Szybki szmal

4 listopada 2020

Ryszard Ćwirlej 


Szybki szmal
Wydawnictwo Muza SA. Warszawa 2020

Rekomendacja: 3/7
Ocena okładki: 3/5

Pisanie ze słuchu…

Teoś Olkiewicz wciąż jeszcze żyje, co dziwi nawet jego kumpli ze służby i dawnych milicyjnych lat. Potrącony przez samochód (rozmyślnie, z zamiarem pozbawienia…), leży w szpitalu i powolutku dochodzi do formy, na wszelki wypadek organizując życie swoim spadkobiercom. Zaiste przywiązanie Ćwirleja do swego podstawowego bohatera jest dowodem niezwykłej wierności. Autor może wszak wszystko – ale fakt, że nie uśmierca Teosia, oznacza, że lubi go nad miarę i literacką potrzebę; może Olkiewicz jest czymś w rodzaju talizmanu, magicznego totemu serii? Albo może jeszcze się do czegoś przyda w planowanych (niewątpliwie, bo całość ładnie „żre”) dalszych ciągach. A może chodzi tylko o to, by wbrew badaniom rozmaitych mędrków wykazać, że wóda jest najlepszym konserwantem egzystencjalnym… No cóż, to może taki literacki ukłon w stronę polskiej racji stanu. Umysłowego. Wiecznie pijane dziecko szczęścia, przy tym idiota, dupek, miglanc i beznadziejny bęcwał – oto sól ziemi, tej ziemi – narodowy bałwan, narodowy idol i narodowy błazen. Ikona polskiego prawdziwka. Symbol może bez mała wszystkiego, co między Bugiem a Odrą ma pretensje do życia. Odwieczny nasz prototyp, powielany w milionach prototypów, porzuconych w fazie eksperymentalnej, bo się nigdy nikomu śrubek podokręcać nie chciało…

Ale mniejsza z Teosiem. Jakoś ani razu podczas lektur wieloksięgu Ćwirleja nie udało mi się poczuć choćby cienia sympatii dla tego „bohatera” – egzemplarza ze wszech miar typowego dla tamtoczesnych służb porządku publicznego i bezpieczeństwa. Owszem, robili swoje w tej „fabryce” i prawdziwi profesjonaliści – cisi, skuteczni, wykształceni, wyszkoleni – ale byli w mniejszości. I to nie oni malowali zbiorowy portret formacji (obu formacji, żeby nie było…), ale tacy Teosie, a wobec teosiopodobnych żadnych sentymentów nie miewam i nie czuję. Niech sczezną i wraz nimi pamięć o nich. Ale żeby nie było – jestem głęboko, fundamentalnie, doktrynalnie wręcz przeciwny zabieraniu im teraz emerytur…

„Szybki szmal” to już nowe pokolenie po raz trzeci – a zwłaszcza Aneta Nowak. Podkomisarz po zaocznym prawie i szczytnieńskiej alma mater – bystra, równo bijąca z obu rąk, strzelająca szybciej niż Bond motocyklistka (suzuki GRX), dobrze radząca sobie wśród prowincjonalnych, mizoginistycznych, konformistycznych (by nie rzec dosadniej: dupowłazów) szympansów na kierowniczych stołkach komend powiatowych, wśród stada funkcjonariuszy, liczących miesiące do emerytury, otępiałych od wódy, otłuszczonych, nieruchawych rutyniarzy, wśród niedouczonych młodziaków, wystawionych z premedytacją na odstrzał lub na pokusy… Nowak to policjantka nowego typu – typu wprowadzanego do służby przez centralę jakoś tak niezbyt chętnie (może mało ich mają na składzie?). Od Teosia do Anety – poważny postęp. Oczywiście, w składzie „bohaterskim” wciąż pałętają się jeszcze eksgliniarz Miras Brodziak i bankier z cinkciarza Gruby Rychu; jest emeryt Fred Marcinkowski i awansowany do CBŚP Mariusz Blaszkowski (niegdyś młody „pistolet” z Piły). Ale to Aneta rządzi – przyszłość i duma policji. Żeby jeszcze tylko policja sama zechciała w to uwierzyć…

No i fajnie… Tym razem intryga ściśle kryminalna jest pierwszorzędnie poskładana i ekspozycję ma wielomodułową – w finale splatającą się w jeden gruby łańcuch zbrodni wszelakiej: od zabójstwa z zemsty odroczonej na lata – po okazały, parutonowy transport białego proszku. I o to mniej więcej chodzi w rozrywce kryminalnej – żeby nie było za prosto. Zaczęło się od pożaru domu dziecka we Wronkach w 1984 roku i milicyjnego śledztwa (Brodziak z Olkiewiczem), dzięki naciskom miejscowych notabli zamiecionego pod dywan (choć w grę wchodziło zabójstwo i wielokrotna pedofilia…). Trzydzieści pięć lat później do sprawy znów trzeba zajrzeć, bo w pewnym bloku w Szamotułach ujawniono wisielca, któremu, co bezspornie stwierdzili technicy kryminalistyczni, w zejściu pomogły tzw. osoby trzecie. A rzeczony wisielec w swoim czasie był wychowawcą w spalonym wroneckim bidulu. Sprawę wzięła pani podkomisarz Nowak, jak raz szurnięta po awansie (przez kretyńską zwierzchność) z Poznania do Szamotuł. W tym samym mniej więcej czasie w nieodległym Obrzycku pewna firma z Niemiec w gospodarstwie miejscowego pijaczyny postawiła magazyn – skład konsygnacyjny farb i lakierów na całą Polskę i okolice…

Sprawy pięknie się nakręcają (i ta z potrąconym Teosiem też…), ale przecież mamy umowę i biegu akcji nie demaskujemy. Przyjemność rozwiązywania intrygi musi leżeć po stronie czytelnika. A w tym przypadku to przyjemność niekłamana. Rudowłosa motocyklistka jest doprawdy obiecującym bohaterem literackim, a dzięki niej Ćwirlej ma szanse umocnić się na pozycji pierwszoligowca w kryminalnej branży. Krajewskiego już raczej nie przeskoczy (pewnie nawet się nie zbliży…), ale z resztą watahy PT Autorów Kryminalnych płci obojga skutecznie powalczy o sympatię czytelników. I o to właśnie chodzi – o tę sympatię czytelników, ogniskującą się w miłych dla każdego autora wynikach sprzedaży. I wystarczy, bo na kolejki po autografy na spotkaniach promocyjnych bym w tej dobie nie liczył; spotkania nie odbywają się…

W oczach koneserów krajowej literatury kryminalnej Ćwirlej dysponuje jeszcze jedną przewagą. Ma-ci on bowiem słuch – tak zwany słuch społeczny. To znaczy, że odczytuje, rozumie i potrafi przetworzyć „tło dźwiękowe” swoich intryg i fabuł. Te historie mają swój czas, obliczone współrzędne, narysowane mapy. No i ludzi precyzyjnie zdefiniowanych, nawet jeśli każdy z nich jest tylko epizodem, cieniem na ścianie. Wszystko jest dookreślone, dzieje się gdzieś i po coś. Autor pisze ze słuchu swoje dyktando didaskaliów. Akcja jest osadzona konkretnie, a świat przedstawiony jeden do jednego, niezmyślony. W historiach tego typu realia są ważne, podobnie jak klimaty i sensy. Fabuła bieży w Szamotułach? Dobrze, niech sobie bieży. Ale to mają być Szamotuły – nie jakaś dofantazjowana imitacja… Zahacza o Berlin? No to jest Berlin. Za ten autentyzm cenimy Ćwirleja. Jeśli drugi lipca 2019 roku wypadał we wtorek i zanosiło się na upalny dzień – to już tego nie sprawdzam. To był upalny dzień – przynajmniej w Szamotułach; i niech łaska niebieska spadnie nieoczekiwanie na to miasteczko. Nigdy tam nie byłem i się nie wybieram – ale niech im się darzy; w sensie Szamotułom i szamotulanom płci obojga.

Podobnie jak wam niech się darzy, drodzy czytelnicy Ćwirleja. Lektura zamiast włóczenia się po mieście to dobry pomysł. Tymczasowo. No, chyba że chodzi o wyrażenie werbalnej dezaprobaty w paląco aktualnej kwestii semantycznej wypierdalania. Tego i owego. Dużo zdrowia…

Tomasz Sas
(3 11 2020)

P.S. Ileż to razy ja się już nawymądrzałem w pewnej podstawowej kwestii z dziedziny bronioznawstwa, rusznikarstwa i w ogóle teorii strzelania – czyli różnicy między pistoletem a rewolwerem (w sensie, że to nie to samo i nie da się określeń tych pod żadnym pozorem stosować zamiennie, synonimicznie…). A tu proszę – nawet taki fachowiec, laureat branżowych nagród jak Ćwirlej z pełną dezynwolturą, lekceważąco znów sobie żongluje pistoletami i rewolwerami na zmianę… W ostatniej scenie, na przedostatniej stronie (zresztą pięćset dziesiątej) – „nagle w ręku kobiety pojawił się niewielki rewolwer.” Kilkanaście wierszy dalej, ale wciąż na tej samej stronie mamy „dłoń, w której tkwił pistolet”. Potem określenie „pistolet” pojawia się jeszcze dwa razy, a ostatnie słowa książki to jego nazwa – browning baby. To prawda, jest taki pistolet – jedna z najstarszych produkowanych nieprzerwanie do dziś (w belgijskiej Fabrique Nationale od 1931 roku) konstrukcji broni autorstwa Jana Mojżesza Browninga – mały, lekki, prosty pistolet (20 dekagramów wagi, 10 centymetrów długości…) sześciostrzałowy, kalibru 6,35 mm. W sam raz do damskiej torebki… Zaś rewolwer – w zasadzie na pierwszy rzut oka nie do pomylenia z pistoletem. O ile te drugie są płaskie, z magazynkiem na naboje ukrytym na ogół w rękojeści, to te pierwsze mają obrotowy bębenek (okrągły…) ustawiający naboje (przeważnie sześć) kolejno na jednej osi z lufą. I tyle z grubsza; detale pominiemy, bo już mi się nie chce o tym w kółko pisać. Ale coś czuję, że niedoinformowani PT Autorzy Kryminalni rodzimego chowu tudzież ich redaktorzy jeszcze nie raz, nie dwa narażą mnie na powtórkę…

Drugi eksces Ćwirleja z bronią jest jeszcze dziwniejszy – oto starszy aspirant szamotulskiej komendy policji, niejaki Szymon Turek, jako broń służbową nosi w kaburze pod pachą ni mniej, ni więcej tylko smith & wessona 29… Naprawdę? Pomijam fakt, że to broń nadzwyczaj nieregulaminowa, a zgodę na jej noszenie musiałby wydać chyba sam archanioł, czyli komandir główny policji; poza tym smith & wesson 29 to „brudny Harry” – rewolwer kalibru 11,2 mm z amunicją .44 magnum. W zasadzie broń eksterminacyjna, zabójcza w każdych warunkach. Gdy pocisk z typowej policyjnej „dziewiątki” – walthera czy glocka – umieszczony w dowolnej kończynie (jeśli nie trafi w kość) spowoduje bolesną wprawdzie, obezwładniającą tudzież eliminującą z walki ranę, to pocisk .44 magnum dokona… amputacji tejże kończyny. A każde trafienie kończy się co najmniej głębokim szokiem, nawet wstrząsem zakończonym zejściem… Mało prawdopodobne, by w coś takiego był uzbrojony prowincjonalny dochodzeniowiec. (TS)

Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *