Diabeł Stróż

8 listopada 2021
Diabeł Stróż
-
Marek Krajewski
kryminał
Wydawnictwo Znak, Kraków
26 10 2021
445

Marek Krajewski 


Diabeł Stróż
Wydawnictwo Znak, Kraków 2021

Rekomendacja: 5/7
Ocena okładki: 4/5

Konspiracja sierotek

Z niemałym zdumieniem skonstatowałem, że łączy mnie z Eberhardem Mockiem przypadkowy zapewne, ale za to dość osobliwy zbieg okoliczności: oto z woli autora ma on tożsamą z moją dzienną i miesięczną datę urodzin – osiemnastego września… Nie mam pojęcia – dobry to, czy zły omen. Lecz jakikolwiek by to omen nie był, to okoliczność bez zasadniczego znaczenia, albowiem z zasady nie wierzę w takie znaki na niebie i ziemi. Ale zawszeć to miło, gdy się natrafi na tego rodzaju splot sytuacyjny…

W najnowszym „mocku” Marek Krajewski nie tylko ujawnia szczegóły daty przyjścia na świat swego bohatera, w Wałbrzychu zresztą. W posłowiu do „Diabła Stróża”, krom zwyczajowych podziękowań dla konsultantów tudzież redaktorów oraz zaklęć, by błędy wytykać autorowi bezpośrednio (jest nawet adres e-mail…), Krajewski podejmuje pewien dość istotny wopros (jak mawiają za Bugiem) prozy rozrywkowej, popularnej, który w pewnym uproszczeniu można nazwać dylematem Ben Akiby – a mówiąc inaczej: wszystko już było… Autor kaja się – że tak powiem – wyprzedzająco. Na jego korzyść przemawia jednak fakt, że kaja się powściągliwie, w stylu klasycznym – nie po słowiańsku wylewnie i widowiskowo (a w istocie nieszczerze).

A czemu się kaja? Ano temu, że pozwolił sobie przysposobić do własnych celów artystycznych i fabularnych motyw kultury popularnej – dawno wymyślony przez kogoś innego i przez wielu innych używany. Krajewski, filolog klasyczny w stopniu doktora nauk, wykształcony w starej szkole, jest zapewne wyczulony na pojawiające się w pracy uczonego (a teraz podobnie u zawodowego już pisarza…) dylematy etyczne, a osobliwie zagadnienie plagiatu – czyli, mówiąc ogólnie – nieuprawnionego i nieujawnionego skorzystania z cudzej twórczości, w sposób bezpośredni i oczywisty (bądź tylko w trybie domniemania) przedstawionej jako własna.

O co poszło konkretnie? Nie o konkretny tekst, pobrany żywcem bez opisu źródłowego, zaznaczenia cytatu ani nawet sugestii, że pochodzi od innego autora. Poszło o motyw, pomysł fabularny, wymyślony kiedyś tam przez kogoś tam i od tamtej pory funkcjonujący w literaturze pop jako dobro wspólne, ogólnodostępne i anonimowe co do autorstwa czy choćby pierwszeństwa. Krajewski miał bowiem świadomość, że użyty przez niego motyw nie jest jego własny, aczkolwiek on sam dołożył wszelkich starań, by motyw ten upiększyć, zindywidualizować i zmodernizować. Co to za koncept? Najogólniej mówiąc – figura dziecka autystycznego, o kompletnie zerwanej komunikacji ze światem zewnętrznym, w zamian za to wyposażonego w nadnaturalne zdolności, na przykład kalkulacyjne. Rzeczywiście – motyw taki pojawia się w literaturze; ostatnio wprawdzie częściej w filmie, ale potraktujmy rzecz rozszerzająco: film jest częścią literatury, co oczywiste, gdy zdamy sobie sprawę, że film i tak trzeba najpierw napisać…

Krajewski sumituje się, że nieświadomie skompilował wątki dwóch filmów z autystycznymi bohaterami. Pierwszy to „Kod Merkury” (1998) Harolda Beckera z Bruce’em Willisem i Alekiem Baldwinem – gdzie autystyczny chłopiec rozwala supertajny i supermocny szyfr amerykańskiego wywiadu. Urażony szef agencji każe zlikwidować problem – w sensie ścisłym. Ale nie po to Hollywood stworzył Willisa, by na to pozwolił… Drugi to wcześniejszy o całe dziesięć lat czterooscarowy „Rain Man” Barry’ego Levinsona z Dustinem Hoffmanem i Tomem Cruise’em; tu autystyczny bohater wprawdzie jest dorosły, ale też umie liczyć i przypadkiem rozbija bank w kasynie.

Fakt – to znane motywy kinowej popkultury (można dołożyć jeszcze na przykład „Protektora” z Jasonem Stathamem…), więc Krajewski, wykorzystując je, mógłby mieć obiekcje, wątpliwości etyczne a nawet wyrzuty sumienia. Ale co z tego? Całe to tłumaczenie jest niepotrzebne i trąci… osobliwą kokieterią. Oto ja, wielki mistrz, przyznaję się do wątpliwej etycznie inspiracji i o wybaczenie proszę… Ale po jaką cholerę? Mistrzu – skarbnica figur i pomysłów popkultury jest pełna i otwarta – brać garściami i nie obcyndalać się; wszak sprawy toczą się pod patronatem przywołanego już tu Ben Akiby… My czytelnicy z zasady wybaczamy i puszczamy w niepamięć odstępstwa od zasady niezłomnej nieskazitelności i oryginalności fabularnej intrygi. Rzecz bowiem z naszego punktu widzenia tkwi w tym, JAK TO JEST NAPISANE. Jeśli dobrze, to dalibóg – nie zastanawiamy się komu też autor podpieprzył pomysł i czemu tak go spieprzył. Cieszymy się lekturą i śledzimy wątki! Reszta nas nie obchodzi. Owszem, odkryciem takiego zapożyczenia może się przejąć jakiś niedowartościowany zawodowy krytyk, wredny i złośliwy Zoilus, który zacierając rączki, napisze, że Krajewski się skończył, skoro musi podkradać pomysły gdzie bądź – nawet w tym plebejskim i niepoważnym kinie. Ale my, prości czytacze? Panie Marku – nam wystarczy i satysfakcji dostarczy, gdy się dobrze bawimy…

A czym? Jeśli literatura jest przede wszystkim zabawą, to Krajewski wciąż jest w wyśmienitej formie. „Diabeł Stróż” staje w równym szeregu z najlepszymi prozatorskimi sukcesami w całej serii „mocków”. Historia zaczyna się latem 1934 roku w mieście Breslau – radca kryminalny Mock przyjmuje od pewnej wzburzonej obywatelki zgłoszenie o zaginięciu jej wieloletniego partnera życiowego i ojca ośmioletniego Rolfa – chłopczyka ewidentnie dotkniętego niezdefiniowanym opóźnieniem rozwoju. Sprawa nabrała charakteru kryminalnego (i przyspieszenia…), gdy rzeczonego zaginionego odnaleziono – już niestety martwego i ze śladami licznych pszczelich użądleń. Śledztwo, prowadzone przez Mocka, rozkręcało się i zajmowało całkiem niespodziewane terytoria. Zabójstw przybyło, pytań też było coraz więcej. Ale szczegóły oczywiście pominiemy, by dobrej zabawy intelektualnej (w pewnym sensie już zapowiedzianej) czytelnikom nie niweczyć. Dość powiedzieć, że śledztwo przetoczy się gwałtownie i krwawo przez czarny światek nielegalnych kasyn, a w tle pojawiać się będą znienacka… wychowankowie domu sierot w podwrocławskich Obornikach, obecnie ulokowani w kilku newralgicznych punktach społecznej, jurydycznej i politycznej struktury państwa – tworzący coś w rodzaju grupy wsparcia, sprzysiężenia pomocy wzajemnej, napędzanego lojalnością zgoła religijną wobec duchowego przywódcy i opiekuna, sterującego całością z użyciem nowoczesnych technik audio… Wspomnę tylko, że nie od razu Mockowi udało się rozplątać ową intrygę. Definitywnie, choć bez poczucia sukcesu, uporał się ze sprawą dopiero w 1942 roku, gdy jako funkcjonariusz Abwehry poprowadził nieoczekiwanie dla siebie krótkie śledztwo w Kaliszu…

A wszystko w sumie daje dobre świadectwo wyobraźni fabularnej Krajewskiego. To dla niej i jej produktów warto zawsze czytać kolejne „mocki” bez uczucia znużenia i zawodu. W sile tej wyobraźni tkwi coś fenomenalnego – osobnego, niepowtarzalnego i nieodtwarzalnego. Gdy chodzi o wyrobienie sobie poglądu na kondycję tzw. kryminału historycznego w naszym kraju – to jeden jest Krajewski i za nim długo, długo nic. Dopiero parę stajań z tyłu po jego tropach podąża kurcgalopkiem gromadka zdezorientowanych naśladowców, rekonstruktorów i lustratorów. Razem wzięci oni wszyscy nie ważą (w sensie literackim, bo przecież nie dosłownie…) nawet połowy tego, co Mistrz Marek.

Czołobitnościom i fanfarom sprokurujmy wszakże należyty koniec i przejdźmy do kilku uwag. Na szczególną uwagę zasługuje staranność Krajewskiego w dziele rekonstruowania tej osobliwej atmosfery życia publicznego i towarzyskiego Niemiec w pierwszym roku po wyborczym zwycięstwie NSDAP – partii Adolfa Hitlera. Klimat ogólnej niepewności i w zasadzie niepokoju utrzymywał się, choć nie było już mowy o wyniszczających gospodarkę strajkach i groźbie socjalnej rewolucji. Sfery przemysłowe osiągnęły, co chciały, więc wyrażały zadowolenie i poparcie. Tzw. klasa robotnicza przycichła – nie powiem, że się świadomie przyczaiła, bo raczej została sterroryzowana. Liczny w wielkich miastach lumpenproletariat i półświatek niby robił to, co zwykle, ale czujnie obserwował koniunktury, a w razie potrzeb tudzież możliwości zgłaszał aktywny akces. Obywatele niemieccy pochodzenia żydowskiego mogli już odbierać i przetwarzać sygnały o swym nieodlegle przyszłym losie, ale jakoś w masie nie mogli uwierzyć w „niemożliwe”. Nowi władcy Rzeszy trochę niecierpliwie, ale i ostrożnie (by nie zdenerwować Wodza) mościli się i badali nowe możliwości. Za sprawą ich pojawienia się destrukcji ulegały dawne struktury, hierarchie i układy socjalno-towarzyskie, upadały autorytety i wzorce. Ich miejsce zajmowały nowe sieci, nowi ludzie, ale… Zasadniczo akcja „Diabła Stróża” rozgrywa się w czerwcu 1934 roku; nowym szefem wrocławskiej policji zostaje niejaki Obergruppenführer (stopień generalski) Edmund Heines – wpływowy i ważny (w skali krajowej) degenerat z SA. To na niego trzeba się orientować, a dostęp do jego ucha może być wart fortunę. Ale pierwszego lipca jest już po Heinesie – kumple z SS ukatrupili go w podmonachijskim hoteliku w trakcie tzw. nocy długich noży… Wrocławianie – i nie tylko oni – wpadają z deszczu pod rynnę. Tylko jeszcze o tym nie wiedzą.

Na tym tle – dobrze naszkicowanym przez Krajewskiego – Kriminalrat Mock wyróżnia się, bowiem zachowuje swoje normalne parametry etyczne. Zresztą w razie czego ma plan B: nie musi kurczowo trzymać się policji, zapewne przejdzie do służby w Abwehrze, która to formacja (wywiad i kontrwywiad wojskowy) na tle całej reszty tzw. służb jawi się jako oaza liberalizmu i profesjonalizmu. A poza tym Mock nadal jest twardzielem, łebskim spryciarzem, babiarzem i higienistą. Do tego oczywiście po niemiecku sentymentalnym… Nie mogę tylko odżałować, że Krajewski amputował mu… żołądek. Kulinaria, które zawsze były mocną stroną „mocków”, po raz kolejny traktowane są mocno zdawkowo…

A poza tym… Wydaje się, że Krajewski opanował wreszcie chociaż preliminaria do wiedzy o zawiłościach rang i stopni służbowych w formacjach „urzędowych” III Rzeszy, więc tu go ścigać nie będę. Przyznaję przy okazji, że trochę mi zaczyna ciążyć topograficzna, szczegółowa akuratność Krajewskiego. Anim ci ja wrocławianin (ani tym bardziej breslauer…), anim miłośnik tego miasta – i w ogóle się nie wybieram. Więc drażni mnie co nieco nieustanne napomykanie o (na przykład…) Tauentzienstrasse i Tauentzienplatz; a w ogóle tego pruskiego generała (Tauentziena poniekąd) i jego heroiczne wyczyny mam gdzieś. Więc może ktoś schowa Krajewskiemu przedwojenny Stadtplan?

A przy wtórej okazji (i tu już naprawdę nie kieruję żadnego zarzutu w stronę Krajewskiego; to tylko taka oboczna wrzutka) upraszam specjalistów, aby pomogli ustalić, czy aparat strzelający systemu Turbiaux (wygląda jak mała… oliwiarka) jest pistoletem czy rewolwerem? Bo nie wiem…

Tomasz Sas
(8 11 2021)

Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *