Grody, garnki i uczeni

14 maja 2022

Agnieszka Krzemińska


Grody, garnki i uczeni
Wydawnictwo Literackie, Kraków 2022

Rekomendacja: 4/7
Ocena okładki: 4/5

Skąd nas tu przygnało, czyli skarby z latryny

Dość odważna ta trawestacja klasycznego tytułu… „Grody, garnki i uczeni” – wszak to brzmi prawie dokładnie jak „Bogowie, groby i uczeni” – czyli tytuł wielkiej pracy popularnonaukowej wydanej u Rowohlta w 1949 roku o początkach archeologii, rozkwicie i największych sukcesach. Jej autor – niemiecki pisarz, wydawca i dziennikarz Kurt Wilhelm Marek – pseudonim C. W. Ceram przybrał dla zatarcia niemiłego epizodu życiowego, jakim była wojenna praca w „oddziałach literackich” ministerium propagandy doktora Josepha Goebbelsa, gdzie herr Marek robił karierę jako autor seryjnych opowiastek (coś w rodzaju popularnych u nas w latach 50. i 60. „tygrysów”) mitotwórczych ku pokrzepieniu serc i patriotyczno-militarnego entuzjazmu cywilów (z naciskiem na młodzież nieletnią, zrzeszoną w Hitlerjugend) – o przewagach niemieckiego oręża i bohaterskich tegoż oręża nosicielach z Wehrmachtu, Kriegsmarine i Luftwaffe… Zabieg zamaskowania niechlubnej przeszłości powiódł się herr Markowi z nadwyżką, gdy zainteresował się archeologią, korzystając z lekka tylko nadpalonych w rezultacie wojny, przebogatych archiwów licznych niemieckich instytutów zajmujących się od połowy XIX wieku odkopywaniem przeszłości i gromadzeniem (dodajmy, że raczej rabunkowym – wedle dzisiejszych norm etycznych) zbiorów artefaktów. „Bogowie, groby i uczeni” – to pierwsze w światowej literaturze popularyzującej osiągnięcia nauki dzieło na taką skalę: wielowątkowy, atrakcyjny i sugestywny zbiór sukcesów archeologii, zarazem uświadamiający znaczenie badań przeszłości dla teraźniejszości – kulturowe i tożsamościowe; a do tego dzieło wyzbyte typowo pruskiego poczucia cywilizacyjnej wyższości. Tłumaczenia na kilkadziesiąt języków i milionowe nakłady (nadal dziś wydawane…) to najlepsze objaśnienie intelektualnego i rynkowego sukcesu Cerama.

U nas nazwisko Ceram ma dodatkowo zaiste osobliwe konotacje kulturowe. W 1958 roku edycją „Bogów, grobów i uczonych” Państwowy Instytut Wydawniczy zainaugurował serię wydawniczą „Rodowody Cywilizacji” – ale nikt jej tak nie nazywał. Po prostu mówiło się „seria ceramowska”. A to dla czytelników książek w latach 60. było hasło wywoławcze, budujące poczucie sui generis wtajemniczenia i wspólnoty. Już na początku serii ukazały się między innymi: „Złota gałąź” Frazera, „Zmierzch Cesarstwa Rzymskiego” Gibbona, „Stara Afryka na nowo odkryta” Davidsona, „Jesień średniowiecza” Huizingi, „Smutek tropików” Levi-Straussa… Taki był ten Państwowy Instytut Wydawniczy! Przy okazji chylę czoła głęboko jak tylko się da – przed dogorywającymi zgliszczami tego fenomenalnego wydawnictwa, przed cieniami jego dyrektorów i redaktorów (oraz duszkiem pani Blanki z kawiarenko-księgarenki przy Foksal). Słowami w ludzkim wokabularzu nie da się wystarczająco wdzięcznie opisać wszystkiego, co od PIW-u dostałem ja sam i wielu „wspólników” z naszego pokolenia.

Ale wróćmy do pani Agnieszki Krzemińskiej i jej zuchwałej „przeróbki tytułowej”. Jest całkowicie usprawiedliwiona! Wszak chodzi jej w gruncie rzeczy o to samo, o co chodziło Ceramowi – różnią się tylko kwestią skali i czymś, co w języku młodzieżowym nieco wcześniejszej niż obecna generacji nazywa się „napinką”. Krzemińska ma jej – dzięki ci za to, Matko Naturo! – nieco mniej. Dezynwoltury za to więcej. Zamiarem podstawowym (egzystencjalnym zgoła) autorki – jeśli dobrze odczytuję i scalam rozproszone intencje – jest definitywne uporządkowanie, skatalogowanie i objaśnienie (wedle dzisiejszego stanu wiedzy oraz historiozoficznych dezyderatów) dylematów prahistorii ziem i ludów między Odrą-Nysą a Bugiem, Sanem, górnym Dniestrem, górnym Niemnem i Pregołą, między Bałtykiem a Karpatami i Sudetami. To chwalebne, że idzie w tę stronę. Czas bowiem najwyższy, by rozwalić fundamenty mitologicznych chramów Słowiańszczyzny i tzw. słowiańskości – opowiadając w zamian zajmująco (choć niekoniecznie satysfakcjonująco dla rozbudzonych apetytów nacjonalistycznych) o tym, co tu było i jak tu było naprawdę. Na to prawdziwe (coraz bardziej prawdziwe dzięki postępom nauki) opowiadanie – syntetyczne i poniekąd synkretyczne – czekam od czasów pierwszej szkolnej wycieczki do Biskupina. Czyli lat już minęło z okładem sześćdziesiąt, odkąd nie wiem, kto te dębowe drągi powbijał w błotniste dno jeziora wedle Żnina i Gąsawy (pamięta ktoś, z czego znana jest w dziejach skromna pałucka wieś Gąsawa?). Ale w Słowian ani Protosłowian nie uwierzyłem – za ładne to wszystko było…

Musiało wszakże minąć trochę czasu, nim zorientowałem się, że mniemanie, iż od początku byli tu jacyś Słowianie (no bo niby czemu nie?) było z gruntu fałszywe. Nie tylko dlatego, że nie dało się bezspornie wywieść z materialnych śladów kultury – kto to konkretnie był? Garnki są małomówne, trzeba umieć zmusić je do zeznań (archeologicznych…), a już w kwestiach genetycznych, plemiennych, pochodzeniowych nie mówią zgoła prawie nic. Toteż wszelakie hipotezy tego rodzaju, ogłaszane z niezachwianą pewnością jako zasadne i prawdziwe, obarczone są sui generis nadużyciem – intelektualnym zuchwalstwem, nadmiarem uproszczeń i aproksymacji. Po co? By ducha narodowego krzepić i zarazem dostarczać argumentów w sporze – kto tu był pierwszy i przed kim? Wydawało się bowiem, że prawnie, moralnie i „słusznościowo” mogło to mieć znaczenie w rozstrzyganiu na przykład kłótni terytorialnych i innych dylematów majątkowo-prestiżowych. Ale coraz rzadziej miewało… A poza wszystkim coraz więcej wstydliwych dla nacjonalistycznego punktu widzenia pojawiało się dowodów, żeśmy są wszyscy pospołu mieszańcami – bez żadnych wyraźnych powodów, by jedni górowali nad drugimi. No bo dlaczego niby wytwórcy artefaktów zaliczanych do kultury łużyckiej mieliby być bardziej przodkami starożytnych Germanów – wedle jednej hipotezy, a wedle drugiej – przodkami słowiańskich Polan. A może byli kimś trzecim i tylko ich późni wnukowie nie zgłaszają pretensji do „pochodzenia” i spuścizny?

W tej sytuacji uznać należy, że wszelkie rozważania – kto tu bywał i przed kim – są pozbawione głębszego sensu ideologicznego. Rozwikływanie splątanych ścieżek naszych przodków ma wartość wyłącznie porządkową. Zaspokaja ciekawość – innymi słowy. Żadnych pretensji podstawą wyjściową być nie może. Na terytoriach, którymi dziś szczęśliwie władamy (i oby tak zostało) długie wieki hulały „przeciągi” ludzkich wędrówek w poszukiwaniu miejsca pod słońcem – w rezultacie czego wszyscy jesteśmy zwielokrotnionymi mieszańcami – choćbyśmy nie wiem jak wytrwale mienili się rasowymi supermenami. Taka nauka (nauczka?) płynie z lektury księgi Agnieszki Krzemińskiej. Zaś poza tym – płynie przekonanie o nieustającej atrakcyjności archeologii jako nauki śledczej. Osobliwie zaś rozdział o eksploracji latryn przekonanie to podbudowuje; piszący te słowa miał przed laty okazję asystowania przy zgłębianiu (no tak…) tajemnic wychodka we wczesnośredniowiecznym oppidum (mówiąc umownie) nieopodal Łodzi, więc wie mniej więcej, o czym mowa.

Tak – archeologia jest fascynująca tak długo, jak długo jest narzędziem poznania. Gdy staje się instrumentem opresji, ideologicznego wsparcia agresji, a nawet tylko wyimaginowanej (ale okazywanej) supremacji – znacznie traci na urodzie. Ale Krzemińska wolna jest całkowicie od pokus nacjonalistycznego zacietrzewienia. Przeciwnie – jest zwolenniczką wielokulturowej, płynnej i zmiksowanej interpretacji dziejów. Traktuje równorzędnie wszystkie nurty kultur i cywilizacyj, kotłujące się na ziemiach naszych, skądkolwiek by nie nadeszły. Nasza domniemana słowiańskość (w sensie odrębność, odmienność od innych) choć kusząca jako idea, w świetle najnowszych osiągnięć nauk rozmaitych wielce jest iluzoryczna. I niech tak zostanie. A w ogóle, jeśli chcecie koniecznie wiedzieć – tak zwani Słowianie wywodzą się z… Ukrainy, tej jej części północnej – między bagnami Prypeci a środkowym Dnieprem. No i co z tego – zapytajcie, gdy już ochłoniecie. No właśnie – nic dokładnie, poza zaspokojeniem zdrowej ciekawości…

Lektura Krzemińskiej jeden tylko ma mankament… Jestem człowiekiem o sporej wyobraźni przestrzennej i radzę sobie z nawigacją. Ale jestem też człowiekiem mapy. I właśnie map, mapek, szkiców terenowych najbardziej mi tu brakuje. Gdzie jest ten cholerny Masłomęcz (swoją drogą – nazwa piękna, jak na wieś…) albo nie mniej cholerna Bodzia? Którędy oni wszyscy szli, jakie zasięgi miały ich kultury? Lubię to widzieć narysowane. Wiem, że dla autora i wydawcy to udręka, ale jeśli lubicie swoich czytelników, to…

Tomasz Sas
(14 05 2022)

Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *