Porachunki osobiste

14 sierpnia 2020

Leopold Tyrmand


Porachunki osobiste
Wydawnictwo mg,
Warszawa 2020

Rekomendacja: 4/7
Ocena okładki: 3/5

Nobody’s perfect

Postanowiłem definitywnie pożegnać się z Tyrmandem, dokonując przy okazji sui generis rozliczenia, zbilansowania wzajemnych stosunków autor – czytelnik, a jeśli okoliczności pozwolą – dokonując też natychmiastowej wypłaty różnicy, z tego bilansu wynikającej. Mam bowiem dość Tyrmanda – w sensie literackim, intelektualnym, emocjonalnym… W każdym sensie.

Osobliwości literacko-polityczno-społecznego losu Leopolda Tyrmanda najlepiej (bo najkrócej) opisuje bon mot: pierwszorzędny pisarz drugorzędny. Był-ci on na pewno niedoścignionym mistrzem autokreacji (lepszy od niego w tej wąskospecjalistycznej konkurencji był chyba tylko młodszy o dekadę pisarz Jerzy Kosiński), był skrzętnym organizatorem życia wokół siebie (w tym własnego), był fantazyjnym, ozdobnym stylistą – wodzirejem. Bywał też czasami rygorystycznym moralistą w nieco talmudycznym porządku (choć obrządku nie kultywował…), a z drugiej strony nie unikał zabawy – jakby chciał na tym luzie odrobić wojenne straty. Człowiek, który wiele przeżył (a jeszcze więcej mu się zdawało) i ocalał niemalże bez szwanku, po wszystkim poczuł, że do tego wszystkiego dostał od Matki Natury dar werbalizacji – przyjemnej dla oczu, uszu i umysłów innych, posługujących się tym samym językiem. Innymi słowy: że talent ma pisarski…

Mieć a skorzystać – to dwie różne sprawy, z różnych porządków intelektualnych. Tyrmand z tego daru skorzystał umiarkowanie, na co są dowody w postaci drukowanej, wielkonakładowej. I niech mnie nikt nie przekonuje, że było i jest inaczej… Od pierwszych prób reporterskich – korespondencji sportowych, nadsyłanych z… Paryża w 1938 roku (studiował tam przez rok… architekturę) – do śmierci w 1985 roku, napisał jedną książkę – genialną, wielką, z niczym nieporównywalną. „Zły” (bo o ten tytuł chodzi…) to jedno z dwóch, może trzech najważniejszych dzieł drugiej połowy XX wieku, wydanych po polsku. W kategorii open. Jest tylko jeden szkopuł – nie jest to fundamentalna, oczekiwana przez publiczność, rozliczeniowa, drążąca tzw. sprawę polską wielka powieść epicka (a zarazem psychologiczna i metafizyczna…) jątrząco szarpiąca struny narodowej lutni martyrologicznej (albo zgoła liry Wernyhory) i wyznaczająca tropy myśli twórczej na dziesięciolecia, najmarniej… Nie. Gatunkowo rzecz ujmując to literatura rozrywkowa – sensacyjna; kryminał z rozbudowanymi elementami obyczajowymi, opisowy (obficie) i nawet troszkę socjologizujący, z elementami afirmującymi siłę… Nie, nie siłę bandytów, ani nie milicji, broń Boże. Afirmującymi siłę Miasta. Coś, co się warszawiakom należało po latach gnębienia przez Historię. I przez kiepską, spod socrealistycznej sztancy, schematyczną literaturę.

Okazało się, że jest, uchował się (mimo tresury politruków, wydawców, krytyków i urzędowych cenzorów) facet, który ma bogaty kolokwialny wokabularz, potrafi wiązać frazy i ożywić miejską scenografię. No i umie stworzyć historię, która jest wiarygodna – a do tego atrakcyjna. Tyrmand rzucił na szalę wszystko, co miał. A nawet więcej… Skąd to miał? Nie wiadomo. Podejrzewam, że może z wściekłości. Gdy podpisywał umowę na „Złego” wiosną 1954 roku, zaczynała się krótka epoka, zwana odwilżą, a on musiał odrobić stracony czas, musiał się odegrać. Parę lat literacko-ubecka jaczejka trzymała go z dala od systemu. (Dlaczego? Nie wiadomo. Podobno jeden z wiceministrów bezpieczeństwa powiedział Tyrmandowi, że on do niego nic nie ma, ale towarzysze z wiadomego urzędu jakoś go nie lubią…) Tracił kolejne posady, a gdy tylko spróbował wyciągnąć nieśmiało rękę po jakieś skromne frukta na uboczu, dostawał boleśnie po łapach. I nagle ta umowa… Postanowił zrobić wszystko, co potrafił, a nawet więcej. By przyjaciół olśnić, wrogów zgnębić, a publiczność w sobie rozkochać. I się udało. Ale tylko raz. Nigdy przedtem, a zwłaszcza nigdy potem nawet się nie zbliżył do tego prozatorskiego Everestu…

Dlaczego? Dobre pytanie. Ale musi pozostać bez analitycznej, głębokiej i szczerej odpowiedzi. Spiritus flat ubi vult… Jako duch, tako i talent wędruje osobliwie splątanymi ścieżkami, nie znajdując wytłumaczenia – kiedy, gdzie i czemu się pojawia. Palec boży prawdziwie dotknął Leopolda Tyrmanda tylko raz. Mocarny był to prztyk. Ale autor ustał na nogach i wywiązał się z tego, co do niego należało… Jego dzieło samo z siebie przekroczyło wymiar literacki – stało się mitem, znakiem wtajemniczenia, zjawiskiem socjologicznym, fenomenem zbiorowej wyobraźni. Krytycy oczywiście przeważnie byli przeciw, ale to rezonans w opinii publicznej zdecydował o samej osobliwości „Złego” i jej długim żywocie. Nic, dosłownie nic z tego, co poza „Złym” napisał i co zostało zakwalifikowane jako „proza artystyczna” (opowiadania, powieści…), reportaże i zaskakująco obfita publicystyka polityczna (połowę twórczego życia, którą spędził poza krajem, zajmował się niemal wyłącznie publicystyką…), nawet nie zbliżyło się na dystans umożliwiający jakiekolwiek badawcze prace porównawcze do sukcesu „Złego”…

Z małym wyjątkiem – jak się później okazało. Oto w 1973 roku w londyńskich „Wiadomościach” – periodyku wciąż owianym sławą swego wieloletniego animatora Mieczysława Grydzewskiego – zaczęły ukazywać się fragmenty (łącznie przez pięć lat jakieś 40 procent tekstu…) „Dziennika 1954” Tyrmanda. Niewielki zasięg (także niestety w sensie intelektualnym…) tego czasopisma sprawił, że „Dziennikiem” nikt prawie się nie zainteresował. Bomba eksplodowała dopiero w 1980 roku, gdy tekst w postaci książkowej ukazał się w paryskim wydawnictwie Polonia. Okazało się, że codzienne zapiski pisarza o egzystencji w Warszawie późną zimą i wczesną wiosną 1954 roku (obejmujące zaledwie trzy miesiące i dwa dni) to w istocie bezkompromisowa, oskarżycielska, heroiczna zgoła relacja z głębin komunistycznej opresji. „Dziennik…” stał się zwornikiem intelektualnym całego kilkupokoleniowego sposobu opisywania, krytycznej refleksji, wręcz myślenia i mówienia o realnym komunizmie – no i o Polsce przy okazji. A przy okazji ugruntował się podziw dla autora (statusu proroka nie wyłączając).

Pojawił się jednak pewien szkopuł, ugruntowany równie mocno jak podziw. Otóż zaczęto podejrzewać, że „Dziennik 1954” jest… apokryfem. Ekstremiści mniemają, że tekst został w całości napisany po 1970 roku – jeno dla kamuflażu przystrojony w realia, scenografię tudzież imponderabilia właściwe dla tytułowego roku 1954, co tylko uwypuklić miało geniusz i profetyczną przenikliwość autora… Krytycy umiarkowani i łagodni tylko czasem delikatnie rzucą aluzję, iż autor podczas procesu redagowania swych brulionów nie oparł się pokusie rewizji myśli, podszlifowania tego i owego, a w szczególności pokusie tzw. nadpisania treści nowych bądź na nowo przemyślanych. Jak było naprawdę i ile jest w „Dzienniku” kreacji – trudno dociec. I nie ma po co. Tekst nie ubiega się przecież o status archiwalnego dokumentu, służącego wzorcowemu uwiarygadnianiu, uzgadnianiu faktograficznych i interpretacyjnych kwestii spornych w dyspucie historyków. A dylemat prawdomówności? Wolne żarty – nie tylko w przypadku Tyrmanda.

Przyjmijmy zatem za pewnik, że tylko „Zły” i warunkowo „Dziennik 1954”… To wystarcza za tytuł uczestnictwa autora w galerii sław literatury polskiej. Sam Tyrmand – ze swym stylem życia, miłością do jazzu, scenograficznymi i kostiumologicznymi ozdobnikami-wyróżnikami, awanturkami, reporterskimi i łazęgowskimi przygodami, osobliwą frazą „apostroficzną”, ze swym niezłomnym oporem w kwestiach moralno-ustrojowych, ze swym uporem w aspekcie męsko-damskim (gdy wielokrotnie poraniony weteran rzuca się znów w bój, wiedząc, że zainkasuje kolejne ciosy, ale potrzeba doznania samego smaku walki jest silniejsza…), ze swym kompleksem sportsmena – i z wieloma innymi jeszcze wyróżnikami – też na tę galerię zasłużył osobno, nawet gdyby nie napisał tego, co napisał…

Ale dość o tym. Rozliczenie definitywne ułatwia mi reedycja Tyrmandowych rozproszonych tekstów publicystycznych pod wymownym tytułem „Porachunki osobiste”. Czyli zbiorek jadowitych paszkwili – pełnych osobliwych idiosynkrazji, garści rozsądnych polemik, gorzkich żali, sentymentalnych wspomnień (polecam esej-nekrolog Marka Hłaski – zaiste wzorowy), odrobinę megalomanii w dobrym gatunku, nieco antypolonijnych i zarazem antyamerykańskich połajanek. To dobra i pouczająca lektura jest.

Ale na szczególne wyróżnienie zasługuje jeden tekst: wydrukowany w 1967 roku w „Kulturze” u Giedroycia szkic pamfletyczny „Fryzury Mieczysława Rakowskiego”. To doskonały, niezwykle elegancki przykład zastosowania ogólnej teorii wkurwu, wyrażonego słowem pisanym. Jest konkretny, zdefiniowany bohater-przeciwnik, jest pomysłowa, zaskakująca „linia melodyczna” – czyli koncept „fryzjerski” opisania człowieka i jego życiorysu politycznego poprzez analizę ewolucji jego koafiur; stan owłosienia jako sygnał, znacznik zmienności postawy politycznej – to zaiste pomysł fenomenalny. A wykonanie nader ujmujące, niepozbawione wdzięku, z frazą lekką i celną, a zarazem złośliwą i dewastującą. Innymi słowy: pamflet modelowy; tylko się uczyć u mistrza Tyrmanda. I wszystko byłoby w porządku, gdyby nie pewien drobiazg… Uczciwy do bólu (sam o sobie mawiał, że Prawda to jego drugie imię…) pamflecista i polemista był po prostu słabo poinformowany. Całe te jego kunsztowne kombinacje intelektualne, choć formalnie podziwu godne, okazywały się gówno warte z powodu słabego związku z rzeczywistością. Powiecie – to okoliczność nieistotna, w walce politycznej liczy się styl i forma tudzież rezultat. Niby tak, ale po paru takich próbach nawet najszczersze intencje nie uczynią puklerza z kartongipsu.

O podmiotach i przedmiotach swej najgłębszej troski Tyrmand po prostu za mało wiedział. Owszem, miał reporterski słuch, aktywnie się kręcił tu i ówdzie, bywał, brylował, szczerze szczerzył się, znał wielu ludzi, z wieloma pił wódkę, kobiety emablował licznie i skutecznie… Ale, jak widać, nie dość – mimo tego całego zgiełku, który wokół siebie czynił, mimo tego skrzętnego obracania się w sferach, nie wyrobił sobie dostępu do informacji. Opieranie publicystyki antykomunistyznej (zresztą każdej innej też…) tylko na własnych doświadczeniach, na swoich uprzedzeniach, bólach, idiosynkrazjach i martyrologiach – to za mało. Potrzeba wiedzy, analiz, informacji, znajomości cudzych poglądów (choćby słabe i głupie one były…) – krytycznej refleksji intelektualnej, namysłu i czasu (a najlepiej dystansu ze szklaneczką whisky w dłoni…). Tego Tyrmandowi brakło – wiedział jak, nie wiedział co.

I z tym przekonaniem zostawiam moich czytelników, Ale Tyrmanda czytajcie; to w dalszym ciągu dobra lektura jest – może nie ze wszystkim, lecz nobody’s perfect

Tomasz Sas
(14 08 2020)

P.S. A z tym Rakowskim to było zupełnie inaczej. Ale to temat na osobne opowiadanie, choć nie wiem, czy je kiedykolwiek napiszę… TS.

Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *