Silverview

9 stycznia 2023

John le Carré 


Silverview
Przełożył Jan Rybicki
Wydawnictwo Sonia Draga, Katowice 2022

Rekomendacja: 4/7
Ocena okładki: 3/5

To już jest koniec; nie ma już nic…

Żwawi penetratorzy szuflad i innych skrytek (a mogło być ich wiele; w końcu ich właściciel był wyszkolonym agentem tajnych służb Jej Królewskiej Mości…) w kornwalijskiej posiadłości Davida Johna Moore’a Cornwella (na rynku znanego jako John le Carre) zarzekają się, że już nic więcej – co nadawałoby się do pełnokrwistej publikacji – w nich nie ma. Więc – jak się wydaje – „Silverview” to definitywnie definitywne pożegnanie z le Carre’em. Chyba że spadkobiercy uruchomią nazwisko jako firmowy, handlowy znak towarowy, a jacyś wynajęci grafomani pod tą marką zaczną produkować wyroby lecarrepodobne. Tak jak to się przydarzyło pośmiertnie z Robertem Ludlumem i wytwarzanymi pod jego nazwiskiem (przez niejakiego Erica van Lustbadera) fabułkami pseudosensacyjnymi…

Najmłodszy syn Cornwella – Nick, który zresztą sam jest pisarzem – zapowiada, że nic takiego nie będzie miało miejsca. On tylko dostał od ojca misję, zobowiązanie natury spadkowej: gdyby tata zmarł przed ukończeniem jakiegoś tekstu, syn podejmie się kontynuacji i edycji. Ale tylko jednego tekstu – tego przerwanego. Zresztą le Carre nie miał w zwyczaju rozpoczynania i równoczesnego, równoległego kontynuowania kilku przedsięwzięć. Co w sumie daje gwarancję, że już nie zobaczymy jego nazwiska na okładce, firmującego jakieś ordynarne, komercyjne podrabiactwo. Z tym większą uwagą podjąłem lekturę „Silverview”…

No cóż, z całą pewnością powiedzieć można, że to typowy, klasyczny „le carre”, nie różniący się wiele od całej reszty jego zbioru powieści sensacyjnych czy – jak je nazywają tradycjonaliści – szpiegowskich… Ale jest jedna drobna różnica: „Silverview”, podobnie jak przedostatni „Agent w terenie”, zawiera pewien rys ogólny teorii służb tajnych. Nie techniczny bynajmniej – raczej moralny. Otóż agenci wywiadów (i innych tajnych służb, niekoniecznie zbierających informacje) obsługujący tak zwany HUMINT, czyli pracujący z ludzkimi, osobowymi źródłami informacji na swych w miarę bezpiecznych posterunkach oficerów prowadzących, wprędce dorabiają się pewnego rozdwojenia jaźni, służbowej schizofrenii na tle poniekąd moralnym właśnie. Idzie bowiem o to, że wdrukowanym na stałe w łeb agenta priorytetem urzędowym i także intelektualnym jest wzgląd na bezpieczeństwo państwa (plus inne podobne patriotyczne bla, bla…). I wzgląd ten ma wyraz bezwzględnego absolutu, nie podlegającego ani dyskusji, ani wątpiącemu kwestionowaniu. Ale w trakcie pełnienia obowiązków dochodzi do sytuacji wychodzących poza ramy służbowego regulaminu – agenci zaprzyjaźniają się z tubylczymi ludźmi ze swej siatki, pomagają im, chronią, bronią i strzegą, fraternizują się (często zgoła intymnie) lub paternalizują/maternalizują. To nieuniknione. Pojawia się przeto dylemat – czy w sytuacji zagrożenia lub ekstremalnego konfliktu agent bez mrugnięcia okiem poświęci swego człowieka i pokieruje się wymogami bezpieczeństwa państwa? A co się stanie, gdy tego nie zrobi? To dobre pytania – i w zasadzie całe „Silverview” jest poświęcone próbie odpowiedzi.

Opisany tu dylemat moralny jest w gruncie rzeczy tylko odpryskiem zasadniczego sporu toczonego w łonie wielu służb wywiadowczych – sporu, który swymi masywnymi rozmiarami i aprioryczną nierozstrzygalnością przypomina konflikt o wyższości świąt Bożego Narodzenia nad świętami Wielkiej Nocy (lub na odwrót…). Chodzi mniej więcej o to, czy w pracy wywiadowczej ważniejsze są osobowe źródła pozyskiwania potrzebnych informacji, czy też źródła mechaniczno-elektroniczno-obserwacyjno-pomiarowe, znane pod nazwami SIGINT, MASINT, ACINT, CYBINT, INTINT (analiza ruchu i treści w internecie), ELINT, SATINT (analiza zdjęć satelitarnych); w obiegu jest jeszcze z dziesiątek innych zabawnych skrótów… W sumie jednak chodzi o informacje, w zdobywaniu których pośredniczy technika. Ich najważniejszą zaletą – obok uniwersalnego, globalnego zgoła „pokrycia” obszaru rzeczywistości – jest stuprocentowa, jeden do jednego, zgodność z tym, co funkcjonowało, istniało, przemieszczało się w przestrzeni. Zostało przechwycone takim, jakie było. Co nie znaczy, że zawsze było prawdziwe. Ale w celu weryfikacji to wywiady zatrudniają deszyfrantów i analityków.

W przypadku tych ostatnich ich rola rośnie niepomiernie, gdy wywiad pracuje z HUMINT – czyli źródłami osobowymi (human intelligence). W zasadzie są ich rodzaje dwa. Pierwszy to „nasi” kadrowi funkcjonariusze – nielegałowie i przykrywkowcy, przenikający obce struktury, infiltrujący interesujące nas obce przedsięwzięcia, obudzone „śpiochy” z konkretnymi zadaniami (nawet dywersyjnymi). „Naszym” potrzebna była dyskretna asekuracja i czasem wsparcie komunikacyjne, ale na ogół radzili sobie sami; tak byli wyszkoleni. Drugi gatunek źródła typu HUMINT to tak zwane siatki (zdrajców ojczyzny – swojej, znaczy tamtej…), czyli tubylcy, lokalsi, zwerbowańcy – z pobudek ideowych, dla pieniędzy, przy pomocy szantażu i czort wie jeszcze, czego… Ci dopiero wymagają wzmożonej pracy opiekuńczej i nadzorczej… A ich informacje? No cóż – większość znawców przedmiotu przychyla się do mniemania, iż są bardzo wartościowe, bardziej niż inne. Chociaż bywają subiektywne, zniekształcone intencjonalnie przez „źródło”, czasem podkręcane w nadziei lepszego zarobku. No i przede wszystkim wymagające zdolnych, wszechstronnych analityków, mistrzów konfrontacji i zarazem nieustępliwych rozjemców.

W „Silverview” le Carre buduje intrygę wokół osobliwości i pewnych dewiacji stosunków między prowadzącymi i prowadzonymi uczestnikami agenturalnej roboty. Nawet w tej branży nie ma osób odpornych na wszelkiego rodzaju uczucia. Rzadziej wprawdzie im ulegają, ale za to – jak już ulegną – czynią to masywnie, spektakularnie i groźnie (dla bezpieczeństwa państwa naturalnie). Pewien młody człowiek o imieniu Julian, z prawnego punktu widzenia czysty jak łza uciekinier z londyńskiego City, który nie wytrzymał ucisku ładu korporacyjnego i pogoni za pieniądzem, pojawił się w nadmorskim miasteczku we wschodniej Anglii z niewielkim kapitałem i kupił księgarnię, by odmienić swój los. I odmienił – ani się nie rozejrzał, ani nie zdążył się urządzić, a już utkwił zamotany w sieć towarzyskiej współzależności, wzajemnych przysług i wdzięczności przez niejakiego Edwarda, osobliwego eksponenta lokalnej społeczności. I tak by prowincjonalne życie biegło sobie niespiesznie, gdyby pewnego dnia nie zniknęły wszystkie komputery Juliana, a jego samego nie nawiedzili chłopcy o ponurych obliczach i zobowiązali w imieniu Jej Królewskiej Mości do trzymania mordy na kłódkę oraz solennie przesłuchali… W ten sposób Julian dowiedział się namacalnie o istnieniu Firmy i dotarło do niego niejasne przeczucie, że jego kumpel Edward był kimś w rodzaju (dopóki nie zniknął) brata odłączonego, owieczki zbłąkanej, niezdyscyplinowanego fanatyka i entuzjasty…

Ale o szczegółach intrygi oczywiście nie wspomnę – niech czytelnik ma za swoje. Trochę dreszczyku i zagadki. Nadmienić wszakże warto, że wspomniany już na początku dylemat moralny o wyższości – lub nie – interesów bezpieczeństwa państwa nad indywidualnymi losami zaangażowanych w akcję ludzi, pojawi się w całej okazałości. I to jest osobisty wkład le Carre’a w teorię przedsięwzięć wywiadowczych. To znaczy – w taką teorię, jaką można zaprezentować czytelnikom literatury rozrywkowej. W rzeczywistości prawdziwej, dojmująco realnej, dylemat ten, jeśli w ogóle się pojawił, został szybko i definitywnie rozstrzygnięty po wsze czasy: państwo i jego bezpieczeństwo jest ważniejsze po stokroć od losu pojedynczego człowieka, choćby nie wiem jak wartościowego i sympatycznego. Point de reveries, messieurs – czyli żadnych złudzeń, panowie. Co nie znaczy, że czytanie ostatniego „le carre’a” jest pozbawione głębszego moralnego sensu, że to tylko błaha rozrywka. Otóż nie – obcujemy z profesjonalistą najwyższej próby, więc i jego rozterki mają walor cokolwiek kształcący…

Tomasz Sas
(9 01 2023)

Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *