzą się nazwiska jako podkładki. Ale co do zasady dawny dramat już jest bezużyteczny – bo sprzed dominacji cancel culture, sprzed epoki woke… Teraz wszystko trzeba napisać na nowo. Dlatego nie zobaczycie już na scenie Moliera, Fredry, Czechowa, Brechta, Mrożka. Jeden Szekspir jakoś może się utrzyma – ale tylko dlatego, by było komu kij wsadzić w oko.
Ciężko to przyznać – ale teatr współczesny wziął daleko idący rozbrat ze słowem, pozbył się balastu tekstu mówionego, wyrzucił za burtę szacunek dla autora. Jakie to szczęście, że jeszcze uchowali się wydawcy, gotowi pisane na scenę i dla sceny teksty dramatyczne publikować w postaci książkowej. Robią to nie z chęci zysku, jeno w poczuciu odpowiedzialności za dorobek cywilizacji, za kulturę, za słowo wreszcie. To niemało. I musi wystarczyć na długo. Zabiurkowa analiza tekstu pisanego na scenę to jednak nie to samo, co obcowanie z konkretną inscenizacją, żywym aktorem i tekstem nieposkracanym, niepoprzeinaczanym wedle bieżącej mody i potrzeby ekspresji. Oczywiście można sobie wyobrazić sytuację, w której jakiś młodociany geniusz wystawiennictwa dramaturgicznego zapragnie posłużyć się Mrożkiem jako platformą dla własnego objawienia się w sztuce, ale na to bym nie liczył. Nie sposób się bowiem u takiego osobnika spodziewać elementarnego choćby szacunku dla słowa.
W tomie „Trzy tragedie i karnawał” wydawnictwo Noir sur Blanc pomieściło „Krawca” (1965), „Ambasadora” (1982), „Kontrakt” (1986) – trzy standardowe trzyaktówki Mrożka, z różnych wprawdzie epok jego pisarstwa, ale połączone jedną z idei, stale towarzyszących dramaturgowi w czas tworzenia. Idei konfrontacji cywilizacji, sposobów sprawowania władzy oraz samookreślenia jednostki, poddanej ciśnieniu zmian… Czwarty tekst – „Karnawał, czyli pierwsza żona Adama” (2013) – jest ostatnią pracą dramaturgiczną Mrożka, napisaną już po epizodzie afazji i terapeutycznym, autobiograficznym „Baltazarze”. Ulubiony przez filologów klucz gatunkowy nie ma tu zastosowania, więc nie wiadomo (bo nie da się bezspornie ustalić), co to jest. Sam skłaniam się do mniemania, że to poważna groteska (żaden to ci oksymoron!), czyli figura ekspresyjna, pod pozorem zabawy – korowodu masek – przemycająca ważne dylematy egzystencjalne. Innymi słowy: farsa (ale bez efektownych mariwodaży…) z arsenału kultury masowej zaprzęgnięta do gonitwy myśli współczesnego człowieka: jego strachów, kompleksów, idiosynkrazji, nerwic seksualnych, obsesji, nieporządków intelektualnych, błędów, zranień, sprzeniewierzeń, moralnych upadków. Bez początku i bez końca, w przypadkowej kolejności, rozsypanej hierarchii… Od wzniosłego manifestu ducha do ustawki za pieniądze.
Osią tej farsowej antrepryzy, zrealizowanej – jak się zdaje – za pieniądze Szatana i z jego zakulisowego poduszczenia, jest konfrontacja prarodzica Adama z jego… pierwszą żoną Lilith. Bo wedle tradycji hebrajskiej, a może aramejskiej, której wątek popadł w zapomnienie, pierwsza kobieta Adama była istotą osobną, wykreowaną w takim samym trybie jak przydany jej mężczyzna – w rezultacie czego byli bytami równymi sobie. I z tego powodu im nie wyszło. Stwórca zatem, zniechęcony tamtym eksperymentem, zrealizował wariant drugi, czyli sklonowanie niewiasty (Ewy) z żebra – w założeniu miała być bardziej posłuszna (i była), ale i tak nie obeszło się bez brzemiennej w skutki samowolki (jakiej? – wszyscy wiemy). Stwórca osobiście udziału w korowodzie nie wziął – delegował Biskupa, który od razu wdał się w dialog z Prometeuszem (tu w roli koryfeusza kultury antycznej). Jest też Goethe (w masce Lwa) ze swą młodocianą partnerką Margheritą oraz Impresario i jego Asystent. Czemu tak? Niczemu… Bo ta farsa jest oniryczna, niezdyscyplinowana. I co tu ukrywać – relacjonuje (tak udolnie, jak się tylko da) fazę nieuchronnego zidiocenia, w którą ludzkość akurat weszła i ją dosyć boleśnie przechodzi. Jak grypę. Przechodzi – bo nie doświadcza, jako że zgłupienie owo bieży bez udziału świadomości – po prostu jest. Jest faktem. A z faktami się nie dyskutuje…
Mrożek zapewne zdawał sobie sprawę, że to być może jego ostatni tekst sceniczny i mógł nieskromnie przypuszczać, iż zostanie wystawiony (w końcu od czego ma się przyjaciół – czyż nie?). Przeto wyszlifował formułę (a osobliwie dialogi) w swoim dawnym stylu, choć wiedział, że narracja sama w sobie uległa pewnemu doświadczeniu kulturowemu, jakie stało się udziałem myśli i wartości europejskich – czyli deformacji, spłyceniu (takie są poniekąd koszty upowszechnienia), żonglerce ideologicznej. Europa bowiem, z całą swą ciągłością tradycji intelektualnej i duchowej, traci siły, banalizuje się i spłaszcza. Więc może „Karnawał” czytać należy jako testament? I trzeba wystawiać z taką determinacją, jakby teatr (w klasycznym swym wydaniu) miał się skończyć niebawem…
Trzy teksty, którymi uzupełniono edycję „Karnawału…”, by miała sens wydawniczy, to dramaty „mrożkowskie” w sensie zupełnym – pełnokrwiste i stylowe, choć zapewne nie należą do czołówki dorobku pisarza. Najstarszy – „Krawiec” z 1965 roku (ale opublikowany dopiero 12 lat później), wystawiany raczej rzadko (nie widziałem – ba, nie słyszałem o żadnej inscenizacji; ale być może zagrano go raz czy dwa…) – to tragedya ze wszech miar polityczna, traktująca o samej głównej idei posiadania i sprawowania władzy, o rewolucyjnym starciu Starego, reprezentowanego przez Ekscelencję, z Nowym, czyli wodzem barbarzyńców o przaśnym imieniu Onucy, jakby z ducha witkacowskim. Przewrotnej dwuznaczności tego miana nie doceni ktoś, kto nie zaznał błogosławieństwa, tkwiącego w codziennym użytkowaniu onucy jako elementu odzienia militarnego – osobliwie zaś we współdziałaniu takowej z kamaszem ogólnowojskowym z opinaczem wzór 58. Ale istotą akcji „Krawca” jest przemiana – z barbarzyńskiego rewolucjonisty w burżujskiego awanturnika. Onucy doznaje metamorfozy, ale swych władczych prerogatyw nie oddaje – przeciwnie: udoskonala je i czyni bardziej wyrafinowanymi. Jak Edek z „Tanga”, tyle że na dużo większą skalę.
Dwa pozostałe teksty są z innej epoki – gdy Mrożek badał (nawet przy pomocy intensywnych wiwisekcji) kondycję cywilizacji Zachodu, czyli świata wolnego – i Wschodu, czyli kręgu imperialnego. Proces poznawczy autor zakończył napisaniem „Miłości na Krymie” – ten tekst winien być lekturą obowiązkową dla wszystkich aspirujących tzw. rosjologów, teoretyków myśli sowietologicznej i w ogóle badaczy tzw. duszy rosyjskiej. Bez lektury Mrożka jesteście panowie nędznymi, niedouczonymi uzurpatorami…
„Ambasador” i „Kontrakt” to kameralne rozprawki o rozpoznawalnej, ale nieprzekraczalnej różnicy między cywilizacjami okcydentalnymi i orientalnymi. A ściślej: o tym, że ludzie z obu hemisfer, choć czynią wysiłki epistemologiczne w dobrej (albo i nie) wierze, mają za dużo bagażu. Czyżby zatem pomóc mogła jedynie szczera „nagość” dusz? Nie wiem – Mrożka też już raczej nie da rady zapytać. Chociaż odpowiedź kryje się w kolekcji jego prac scenicznych. Jeżeli komuś taka samowiedza potrzebna, niech na teatr nie liczy. Więc na razie czytajcie Mrożka – bo na scenie już go raczej nie zobaczycie; przynajmniej w formie dającej się zrozumieć… No i nie zapraszam do bufetu…
Tomasz Sas
(18 01 2025)
Brak komentarzy