Przewóz

20 lipca 2021
Andrzej Stasiuk 


Przewóz
Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2021

Rekomendacja: 5/7
Ocena okładki: 3/5

Na wodzie pisane, czyli gdzie jest Polska…

Na lewym brzegu rozkładali się Niemcy. W sadzie pod jabłonkami zamaskowali baterię luf achtundachtzig – czort znajet po co, bo to przecież flak, a Ruscy nie latali za dużo, bo za bardzo nie mieli czym. W laskach, zagajach, po wsiach stały kompanie panzerkampfwagen drei, ciężarówki, tabory, wojsko kryło się po chałupach, stodołach, pod namiotami; nie hałasowali za bardzo, nie panoszyli się, jak to mieli w zwyczaju. Szykowali się do skoku. Na prawym brzegu Ruscy, ale niewiele ich było widać: jakieś patrole NKWD w niebieskich czapach, trochę krasnoarmiejców z klekoczącymi mosinami na sznurkach w wioskach – ale tak to cisza… Środkiem rzeka – za dnia pusta, tylko krowy czasem wodę piły z brzegu, w nocy trochę jakiegoś ruchu było, aż z obu brzegów profilaktycznie to jedni, to drudzy strzelili rakietę albo przeczesali wodę na ślepo serią z maxima lub maschinengewehra. Ta rzeka to w ów czas była jedyna Polska – cienka wstążeczka na sztabówce, ale autonomiczna, choć jak zwykle nieobliczalna i nieprzyjazna, nawet dla swoich… Jak to woda – nie ma rozumu ani pamięci, nie ma narodowości, z nikim się nie zakoleguje. Ale każdy, kto miał łódkę, zwykłą krypę-pychówkę, trochę ikry i wiedzy o nurtach, odkosach, wirach, łachach, brzegach, bagienkach i starorzeczach – brał się za przewóz, intratne nocne zajęcie w żegludze poprzecznej. Na naftę, cukier i machorę starczało, nawet coś dało się odłożyć, gdy o przeprawę prosili starozakonni, zwykle majętni i zdesperowani. Lato 1941 roku w czerwcu zapowiadało się upalne, a noce były krótkie i jasne…

W takich to okolicznościach przyrody i historii Andrzej Stasiuk zainstalował swój kameralny dramat. Z udziałem Maksa i Doris – młodego rodzeństwa żydowskich bieżeńców skądś z głębi Polski, którym zachciało się przedostać na drugą stronę i dotrzeć do Birobidżanu – sowieckiej „Palestyny” gdzieś pod chińską granicą. Z udziałem kilku partyzantów nieznanej proweniencji, z zadaniem zorganizowania i obstawienia misji przeprawienia na sowiecki brzeg konspiracyjnego oficerskiego emisariusza. Z udziałem miejscowego chłopa, niejakiego Lubki, – najlepszego, najskuteczniejszego z łódkarzy, parających się przeprawianiem, z udziałem miejscowej baby – jakby szeptuchy, ale niestarej, z udziałem lokalnego proboszcza-alkoholika, z udziałem paru innych chłopów i młodziaków miejscowych, z udziałem niemieckich soldaten, sposobiących się skrycie do skoku przez rzekę, z udziałem enkawudzistów na sowieckim brzegu… A wszystko w dekoracjach swojskich odwiecznie: bylejakich stodołach, chałupach, błocku, gnoju i w wodzie. A wszystko przesiąknięte równie odwiecznym smrodem, a właściwie kilkoma odrębnymi smrodami (obcy zawsze śmierdzi jakoś inaczej…); umieć je odróżniać znaczyło bezpiecznie przeżyć…

Głównym bohaterom bardzo zależy, by zmienić położenie geograficzne. Młode żydowskie rodzeństwo w zasadzie wie, że po tej stronie już nie żyje – tylko wykonanie wyroku odroczono na tak długo, jak długo nie dadzą się złapać – i to niekoniecznie Niemcom; tutejsi nie są lepsi. Więc ich życiem rządzi przypadek, zbieg okoliczności, erupcja prymitywnego instynktu zabijania i posiadania, jeśli znajdą się w jej zasięgu… Więc ten Birobidżan to mit bez szans – ale czegoś trzymać się trzeba, by nie zwariować… Przedwrześniowy pan kapitan ma swoje rozkazy i oficerski honor – też ma się czego trzymać. Miejscowi trzymają się życia, bo niewiele poza nim mają; trzymają się chałupy, tych paru mórg żyta i ziemniaków, krowy, baby, kościoła w niedziele i flachy samogonu pod wieczór. Taki Lubko trzyma się swojej łódki, bo to pewny zarobek jest – a skąd tu nową wziąć we wojnę? Partyzanci też trzymają się razem; poszli do lasu, bo ich własne koleiny jakoś się nagle pokończyły – trzeba było wiać…

W sumie nad tą rzeką (jakby kto nie odgadł – to Bug…), na tym spłachetku ziemi niczyjej, na obu brzegach prawie że autonomicznej (mimo wojny), krzyżują się, kłębią emocje jak serie z broni maszynowej. Ciężko się rozeznać w tym, co jest. Jeszcze ciężej – w tym, co się kroi… Więc na wszelki wypadek dobrze mieć pod ręką przedwojennego visa, jakiś karabin, nóż, w ostateczności poręczny kołek drewniany lub szlagę do głuszenia świń. To wyrównuje szanse przeżycia. Może też być trochę waluty lub dóbr rzadkich na wymianę… Albo towar od tysiącleci używany w obrocie – babski tyłek z przyległościami. Jeśli to masz, a nic się nie poplącze – to nie zginiesz. No, chyba żeby jednak się poplątało. Nad wodą czasem tak bywa, że cichy, nieubłagany, zawirowany nurt wyzwala emocje w nadmiarze. Ujawnia instynkty niskiego lotu – mordercze nieledwie i prymitywne, ale dające szansę przeżycia, przeprawy… Dokąd? Gdzieś między Sobiborem a Treblinką, między Izbicą a Bełżcem każda rzeka jest Styksem.

W Stasiukowych stronach każda wiocha przypomina krowi placek – między nimi tylko różnica skali. Każde miasteczko – jak stos krowich placów, odłożonych do przesuszenia na zimę (dobre na opał). Jako wtedy, tak i dziś. Skąd to wiemy? Stasiuk nie byłby sobą, gdyby w materię powieści, między narracyjne wątki nie wplótł swojej własnej odysei – współczesnej eskapady nadbużańskimi tropami swojej własnej familii – swoją własną, dobrze znaną skądinąd frazą opisując wdzięki i udręki nadrzecznej wycieczki. Jakby nie dowierzał ani magii, ani mocy tamtej powieściowej fabuły. Stasiuk odnajduje (nie – przecież wie, gdzie ona stoi…) starą, porzuconą dawno familijną chałupinę – izbuszkę, w której zmarła babka, zarwane podłogi, zdziczały jabłoniowy sad. I wszędy pustka – faza przejściowa definitywnego rozpadu. Po co to Stasiukowi? Nie wiem – może dla podkreślenia dystansu wobec tamtej historii. Może gwoli salutu dla niezmienności polskich imponderabiliów… Jako było, tak i będzie na wieki wieków. Ta alegoryczna Polska w pigułce od zawsze wisi nad nami jak memento, kismet, fatum, karma, mojra jakaś – i śmierdzi. A Stasiuk pokazuje, że nie mamy dość siły, by sobie obok zbudować jakąś inną, nową Polskę – już bez tamtych symboli, łopotu skrzydeł, zapachu gnoju. Jesteśmy uwięzieni między dwoma brzegami i możemy sobie żeglować w poprzek na pych swobodnie – w te i nazad. Ale do przodu, z nurtem? O nie! Prędzej cały Węgrów z Sokołowem na dokładkę przeniesie się w Niderlandy, tam się umości i zacznie śmierdzieć po swojemu. Ale czy po nowemu?

Stasiuk inkrustuje swą opowieść współczesną relacją z wędrówki po okolicy, by przekonać siebie i nas, że w sumie niewiele się zmieniło – prócz lekko odnowionych dekoracji. Stare dozory, punkty orientacyjne, drogowskazy zapadły się w ziemię, zetlały, obróciły wniwecz. Nowsze akcenty pejzażu mają kute ogrodzenia i bramy, skoszone trawniki. Blachodachówkę w czerwieni, smętne tuje na straży wyrównanymi szeregami… Wielokonne „furmanki” z europejskich szrotów rozbijają się po asfalcie i niebieskie unijne krokiewki mają na blachach. Woźnice w tych beemwicach – w koszulkach z orłami, wyklętymi lub innym patriotycznym badziewiem ostentacyjnie szczają na resztki ruin cebulastych cerkiewek. Staruszkowie ostatki bezładnych opowieści wygrzebują z pamięci-niepamięci, ale dla kogo? Dla siebie? Zresztą Zenek zagłusza wszystko. Taaa, Zenek jest nasz i dobrze wie, czego nam brak. Śpiewa o miłości i bzykanku (nie mówcie, że to nie to samo…), o forsie i dobrych furach. Więc co nam taki Stasiuk będzie wypominał jakieś stare gawędy… No, i dzisiaj coś tam się przewozi w poprzek rzeki. Z tym, że głównie fajki. Czasem człowieka jakiegoś – Czeczena albo innego ciapatego; ale to strach. A reszta? Po staremu.

„Przewóz” lekturą łatwą nie jest. Trudno czytać stare ślady, zapisane w błocku, gównie i smrodzie. Sęk w tym, że wciąż nowe przybywają tropy kolejnych pokoleń „przewoźników”. I za chwilę nie sposób odróżnić, czyje które ślady są… Nie każdy ma w sobie i trochę odporności, i trochę przyzwolenia na płynące z takiej lektury przesłanie. Większość czytającej publiki uważa, że ten „Przewóz” to masochizm. Ale to nie tak… Kraina Stasiuka to Polska fabularna – odległa od oficjalnej, formalnej, godnej i sprawiedliwej – jak z obrazka. Lecz przecież żadną miarą nie mniej warta opowiedzenia. A może warta o wiele, wiele bardziej. Lepiej bowiem byłoby, aby znów historia nie przyłapała nas ze spuszczonymi portkami…

Tomasz Sas
(20 07 2021)

Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *