Miasto szpiegów

15 maja 2021

Marek Krajewski 


Miasto szpiegów
Instytut Wydawniczy Znak, Kraków 2021

Rekomendacja: 4/7
Ocena okładki: 3/5

Nareszcie, nareszcie – Popielski w Wolnym Mieście!

Doczekałem się… Kilka razy „namawiałem” Krajewskiego (tylko w tym blogu; innymi sposobami raczej nie), by z akcją szpiegowsko-dwójkarskich „popielskich” zawitał do Wolnego Miasta Gdańska. W latach międzywojennych Freie Stadt Danzig to była osobliwa konstrukcja prawna i terytorialna, owoc traktatu wersalskiego – o skomplikowanych stosunkach wewnętrznych i zewnętrznych (w tym głównie z Polską), zaprojektowanych przez grono angielskich, francuskich i włoskich dyplomatów, tak zwanych entuzjastów traktatowych, skupionych wokół organizującej się centrali Ligi Narodów w Genewie, wspieranych przez teoretycznie neutralnych prawników amerykańskich. No, ale to temat na osobne opowiadanie, podejmowane zresztą wielokrotnie tu i ówdzie, przez tych i owych…

Gdańsk w epoce Wolnego Miasta (zanim Hitler ugruntował swą władzę w Rzeszy) odgrywał na scenie międzynarodowej rolę gospodarczą i polityczną istotnie wykraczającą poza formalne, definiowane przez sprawozdania statystyczne, możliwości. Owszem, był to spory port i centrum przemysłu morskiego, centrum handlu – lecz w istocie jego prawdziwe znaczenie w obrocie międzynarodowym polegało na potencjale stworzonych w tej quasi-państwowej strukturze szans operatywnego działania. Kto się umiał w tym potencjale połapać, zarabiał. Kto miał dostęp do informacji, zarabiał po dwakroć. Nic więc dziwnego, że w dziedzinie ekonomii Gdańsk miał się dobrze nawet w czasach kryzysu, a w dziedzinie obrotu wiedzą tajemną miał się wręcz znakomicie. Obywatele miasta wprawdzie woleliby należeć do Niemiec, ale tylko do momentu, w którym zorientowali się, jakie możliwości stwarza specjalny status miasta…

Dla wywiadów i innych służb pokrewnego rodzaju to był prawdziwy kocioł czarownic… Od samego powojennego początku Gdańsk był bodaj najważniejszą zagraniczną ekspozyturą Abwehry, czyli wywiadu wojskowego Niemiec. Firma ta prowadziła w Gdańsku rozlegle „interesy”: od finansowania bandyckich bojówek, utrudniających życie miejscowym Polakom, od organizowania aktów terroru, od utrzymywania licznych antypolskich przedsięwzięć – po wyrafinowane gry pozyskiwania agentów w polskich strukturach administracji, biznesu i wojska. Nie ustępował Abwehrze polski wywiad, dla którego kierunek niemiecki był tylko odrobinę mniej ważny niż wschodni, sowiecki. Z kolei wywiad komunistycznej Rosji uczynił z Gdańska platformę wglądu w sprawy polskie, niemieckie, reszty Europy (z uwzględnieniem państw nadbałtyckich). Agenci Feliksa Edmundowicza i jego następców pilnie obserwowali też (tudzież skutecznie infiltrowali) rozmaitej maści własnych dysydentów – owe przeróżne (i skłócone) komitety białej emigracji, ukraińskich nacjonalistów, kaukaskich watażków. Ci zaś stale poszukiwali pewnego źródła funduszy. W Gdańsku pilnie nadstawiali uszu Szwedzi, Anglicy i Francuzi, aktywne były organizacje syjonistyczne. Ze wszystkich „mocarstw”ówczesnej Europy chyba tylko Królestwo Albanii nie miało swoich interesów i emisariuszy nad Motławą…

W tym „kotle czarownic” jak ryby w wodzie czuli się rozmaitej maści hochsztaplerzy, kombinatorzy, niebieskie ptaszki, hazardziści, poszukiwacze przygód, taniego i w miarę bezpiecznego (choć nieco wyuzdanego, nawet poza granice perwersji…) seksu, okultyści, naciągacze, szantażyści, kolekcjonerzy nielegalnych podniet. W zasadzie woleli pracować na własny rachunek, ale gdy nadarzała się okazja – to czemu nie dla potężniejszych i szczodrych graczy? Gdy komisarz Popielski trafił do Gdańska, ta walka wszystkich ze wszystkimi we wszystkich aspektach trwała w najlepsze – jawnie i skrycie, głośno i cicho, gwałtownie i subtelnie, krwawo i bezkrwawo… Popielski nie miał wyboru – w zasadzie pojechał do Gdańska za karę (zdaniem przełożonych, do spółki z kapitanem Henrykiem Żychoniem z wywiadu spartolili pewną ważną akcję we Lwowie, więc dostali szansę rehabilitacji) i musiał się do tej walki włączyć. Przeprowadził się nad morze familijnie (z córką Ritą i kuzynką Leokadią) dla lepszego kamuflażu – jako herr Siegfried von Luzerius, spadkobierca pewnego zmarłego nagle gdańskiego antykwariusza, wcześniej omotanego i zwerbowanego przez polski wywiad. Popielski-Luzerius objął firmę i rozpoczął infiltrację gdańskiego środowiska politycznego tudzież biznesowego. Z drugiej zaś strony otrzymał zadanie pokierowania akcją odwetową wobec niemieckiego antypolskiego terroru. Gdańska Abwehra po prostu wynajmowała miejscowych bandytów i wszelkich degeneratów do zastraszania, bicia i innych prześladowań mieszkających i pracujących w Gdańsku Polaków i Kaszubów. Popielski miał tych bandziorów odnajdywać, identyfikować, śledzić i w dogodnym momencie spektakularnie eliminować (przy pomocy paru kaszubskich zabijaków) – tak, by wywrzeć pożądany odstręczający efekt prewencyjny, każący kolejnym kontrahentom Abwehry zastanowić się trzy razy, zanim podejmą zlecenie…

W tym miejscu Krajewski dopuszcza się poważnego nadużycia intelektualnego wobec pewnej pragmatyki wywiadowczej i dobrych praktyk tej służby. Otóż żaden szef siatki czy ekspozytury nie nakaże swemu agentowi (wydajnemu i kosztownemu zwłaszcza), już wiarygodnie uplasowanemu w środowisku, które ma penetrować, wykonywania zleceń, które narażałyby jego i siatkę na zdemaskowanie (wyjąwszy gardłowe sytuacje awaryjne). Wyrafinowany zatem antykwariusz z wiarygodną legendą nie powinien (nawet w przebraniu) uganiać się po portowych knajpach za podejrzanymi pomagierami Abwehry. Koncept w stylu doktor Jekyll i mister Hyde – to nie w wywiadzie… To jak proszenie się o wpadkę (która zresztą nastąpiła…). Więc albo jedno – albo drugie. Pospołu nie, nawet za karę. Ale rozumiem intencje Krajewskiego – akcja „Wet za wet”, pełna awanturniczych ekscesów i spektakularnych knajpianych mordobić o patriotycznym zabarwieniu, to po prostu lepsza atrakcja fabularna niż żmudne wywiadowcze ścibolenie… Niech mu zatem będzie.

W tym miejscu zaprzestaniemy ujawniania szczegółów intrygi „Miasta szpiegów” – powinno zostać cośkolwiek dla czytelników. A zostanie sporo – imaginacja, pracowitość i przywiązanie do szczegółów narracji są (jak zwykle u Krajewskiego) na najwyższym poziomie. Swych talentów rekonstrukcyjnych nasz autor dowiódł wielokrotnie. W gronie pisarzy zajmujących się twórczo tzw. kryminałem historycznym – gronie wbrew pozorom elitarnym, bo cała rzesza funkcjonujących na rynku rzekomych rekonstruktorów to na ogół marni imitatorzy i smętni epigoni, by nie rzec dosadniej: grafomani – Krajewski jest niekwestionowanym pionierem i mistrzem. Mnie szczególnie ucieszył Krajewskiego powrót do formy kulinarnej; trymalchioniczne zgoła relacje z poczynań Popielskiego na tej niwie cieszą niepomiernie. A już osobliwie taki szczupak smażony z kiszoną kapustą wzbudził moje najżywsze zainteresowanie; trzeba będzie podjąć eksperymenty rekonstrukcyjne…

Radość obcowania z owocami wysokiej formy intelektualnej Krajewskiego przyćmiewa nieco świadomość, że to już ostatnia przygoda Popielskiego w odmętach tajemnej krainy wywiadu. Nie może bowiem inaczej być. Gdyby wszakże doszło do kontynuacji, byłaby to obraza dla zwykłej logiki tudzież tzw. zdrowego rozsądku… Krajewski bowiem dowiódł, że jego bohater, choć niewątpliwie inteligentny, odważny, błyskotliwy i przenikliwy – do roboty wywiadowczej zupełnie się nie nadaje. Pomijając nawet dyskwalifikującą przypadłość, czyli padaczkę – był po prostu zbyt charakterystyczny, odmienny, za łatwy do zapamiętania. W wywiadzie większe sukcesy odnoszą raczej nie rzucający się w oczy skromnisie, podobni do wszystkich i do niczego zarazem. Ot, tacy jak księgowy firmy Luzerius pan Ajzenfisz. Oczywiście są wyjątki – barwne ptaki, jak chociażby działający w tamtym czasie w Berlinie fenomenalny polski agent, rotmistrz Jerzy Sosnowski. Ale jego los akurat regułę, że wywiad woli ciszę – potwierdza…

Więc, jeśli logika cokolwiek znaczy, żegnamy się z Popielskim-dwójkarzem. Na szczęście utrzymująca się wysoka forma Krajewskiego zwiastować może przypływ kolejnych arcydzieł rekonstrukcyjnego kryminału. Zwłaszcza na nowe „mocki” jest jeszcze sporo miejsca na osi czasu, a ostatni „mock” – czyli „Moloch”, rekomendowany w moim blogu 25 października 2020 roku – jest doprawdy doskonały… Zatem z rozbudzoną nadzieją przystąpmy do lektury „Miasta szpiegów” (zwłaszcza że nie zajmie dużo czasu…) – czekając na Krajewskiego ciągi dalsze.

Tomasz Sas
(15.05.2021)

PS. Uwielbiam Krajewskiego, ale to nie znaczy, że gotów jestem tolerować, puszczać w niepamięć czy zgoła miłosiernie wybaczać lub uważać, że nie dostrzegam… Czego? Błędów, potknięć, ekscesów logicznych i językowych. Niewiele ich tkwi w prozie Krajewskiego, więc w zasadzie mógłbym sobie darować, ale – Amicus Plato… Przeto odkryjmy karty. Już na stronie 124 ujawnił się stały (bo nie przyłapuję go w tej kwestii po raz pierwszy…) problem Krajewskiego ze stopniami służbowymi członków formacji zmilitaryzowanych. Rezydent polskiego wywiadu w Wolnym Mieście Gdańsku kapitan Henryk Żychoń wspomina człowieka, któremu należy się szczególna uwaga. To niejaki Reginald Vierk – majętny synalek starego pruskiego, junkierskiego rodu, subtelny poeta i znawca sztuki, zarazem brutalny agent provocateur… Członek SS oczywiście – w stopniu Untersturmführera (czyli odpowiednik podporucznika w innych formacjach). Ale w 1933 roku, gdy toczy się rozmowa Żychonia z Popielskim (i w ogóle większość akcji „Miasta szpiegów”), takiego stopnia w strukturach SS w ogóle… nie było. Wtedy odpowiednikiem podporucznika był Sturmführer. Nazwa „Untersturmführer” dla najniższego stopnia oficerskiego w SS pojawiła się w październiku 1934 roku. Takie drobiazgi zawsze warto sprawdzać.

Cztery strony dalej, na 128, „paszteciki” dwa innego rodzaju… Pierwszy tkwi w zdaniu: „Trzecią kobietą (…) była panna Paula von der Nieeuwe – szczupła wysoka dziewczyna w samym kwiecie lat dwudziestych.” No tak – związku frazeologicznego typu „lata dwudzieste”, „lata trzydzieste” powszechnie używa się określając kolejne dekady upływu czasu w ramach któregoś ze stuleci. I to jest znaczenie dominujące, kasujące w zasadzie wszystkie inne możliwe znaczenia. Użycie zwrotu „lata dwudzieste” w stosunku do zdefiniowania prawdopodobnego wieku konkretnej osoby błędem nie jest, ale brzmi nieco niezręcznie i myląco… Dwa wiersze dalej na tej samej stronie jest jeszcze śmieszniej. „Jej delikatne rysy (…) kontrastowały mocno z męskim odzieniem – grubym wełnianym garniturem i ręcznie tkanym krawatem z dzianiny.” Krajewski – bój się boga! Tkanym z dzianiny? We Wrocławiu i całej reszcie Polski (z małymi wyjątkami…) taki błąd może jakoś ujdzie. Ale w mojej Łodzi – żadną miarą! Dopóki żyją jeszcze ostatnie włókniarki i ostatni włókniarze. Więc uwaga – jeżeli coś (a konkretnie przędza) jest tkane, to rezultat końcowy tego procesu technologicznego nazywa się tkaniną. Dzianina natomiast to efekt procesu dziania tejże przędzy, czyli wyimka pewnej gałęzi włókiennictwa, nazywanej dziewiarstwem. Tkanie to w istocie przesuwanie (od lewej do prawej i z powrotem, albo odwrotnie…) nitki zwanej wątkiem (za pomocą aparatu zwanego czółenkiem) pomiędzy rozwartymi (jedne w górę, drugie w dół; i po jednym przepchnięciu zmiana…) nićmi tak zwanej osnowy. Dzianie zaś to robienie z nici pętelek zaczepianych jedna o drugą rzędowo obok siebie i zarazem o poprzedni rządek – można maszynowo, można ręcznie na drutach. Sprawdzić to łatwo, tylko trzeba przedtem wiedzieć, że autor popełnił błąd i sprawdzić trzeba. To zdanie ostatnie dedykuję uniżenie całej ekipie redaktorsko-adiustacyjno-korektorskiej Znaku. TS

Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *