Planeta Piołun

25 kwietnia 2022

Oksana Zabużko


Planeta Piołun
Przełożyły Katarzyna Kotyńska, Joanna Majewska, Anna Łazar
Wydawnictwo Agora, Warszawa 2022

Rekomendacja: 5/7
Ocena okładki: 4/5

Szcze ne wmerła Ukraina!

Nie umarła i nie umrze (to pewnik, nie hipotetyczna nadzieja…). Ale jak się narodziła, skąd się wzięła taka, jaka jest i dlaczego? Dziś, gdy między ukrainofilią (sam do ukrainofilów się zaliczam) a ukrainofobią (którą pogardzam) nie zostało nic miejsca na niuanse, na jakąkolwiek dysputę z użyciem argumentów sine ira et studio, gdy nie powinno się (w obliczu moralnego wyzwania dziejącej się i powiększającej z dnia na dzień wojny – tragedii) stawiać jakichkolwiek pytań – trudno cokolwiek ustalić. Inna rzecz, że już dawno powinniśmy wszystko mieć utrwalone, przegadane i ku pożytkowi publicznemu opowiedziane. Ale nie mamy. Pytanie – czy kiedykolwiek w ogóle próbowaliśmy na serio usiąść i przegadać Ukrainę z Polską, Polskę z Ukrainą? Podejrzewam, że nie. W sensie ścisłym. Bo akty strzeliste i wyznania nikczemne w tym rachunku się nie liczą. A co mogłoby się liczyć? Bo ja wiem – może poważny, uczciwy wspólny podręcznik wspólnej historii, może więcej tłumaczonej literatury, więcej rozmowy (a jest o czym rozmawiać). W każdym razie jakiś konsensus, wypracowany w dialogu, przy którym opowiadają się obie strony – niezależnie od aktualnych okoliczności… Nie ma go jeszcze – ale się pojawi; to konieczność historyczna, oblig egzystencjalny, bez którego nic obojgu narodom nie pójdzie naprzód (bo przecież płotu, obwieszonego kamerami i czujnikami ruchu żadna z sąsiadujących stron chyba stawiać nie zamierza). Dyskurs się zatem obojgu narodom należy i to bez żadnych ułatwień, wywołanych emocjonalnym szantażem chwili.

Ale Oksana Zabużko nie o tym. Co więcej – wydaje się, że problem Polski i polskości ma ona w swym mniemaniu oswojony, naprostowany i rozpoznany, wyrzucony poza nawias istotnego sporu ideowego (dla niektórych genetycznego zgoła!) wewnątrz układanki ukraińsko-rosyjskiej. Znacznie ważniejszej – przez długie lata wręcz decydującej w kwestiach życia i śmierci. Nie symbolicznie, nie metaforycznie żadną miarą. W znaczeniu tak ścisłym, jak tylko można to sobie wyobrazić. Zaś ofiary szły – i wciąż idą – w miliony… Więc kwestia polska w Ukrainie, a w zasadzie u samej Oksany Zabużko (w takim sensie, w jakim ona sama może być intelektualnie reprezentatywna) nie jest dylematem pierwszoplanowym, bez rozstrzygnięcia (a właściwie rozstrzygania – w czasie nader boleśnie teraźniejszym i trybie wciąż zawstydzająco niedokonanym) którego postępu nie będzie.

Sprawa polska dla Oksany Zabużko (po eleganckim, dyskretnym pominięciu wiadomej rzezi wołyńskiej i równie wiadomej akcji „Wisła”) jawi się jako festiwal miłej koegzystencji – szkoda tylko, że jedna ze stron (zgadliście: Polacy) cierpi na wyraźny niedostatek poinformowania o szczegółach. Ale dla Zabużko Polska to tylko kolejny pokój w prowadzącej na zachód (Zachód?) amfiladzie – bardziej przewietrzony, jaśniejszy jakoś mimo wszystko i ze znacznie lepiej wyposażoną w nowości biblioteką tudzież filmoteką. Metaforycznie rzecz ujmując – okno na świat. Dla Ukrainy – przynajmniej tej lepiej wykształconej, z rozbudzonymi aspiracjami – okno ważne, bo niemal jedyne. Ale czuć wyraźnie, że oś problemu tkwi gdzieś dalej, na innym poziomie i naprawdę nie dotyczy dostępu do polskiej prasy i „tołstych żurnałow” – „Twórczości” oraz „Literatury na świecie”. Ta oś wbita jest w czarnoziem jak zaostrzony pal do karcenia niewiernych – gdzieś między Kijowem a Moskwą, w gęstwinie rosyjskiej myśli imperialnej i takiejże praktyki: od cara Aleksieja I Romanowa i ugody perejasławskiej po Putina, który preliminaria tamtej umowy wciąż traktuje serio jako obowiązujące. Ta oś to niezbywalne imponderabilium rzekomej wyjątkowości tzw. duszy rosyjskiej (o ile ten potworek w ogóle istnieje…). Ta oś to rosyjski język i jego złowieszcze, megalomańskie mniemanie, iż coś takiego jak Ukraina, jej lud i język osobny nie istnieją – a jakiekolwiek roszczenia w tej kwestii to gwałt na prawdzie i świętokradztwo…

Tom esejów Zabużko „Planeta Piołun” otwiera tekst tytułowy, bez lektury którego w ogóle nie może być mowy o zrozumieniu istoty ukraińskości we współczesnym świecie. „Piołun” to oczywiście powszechnie znany w kręgu kultury śródziemnomorskiej motyw nowotestamentowy – z Apokalipsy wedle świętego Jana: gdy zatrąbił trzeci Anioł, z nieba upadła gwiazda, której imię było Piołun; i zatruła trzecią część wód, od czego wielu ludzi pomarło. Apokaliptyczna wizja zagłady świata, jaki znamy– objawienie świętego Jana – niesie w sobie wiele symboli, znaków kultury i tradycji. To tekst gęsty od znaczeń i zawiłości profetycznych, a jego interpretatorzy porobili wielkie kariery. Gwiazda Piołun wśród tych biblijnych metafor ma miejsce eksponowane; literatura i inne odmiany twórczości artystycznej używają jej nader często (na przykład wiersz Miłosza z 1980 roku bodajże…). Ale „uprawnienia” Zabużko do „piołunowej” figury intelektualnej okazały się szczególne i doprawdy zaskakująco uprawnione… Piołun (Artemisia absinthium L.) bowiem to roślina nader pospolita, a dzięki zawartości osobliwej dawki, jak na standardowe możliwości Matki Natury, gorzkich glikozydów, kumaryn i terpenów – silnie trująca, aczkolwiek niepozbawiona pewnych właściwości leczniczych (ale przy okazji oszałamiających – zwłaszcza w postaci absyntu, alkoholu o specyficznej mocy…), W suchym stepie rośnie szczególnie intensywnie…

W starożytnym języku protoukraińskim pewna odmiana tej byliny (artemisia vulgaris L.), o ciemniejszym zabarwieniu liści i kwiatostanów, nosiła nazwę czornobil. W zawiłym procesie zmian leksykalnych, zwłaszcza pod wpływem tzw. ikawizmu (na niektórych pozycjach w słowach samogłoska „i” jakby „twardniała”, przechodząc w „y”, a na innych pozycjach pojawiało się zmiękczone ukraińskie „i”) około wieku XI – XII powstało ukraińskie słowo „czornobyl” (po rosyjsku „czernobyl”, w spolszczeniu „czarnobyl”). I już wszystko jasne…

Oksana Zabużko twierdzi autorytatywnie, z całą pewnością, że 26 kwietnia 1986 roku – w momencie tragicznej (sprowokowanej zresztą klasyczną sowiecką pogardą dla rozumu) katastrofy w czarnobylskiej elektrowni jądrowej – zainicjowany został proces rozpadu Związku Radzieckiego; ruszył zegar destrukcji i demolki imperium, którego zatrzymać już się nie udało. Zabużko ma rację – tak, to się wtedy stało. Masa krytyczna spęczniała poza punkt bezpiecznego, możliwego odwrotu. I poszło – nie było, zabrakło już ludzkiej mocy, by zegar ruszył wstecz. Mniejsza zatem o inne resztki masy upadłościowej – Czarnobyl jest owym mitycznym ekscesem założycielskim, gniazdem macierzystym wolnościowego etosu, prapoczątkiem ukraińskiej niepodległości. Zabużko wszystko precyzyjnie wywodzi, nie zostawiając miejsca na wątpliwości czy warianty interpretacji dziejów. Ta konstrukcja, ta narracja od początku bowiem musi być intelektualnym monolitem, z wysokim stopniem jednoznaczności. Od początku jest przecież poddana inwazji. Brutalnej krytyce, nie przebierającej w słowach, używającej bez wstydu wyrafinowanych fałszerstw, ordynarnych kłamstw, zbrodniczych pomówień oraz bandyckich szalbierstw. Innymi słowy:wielkoruskiej, szowinistycznej, „normalnej” działalności naukowej i publicystyki historycznej, od której zresztą nie stroni i sam wielki ojczulek Putin.

A od dwóch miesięcy inwazja jest przecież zbrojna, krwawa i zabójcza – czego zresztą Zabużko w swym eseju nie przewidziała (nikt by wtedy, gdy to pisała, nie przewidział, choć znaki i symptomy już były rozsnute w przyrodzie…), Ale na wszelki wypadek napisała go tak, że prawdomówności ani wartości intelektualnej nie stracił pod bombami. Przeciwnie. To klucz do zrozumienia ukraińskiej samoświadomości. Zresztą jedną przegródkę tej świadomości swoim kluczem Zabużko otwiera, pisząc o zaniedbaniach swego pokolenia literackiego – w gruncie rzeczy pierwszego (z racji urodzenia około roku sześćdziesiątego), które o Czarnobylu mogło pisać bez wizji sowieckiego balastu. Mogło, ale nie pisało. Na razie wybrało milczenie. Czemu? By zobaczyć, jak rozwinie się sytuacja, jakie przyjdą trendy? Z tradycyjnej ostrożności?A może zwyczajnie – zabrakło odpowiednich słów? A nieodpowiednich wstyd było używać… Ta ostatnia diagnoza wydaje się najwłaściwsza – przecież gdy opadła mgła milczenia na Strefą i Sarkofagiem, wylały się miliony słów. Na każdy temat, na ten bolesny roku trzydziestego trzeciego i po raz pierwszy oficjalnie nazwanego, zdefiniowanego Hołodomoru – też. Tylko nie na Ten najważniejszy. No to sobie jeszcze poczekamy, aż zbiorą na odwagę. Przecież nikt inny tego za Ukraińców nie napisze. Wyjąwszy może niektórych Rosjan – ci zawsze są chętni, by jeszcze trochę po swojemu nakłamać…

A dlaczego tylko planeta Piołun – nie gwiazda? No cóż, pani Zabużko jest kobietą skromną i dyskretną; może – bez uszczerbku na honorze – jak planeta świecić światłem odbitym. Chyba że trafi się taka okazja, jak esej na okoliczność śmierci i pożegnania wielkiego poety rosyjskiego, laureata Nobla, dysydenta i emigranta Josifa Brodskiego z Leningradu. Polecam lekturę tego tekstu w tzw. drugiej kolejności „odśnieżania”. To zaiste prawdziwa autodemaskacja drugiej strony natury eterycznej, delikatnej pisarki Zabużko, która znienacka objawiła się jako mistrzyni persyflażu, zjadliwa i złośliwa defloratorka bukietu całego cnót artystycznych, obywatelskich i towarzyskich poety. Nie da się bowiem ukryć, że wielkim poetą Josif Brodski wprawdzie był (i okoliczność ta poza wszelką jest dyskusją), ale człowieczkiem malutkim w sensie kompetencji socjalizacyjnych, towarzyskich i w ogóle empatycznych. Powiecie, że poeta nie musi… To prawda – ale mógłby. Byłoby sympatyczniej…

Zresztą każdy Ukrainiec ma usprawiedliwiony powód, by za Brodskim nie przepadać – a to za jego wiersz „Na niepodległość Ukrainy” z 1992 roku. Dziwny to tekst – jakby nagle w niezłomnego dysydenta, weterana walki o wolność, współczującego wszystkim ciemiężonym, szermierza niestrudzonego samostanowienia – wstąpił diabeł… (Wstąpił po drodze – czy był tam od początku?) Ale nie inaczej – bies to był wielkoruskiego szowinisty, gardzącego odstępcami od języka, wiary, wspólnoty i historii. Co tu ukrywać – ten niezbyt elegancki tekst jest rozbudowaną wersją starożytnego, ruskiego kolokwialnego wezwania: „a iditie, chachły, na chuj!” – ostatnio tak popularnego w innym, wojennym kontekście. Brodski „puszcza wolno” kozaków, hetmanów, gierojów, ale ostrzegawczo przeklina – jeśli przyjdzie im umrzeć, to czepiając się kurczowo materaca, szeptać będą strofy Aleksandra (Siergiejewicza Puszkina – ocziewidno…), a nie brednie jakiegoś Tarasa (Szewczenki, ukraińskiego wieszcza narodowego). Jak na noblistę (z 1987 roku), mało to eleganckie pożegnanie „bratniego” narodu. No cóż, Oksana Zabużko dowiodła, że rosyjskojęzyczni imperialni poeci nie potrafiliby przeżyć, gdyby posługiwali się językiem, za którym nie stoją czołgi. Konstatacja cholernie aktualna!

Podobnie zresztą jak inne myśli z tych esejów. Warto poświęcić im trochę czasu – nie ulega bowiem wątpliwości, że jest to lektura „spotkaniowa” i zbliżeniowa…

Tomasz Sas
(24 04 2022)

Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *