Przełęcz

4 marca 2022

Krzysztof Domaradzki 


Przełęcz
Wydawnictwo Literackie, Kraków 2022

Rekomendacja: 2/7
Ocena okładki: 3/5

Rosja w jego głowie…

Gdybym nie był naocznym świadkiem, nie uwierzyłbym… Trzydzieści trzy lata temu wiosną w Moskwie, gdzie pieriestrojkowy entuzjazm mocno się już ochłodził, a z głasnosti zostało tyle, że niewinne pytanie o wydarzenia w Tbilisi na małej nieformalnej agorze pod witrynami „Moskowskich Nowostiej” skończyło się przepychanką z mordobiciem – podczas kameralnej biesiadki z paroma funkcjonariuszami lokalnej prasy z całego Związku (pamiętam, że był facet z Barnaułu, inny z Pskowa i jeszcze przesympatyczny gość z Niżniewartowska; pozostałych czas wymazał…), ożywionej dzięki płynnym zapasom z naszego ambasadzkiego sklepiku, rzuciłem w tłumek, dość dobitnie i głośno, nazwisko Diatłow. Gwar towarzyskiego rozhoworu ucichł jak ucięty nożem, a po chwili niezręcznego, skonsternowanego milczenia wrócił, ale o dwa poziomy ciszej. Trzej lub czterej biesiadnicy nagle pożegnali się, tłumacząc rejteradę mnóstwem obowiązków od jutrzejszego wczesnego poranka. Pozostali wpadli w nastrój sentymentalny i z lekka melancholijny, jakby nie chcąc tłumaczyć, o co właściwie chodzi. Wot, siekrietnyj wapros… Nie żeby nie wiedzieli, o co chodzi – wszyscy byli dziennikarzami, ludźmi w zasadzie lepiej poinformowanymi niż przeciętni Rosjanie. Więc wiedzieli, ale skłonni byli o tym mówić jakoś tak – powściągliwie (by elegancko to sformułować…). Mgiełkę (ale ciężkawą…) niedopowiedzianej tajemnicy rozwiała dopiero zmiana tematu i nowa butelka polepszacza dyskursu.

Dziesięć lat później – w innej grupie (ale też ponadprzeciętnie zorientowanych) i w innych okolicznościach przyrody nazwisko Diatłow wywołało inną reakcję – ożywioną, parugodzinną dysputę z wieloma argumentami, zaskakującymi hipotezami (od UFO i próby jądrowej po lokalnego potwora w typie sasquatcha) i bez tego narzucającego się samoistnie wrażenia, że Wielki Brat słucha. No, ale to był czas jelcynowskiej smuty, gdy różne ekscesy wyobraźni uchodziły bez konsekwencji. Jak byłoby teraz – nie wiem i nie mam zamiaru sprawdzać. Nie dałbym rady bez obrzydzenia w sensie ścisłym i wszelakim innym…

Ale o co chodzi z tym Diatłowem? Czemu to taka tajemnica? No cóż – Rosja była, jest i będzie krajem tajemnic. Od zbrodniczych dylematów i zagadek imperialnego kalibru po banalne sekreciki mendowatych, lokalnych czynowników. Czemu? Tak została zbudowana – od czasów Iwana Groźnego, Piotra I Wielkiego – po Stalina, po Putina. I długo jeszcze taka będzie. Bo tajemnica to strach, a w strachu i strachem łatwiej się rządzi. Strach rodzi głupców, a głupcy nie potrzebują wolności…

No więc w styczniu 1959 roku Igor Diatłow, 23-letni student piątego roku radiotechniki Uralskiego Instytutu Politechnicznego w Swierdłowsku (dziś znów Jekaterynburg), wytrawny turysta, charyzmatyczny, samorodny przywódca i doskonały, odpowiedzialny organizator, twardziel, dobrze wytrenowany okaz zdrowia – kandydat na polarnika (choć równie dobrze mógłby kandydować do kolektywu kosmonautów…) – zapowiada wyprawę w góry Uralu z zamiarem osiągnięcia pieszo i na nartach szczytu Otorten, tuż po zimowej sesji egzaminacyjnej. Dziesięcioro kandydatów, w większości przyjaciół z poprzednich wypraw, zaczyna się szykować – gromadzą sprzęt, trochę gotówki (dotacja klubowa – 100 rubli na głowę – to raczej mało) i skromny zapas żarcia. Po drobnych perturbacjach ze składem (jeden odpadł, bo zawalił sesję, ale jego miejsce zajął doświadczony instruktor i przewodnik górski z Ałtaju – starszy od reszty grupy, zaś tuż przed startem do pieszej wędrówki wycofał się dziesiąty uczestnik; dopadła go rwa kulszowa, więc zawrócił do Swierdłowska), po parodniowej podróży pociągiem, autobusem, gruzowikiem i konnym zaprzęgiem dotarli bazy geologów, zwanej 41. Odcinek. Stąd 27 stycznia 1959 roku dziewięcioro (wspomniany już Jurij Judin wycofał się z powodu rwy, co uratowało mu życie…) turystów ruszyło w kierunku góry Otorten: Igor Diatłow – szef ekspedycji, oraz studenci – Jurij Doroszenko, Ludmiła Dubinina, Aleksander Kolewatow, Zinaida Kołmogorowa. Trzej kolejni: Georgij Kriwoniszczenko, Rustem Słobodin i Nikołaj Thibeaux-Brignolles (syn francuskiego komunisty, urodził się w łagrze…) to już inżynierowie, niedawni absolwenci Uralskiego Instytutu; wszyscy trzej pracowali w osławionej fabryce atomowej Majak, znanej jako Czelabińsk-40). No i dziewiąty to wspomniany już przewodnik górski Siemion Zołotariow.

1 lutego wieczorem uczestnicy wyprawy rozbili namiot (mieli jeden wspólny – solidny schron pięciometrowej długości, z wytrzymałego brezentu) na zboczu góry Chołatczachl. I tyle o przebiegu zdarzeń wiemy na pewno. Po kilku, może kilkunastu godzinach ekspedycja Diatłowa przestała istnieć w sensie czysto fizycznym: jej członkowie stracili życie. Ekspedycja ratunkowo-poszukiwawcza kilka tygodni później odnalazła obozowisko i sam namiot – pełen sprzętu i osobistego bagażu, trzykrotnie rozcięty nożem od wewnątrz. W dolince poniżej obozowiska w różnych miejscach i sytuacjach znaleziono zwłoki uczestników wyprawy; na ostatnie trafiono dopiero w maju, gdy powoli topniał śnieg. Autopsje wykazały, że sześcioro zmarło wskutek wychłodzenia organizmu (mróz mógł sięgać -20 stopni…), ale troje miało poważne obrażenia (wielopunktowy uraz czaszki, połamane liczne żebra, jeden oderwany język), które były groźne dla życia w normalnych warunkach, a co dopiero w tak ekstremalnych… Większość zwłok uczestników wyprawy znalezionych na zboczu Chołatczachl była niekompletnie ubrana, co sugerowałoby pospieszną ewakuację namiotu, nawet ucieczkę, może w panice. Co się stało? Dlaczego tak zareagowali?

Byli doświadczeni, wysportowani, oswojeni z warunkami, odpowiedzialni i wyszkoleni, a nadto ponadprzeciętnie inteligentni. Byle co by ich nie zaniepokoiło, nie wprowadziło w stan bliski histerii. Ani nieoczekiwane i gwałtowne zjawisko atmosferyczne – na przykład purga, ani, dajmy na to – lawina (zresztą w tamtym terenie ze względu na niewielki kąt nachylenia zbocza, zejście lawiny wykluczyli eksperci), ani zjawisko przyrody – na przykład wybudzony, głodny niedźwiedź, ani atak ludzi, na przykład uciekinierów z nieodległego łagru – taki mogliby odeprzeć; a zresztą nie było śladów walki… Więc co? Nie mam pojęcia – ale mam pewność, że musiało to być coś, o czym nie mieli pojęcia wcześniej, na co nie byli przygotowani – coś nieoczekiwanego, nieznanego, a zarazem na tyle gwałtownego, że uniemożliwiło racjonalną reakcję, ograniczyło wyćwiczone odruchy obronne, a potem uniemożliwiło powrót do sprawnego działania… Deus ex machina – ot co. Śledztwo umorzono.

Pozwoliłem sobie w tym miejscu zacytować dość obszernie… siebie samego – z rekomendacji sprzed dwóch lat (dokładnie z 5 marca 2020 roku) – „Przełęczy Diatłowa” – reportażopowieści Anny Matwiejewej. Która pisze (ale wcześniej, dużo wcześniej…) o tym samym, co Krzysztof Domaradzki w swojej „Przełęczy”. O tym samym, ale nieco inaczej. „Nieco” to komplement dla Domaradzkiego. Matwiejewa bowiem też pisze swoje dwoma nurtami, relacjonując własną pracę dokumentalistki, szczęśliwie wspomaganej przez tajemniczych archiwistów i przeplatając rezultaty tej roboty historią swej własnej życiowej mitręgi – samotnej pisarki z prowincji, ledwo wiążącej koniec z końcem, a do tego uporczywie nękanej przez byłego męża, lecz wspieranej duchowo przez kota Schumachera…

Domaradzki natomiast wymyślił fabułę cokolwiek sensacyjną, za to mocno fikcyjną; miał prawo niezaprzeczalnie – ale czy miał dość umiejętności? To już musimy sami rozważyć w trakcie lektury… Oto wysoko uplasowany w hierarchii funkcjonariusz rosyjskiej prokuratury generalnej, używając niekonwencjonalnych środków perswazji (komando zabójców z KGB pod wodzą ex-agenta firmy Smiersz), nakłania niejakiego Żenię Kowalczuka – byłego żołnierza i milicjanta, a obecnie prywatnego detektywa z uralskiego miasta Niestierow (zapewne replika Jekaterynburga) – do podjęcia nieoficjalnego śledztwa w sprawie ni mniej ni więcej, tylko tragicznej wyprawy studentów-komsomolców w góry Polarnego Uralu w 1959 roku. Na dodatek prokurator dodał (bez prawa do odmowy) Żeni partnera – młodą, ambitną, wyszczekaną, przebojową moskiewską prawniczkę Annę Gamową, znaną jako „Uzi”. Ta efektownie niedobrana, ale efektywna para rusza do roboty – i to jest jeden nurt narracji Domaradzkiego. Konwencjonalny, przewidywalny, transparentny (jak nylonowe majtki) – by wprost nie rzec, że nudny, mimo zwrotów akcji (niektóre z nich są doprawdy zamaszyste i znamionujące pewne takie umiejętności kreacyjne autora) i całego tego (w stylu Russia in my mind) awanturniczego sztafażu…

Początkowo nie mogłem w to uwierzyć, pomyślałem, że chucpa. Ale dowody na piśmie mnie przekonały – wyznanie, które Domaradzki złożył w słowie „Od autora” na zakończenie „Przełęczy”, wygląda na… prawdziwe. Oto nasz autor z pełną dezynwolturą oświadczył, że… nie zna Rosji, nigdy tam nie był, a całą wiedzę ma z lektury literatury – między innymi Sołżenicyna, Szałamowa, Kapuścińskiego, Hugo-Badera, Prilepina, Marininy (naprawdę!?). Można tak? Można! Oczywiście – nikt autorowi nie zabroni (i ja jestem od tego jak najdalszy), by forsować wyobraźnię, fantazję, bezczelność i inne przymioty twórcze. Mało to razy wybitni poniekąd twórcy pisali o krainach, społecznościach, pejzażach (z fauną i florą łącznie), których na oczy nie widzieli? Mało to razy odtwarzali klimaty, okoliczności i imponderabilia, których doświadczyć żadną miarą nie mogli (w prozie historycznej na przykład)? Mało to razy kreowali od początku do końca światy, których nigdy nie było? To święte prawo, przywilej literatury – fantazjować, zmyślać, ekstrapolować, bajdurzyć. I nie ma dostatecznie ważnych powodów, by te obrazy konfrontować z rzeczywistością. Bo doprawdy po co komu wiedza, jak tam, gdzie autor buszuje, jest naprawdę. Mnie nie przeszkadzają fantazje na temat siatki drogowej północnego Uralu, dostępnych tamże usług infrastrukturalnych i w ogóle tzw. poziomu życia. To się nie musi zgadzać (choć mogłoby, a czasem nawet powinno) – ważne, jak to jest napisane: dobrze czy źle? No i czy intryga ma sens, nie obraża logiki i zdrowego rozsądku (w szerokich granicach…). Ostatecznie to rozrywka ma być, nieprawdaż? Nie historyczna rekonstrukcja. A ja swoje wiem…

Ale drugi nurt narracji w produkcji Domaradzkiego to właśnie jest rekonstrukcja historyczna. I powiem szczerze: to płaszczyzna opowiadania znacznie lepsza (mimo bijących po oczach wad) niż ta współczesna. Niespodziewanie. Przyznaję, że po wyznaniu Domaradzkiego w kwestii całkowitej niewiedzy choćby w kwestii kolorów, zapachów i innych klimatów Rosji (nie wspominając o smaku czebureków czy morożennych ze straganu, woni chliebnawo kwasu z cysterny na ulicy…) spodziewałem się ułomnej, schematycznej zmistyfikowanej historyjki z życia gromadki komsomolców na prowincjonalnej politechnice w połowie „chwalebnej” epoki Chruszczowa. A tu, proszę ja was – pełnokrwista (może nawet przesadnie ukrwiona), mocna językowo i obrazowo historia tragicznej zimowej wyprawy, rozpisana na role i dni, a nawet godziny – lepiej niż najszczerszy raport dla KGB. Domaradzki, pomny swych ograniczeń merytorycznych, powziął zamiar odrobinę postmodernistyczny; jego relacja z wyprawy Diatłowa (tu ukrytego pod nazwiskiem Gonczar…) nosi luzackie piętno, wyłażące poza obowiązujące style epoki. Tak jakby można było styl życia i sposób myślenia przeciętnego młodego komsomolca z końca lat 50. ubiegłego wieku opisać poprzez szczegółowe przytoczenie receptury i techniki spożycia słynnego koktajlu „Łzy komsomołki” autorstwa Wieniczki Jerofiejewa. I na tym poprzestać…

W każdym razie Domaradzki zrelacjonował tragiczną wyprawę z dużym zaangażowaniem emocjonalnym, aczkolwiek cokolwiek w stylu gonzo (jakby sam był w środku i obserwował naprzemiennie oczyma każdego z uczestników z osobna) – przy okazji konstruując swoją autorską – i poniekąd zgrabną hipotezę (jaką? – no bez przesady; z przyjemnością domyślicie się sami…) przebiegu wypadków i przyczyny dramatu na przełęczy. Tę część książki akurat dobrze się czyta. Ale całość gotów jestem polecić tylko zawziętym, kategorycznymi ortodoksyjnym amatorom thrillerów sensacyjnych – i to wyłącznie ze względu na atrakcyjność samej zagadki – niewątpliwie jednej z ciekawszych tajemnic XX wieku ever

Tomasz Sas
(04 02 2022)

Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *