Cormac McCarthy
Stella Maris
Przełożył Robert Sudół
Wydawnictwo Literackie, Kraków 2023
Rekomendacja: 5/7
Ocena okładki: 3/5
Pacjentka Zero
Ameryka Północna od kilku dekad czeka (no może nie cała czeka – ale krytycy literaccy w sile co najmniej dywizji, całe środowisko uniwersyteckich badaczy literatury oraz wykładowców sztuki pisania prozą – z tego też będzie dywizja albo raczej korpus – no i na dokładkę watahy pospolitego ruszenia czytelników, a tych już się liczy milionami…) niecierpliwie na tak zwaną Wielką Powieść Amerykańską. Po Fitzgeraldzie, po Steinbecku, po Faulknerze, po Salingerze, po Capote’em (a nawet po Hemingway’u – niech wam będzie…) zrobiła się „cóś taka pustka”, a samo zjawisko „Wielkiej Amerykańskiej Powieści” jęło przypominać znaną z astrofizyki tzw. czarną dziurę, czyli byt grawitacyjnie absolutnie doskonały, funkcjonujący absolutnie jednokierunkowo, pochłaniający absolutnie wszelkie postacie materii i energii z taką siłą, że jakakolwiek ucieczka czegokolwiek z jej wnętrza jest absolutnie niemożliwa; czarna dziura wszystko żre, niczego nie wydala, niczego nie odbija. I nie wiadomo właściwie, co się z nią stanie… Absolutnie.
Wielka Powieść Amerykańska ma tak samo – gdy coś jaśniejszego zbliży się do jej horyzontu zdarzeń, nagle to coś przyspiesza, poczem znika bezpowrotnie i bezlitośnie. Nawet nie wiemy, czy kandydatka po drodze rozpada się na osobne atomy, czy udaje się jej przetrwać w całości… Symboliczna figura wielkiej powieści amerykańskiej, mit Wielkiej Powieści Amerykańskiej każdego sezonu karmi się kandydatkami uwodzicielsko wypasionymi, tłuściutkimi i ślicznymi – a do tego lubianymi, czytanymi, dyskutowanymi. I wszystkim uczestnikom rytualnego pow-wow wydaje się, że oto Wielki Duch Manitou Prozy zstąpił i dał się przebłagać, zezwalając na koronację nowej WPA (Wielkiej Powieści Amerykańskiej). Zaczadzeni dymem z ziela i wywarem z grzybków wiadomej proweniencji dansiorzy pow-wow nie wiedzą, że za rogiem czai się parszywy troll, wredny sukinsyn, którego jedynym sensem bytu jest wywalić w całe to doroczne widowisko z grubej rury. Po takim strzale (obojętne z jakich pozycji – feministycznych, poprawnościowych, kancelujących, masochistycznych, egalitarystycznych, ekologicznych…) na horyzont zdarzeń opada tylko tłusty popiół i znika w niepamięci.
Nie szkodzi – zabawa zacznie się jeszcze raz. Ale po co? Czy nikt z uczestników tej gry w szukanie WPA nie zorientował się jeszcze, że to zwyczajny faszyzm jest? Jak każda potrzeba ustalenia hierarchii ważności, jak każde pragnienie wykreowania autorytetu? Po co komu (i nam wszystkim) wiedzieć, że ponad wszelką wątpliwość ustalono, iż dzieło X jest WPA? Po to, by ustalić hierarchię i oddawać cześć Złotemu Cielcowi literatury – i dać autorowi zarobić więcej. Więcej po nic. A zwłaszcza nie po to, by wskazać i utrwalić rzeczywiście najlepsze dzieło. Bo takiego po prostu nie ma. Światem literackich wartości rządzi płynność i niepewność, rządzi indywidualne mniemanie, zaś o wielkości decyduje intymne sam na sam czytelnika z tekstem, a nie narzucony odgórnie kanon autorów i tytułów. Literatura to chaos i anarchia; fakt, iż niektórzy mniemają, że anarchia to mat’ pariadka, poniekąd ma jakiś sens, lecz nie tym razem… Ale sprawy tak się mają, że WPA wciąż nie zidentyfikowano i uroczyście nie wyłoniono. (Swoją drogą – ładne słówko to „wyłonić” – wyjąć z łona?)
Prace trwają wszakże – czas jakiś temu krytyk pewien wskazał autorytarnie cztery nazwiska autorów zdolnych do popełnienia WPA – Philip Roth, Thomas Pynchon, Don DeLillo, Cormac McCarthy. Dwaj odpadli (pierwszy i ostatni), bo umarli, a z ich spuścizny WPA raczej jak dotąd nie wyniknęła (choć może się jeszcze zobaczy…). Nadzieja zatem w Pynchonie i DeLille’u, lecz harcownicy krytyki i badacze dorzucają wciąż nowe nazwiska. Stephen King? Margaret Atwood? Stop kidding me! David Foster Wallace? Joan Didion? Colson Whitehead? Amor Towles? No i dobrze, że nie. Niech tak zostanie. Przynajmniej chłopcy z Ameryki Południowej mają się z czego śmiać. Oni już dawno ustalili między sobą, że od chwili, gdy w sferze ich języka „wyłonił się” Miguel de Cervantes y Saavedra, nie ma się o co bić. Przeto zajęli się każdy sobą, a ranking wedle talentu puścili luzem – niech ustala się sam. Po co komu wiedza, czy Cortazar lepszy od Borgesa, a ten od Marqueza, Llosy czy Sabato, a może Carpentiera, Fuentesa – a od nich wszystkich na przykład Bolaño?
Widocznie jednak Amerykanom Północnym czemuś hierarchia służy – i nie ustaną w jej kreowaniu. Okazji nie zabraknie. Właśnie odszedł jeden z filarów ich prozatorskiego nieboskłonu – Cormac McCarthy. Czy zatem to, co napisał – choć jedno dzieło z osobna – kwalifikuje się jako WAP? No cóż, pisarz to był wielki, a jego „Droga” i „Krwawy południk” to w dziejach literatury północnoamerykańskiej teksty istotne, zgoła wyczynowe, z wielu powodów godne lektury i refleksji. Ale to temat na inne opowiadanie – dlaczego… Że już nie wspomnę o gigantycznej pracy intelektu i aparatury krytycznoliterackiej, której wymagałoby wiarygodne sprawozdanie, czym te dzieła różnią się na przykład od takiego Rotha bądź DeLillo i czemu lepsze są (albo nie…). Przyznacie, że chyba lepiej czytać dobrą literaturę i mieć pożytek (choćby w postaci angażującej emocje gry z rzeczywistością) z lektury, niż pisać o takowej z mozołem i z niewielką nadzieją, że coś z tego wyniknie.
Odchodząc, Cormac McCarthy zostawił potomnym dwie nowe powieści, splątane ze sobą jak wirtuozerskie baletowe pas de deux, nieoddzielne jak lufy dubeltówki, użyteczne jak równo obciążone koromysło, współistniejące na tej samej orbicie jak dublet elektronów… To swego rodzaju wyczyn formalny, który w dziejach literatury nie ma wielu odpowiedników – a prócz tego to dowód niezwykłej siły kreacyjnej dyscypliny intelektualnej, którą swobodnie dysponował McCarthy. Obok duetu „Stella Maris” i „Pasażera” nie wypada, wręcz nie wolno przejść obojętnie. Czytać też można rozmaicie: albo obie jednocześnie (to mnie się przytrafiło), albo po kolei – z tym że wolno dowolnie, ale lepiej zacząć od chronologicznie pierwotnej „Stelli…”. Cokolwiek zresztą wam tam w duszy gra i precedencję lektury podpowiada lub wyznacza. Zrobicie zatem jak zechcecie.
Pomysł fabularny jest w zasadzie nader prosty. Oto pewien amerykański fizyk atomowy został zaangażowany do Projektu Manhattan. Był bliskim współpracownikiem Oppenheimera i Tellera (nie pamiętacie, kto zacz Teller? – jeszcze gorszy sukinsyn niż Oppi – twórca broni termojądrowej, a to już Apokalipsa i palec boży…) i miał dwoje dzieci, poczętych w Los Alamos: syna Roberta i córkę Alicię Westernów. Ich matką była pracownicą laboratorium wzbogacania uranu. I tyle wspólnego. Na razie… Alicia i Bobby dostali po książce od McCarthy’ego – Alicia „Stellę Maris”, a Bobby „Pasażera”.
„Stella Maris” – tytuł dość konwencjonalny, by nie powiedzieć: oklepany lub zgoła banalny – jest wszakże nazwą placówki leczniczej, a te w USA nazywają się prawie zawsze sztampowo, na jedno kopyto (może koś policzy, ile jest tam szpitali o nazwie Mount Sinai albo Holy Spirit?); ale chodzi o rozpoznawalność i transcendentalną gwarancję jakości usług. Stella Maris to odpowiedni szyld dla zakładu bezwyznaniowego, jakim jest hospicjum dla chorych psychicznie gdzieś w Wisconsin. To tam trafia dwudziestoletnia zaledwie córka fizyka i laborantki Alicia – genialna matematyczka (doktorantka Uniwersytetu Chicagowskiego), fenomenalna skrzypaczka i znawczyni instrumentów z Cremony, a poza tym zdiagnozowana schizofreniczka paranoidalna z pełnym spektrum omamów wzrokowych i akustycznych, nawiedzana przez gromadkę halucynacyjnych zjaw i zmór – z niejakim Talidomidowym Dzieciakiem na czele – łysym karłem z płetwami zamiast rąk (pamiętacie, czym był thalidomid?).
Ponad 260 stron „Stelli Maris” to w istocie zapis rozmów z sesji terapeutycznych, które z Alicią prowadził firmowy psychiatra, doktor Michael Cohen. Ich dialogi – nieocenzurowane i niezredagowane – to w zasadzie cała treść powieści. McCarthy zapisuje rozmowy bez graficznych wyróżników poszczególnych kwestii (tylko z wcięciami akapitowymi), co jednak nie utrudnia lektury żadną miarą – frazy doktora i frazy pacjentki trzymają się swych linii, są idealnie rozróżnialne. Głównie z przyczyn merytorycznych. Alice – dyplomowana matematyczka, wiolinolożka, berkeleyowska solipsystka i w ogóle sawantka – biegle i bezwiednie posługuje się zdyscyplinowaną logiką oraz finezyjnymi procedurami dowodzenia tez, ma bogaty wokabularz, zdolność równoczesnego (zakładkowego) prowadzenia wielowątkowej rozmowy z pełną podzielnością uwagi. No i mówi – dużo i bez zahamowań, szczerze i bezkompromisowo. O wszystkim, co się jej podsunie (wyjąwszy jej stosunek do brata Boba; w tej kwestii bywa oszczędna, wręcz skąpa i jakby zawieszona między emocją a prawdą…). Innymi słowy: dla psychiatry idealna Pacjentka Zero; może zacznie się od niej nowy trend, nowa jednostka chorobowa, albo w ogóle coś się zacznie.
Rozmów Alicii z Cohenem McCarthy napisał siedem (spotykali się chyba raz w tygodniu) i potraktował je jako próbę napisania powieści o kobiecie – w każdym razie tak sam twierdził. No cóż, wypada chyba przyznać, że udało mu się niespecjalnie, nawet nie połowicznie. „Stella Maris” to zapis jednej tylko możliwości kobiety – kobiety jako figury jednoczącej geniusz i szaleństwo, co jest zestawem rzadkim i dla płci niezwykle mało reprezentatywnym. Ani geniusz, ani szaleństwo płci nie mają. A płeć mózgu niczego nie determinuje, nie stanowi, nie ogranicza. Płeć mózgu, jeśli ma jakiekolwiek znaczenie, to tylko czysto formalne, porządkowe – bez jakichkolwiek znaczników emocjonalnych, intelektualnych, bez różnic potencjału. A my tu się spotykamy z Alicią Western na gruncie psychiatrii, gdzie jej kobiecość (w sensie – inność, osobność) nie ma znaczenia. Jest pacjentem, którego osobliwości zdeterminowane płciowo (na przykład zanikające miesiączkowanie, co związane jest raczej z anoreksją niż stanem umysłu) mają nieznaczny wpływ na tok narracji terapeutycznej czy dialogu z lekarzem. O wiele większe znaczenie ma na tej płaszczyźnie matematyka, muzyka czy komunikacja z hiperbolicznymi halucynacjami. Więc nie – to nie jest powieść o kobiecie, tylko o pacjentce, która przypadkiem jest kobietą, która to okoliczność całej opowieści dodaje zapewne aury pewnej takiej tajemniczości, ale w istocie jest bez znaczenia dla przekazu…
Więc to nie jest powieść o kobiecie, wbrew deklarowanym zamiarom autora. To powieść o matematyce. A ściślej: o tym, co matematyka robi z ludźmi, którzy próbują ją uprawiać. Alicia zajmowała się topologią i rozczarowała się, gdy skonstatowała, że ta (skądinąd ważna, ale wyimkowa) dziedzina matematyki dozwala stawiać wiele uprawnionych i rozsądnych pytań o naturę przestrzeni, nie mogąc udzielić zarazem zadowalających odpowiedzi na nie. Stawiasz pytanie i nie znajdujesz odpowiedzi (ba, nie masz pojęcia, czy w ogóle istnieje choćby jedna odpowiedź) – to frustrujące, deprymujące – zgoła anihilacyjne… Można zwariować?
„Stella Maris” jest jedną z najbardziej kameralnych powieści świata – ascetycznych, pozbawionych kontekstów, tła, „opisów przyrody” i w ogóle wszelkiego rumoszu słów tudzież imponderabiliów, gromadzącego się na dnie płynącej rzeki narracji. To jest tylko protokół dialogu. Jedność miejsca, czasu (no, prawie – ale sam upływ czasu ma nieznaczny wpływ na zmianę przebiegu zdarzeń) i akcji. Założona i zrealizowana. Dwoje bohaterów, herbatka od czasu do czasu (marki english breakfast) lub papieros, twarzą w twarz, i ta rozmowa nieustannie wyjawiająca, że rozmówczyni sama jest świadomością kompletną, zupełną i wszechstronną, że trudno z nią rywalizować, a co dopiero myśleć o porozumieniu. Realne prawdopodobieństwo napotkania takiej osoby jest bliskie zeru – nawet dla psychiatry, który z natury rzeczy kręci się w środowisku osobliwym w sensie ścisłym. McCarthy naprawdę się przyłożył do wykreowania swej bohaterki… I w zasadzie wyprocesował dla niej nietykalność – w sensie odporności na poczynania krytycznoliterackie. Alicia jest bowiem doskonale osobna, nietykalna i wodoszczelna. Można ją tylko zaakceptować lub odrzucić. W całości. I to od razu na początku lektury. Ale w tym pierwszym przypadku proces czytania będzie trudny, najeżony niebezpieczeństwami natury fizjologicznej, bowiem od książki nie sposób się oderwać. Każda przerwa na herbatkę (lub inne zajęcie o przeciwnym wektorze) pojawi się jako bolesna strata czasu. Za dzieje Bobby’ego Westerna weźmiecie się zatem bez zbędnej zwłoki…
Tomasz Sas
(13 07 2023)
Brak komentarzy