Cham z kulą w głowie

28 maja 2020
Ziemowit Szczerek 


Cham z kulą w głowie
Wydawnictwo Znak, Kraków 2020

Rekomendacja: 5/7
Ocena okładki: 3/5

Alternatywy cztery albo ze sześć…

Polska dla Polaków? Za każdym razem, gdy słyszę lub dostrzegam to niewymyślne, oczywiste w swej prostackiej oczywistości hasło, rozglądam się trwożliwie, czy już zza rogu ulicy nie nadciąga horda godnościowo wzdętych osobników januszopodobnych, wąsatych brzuchaczy w przykrótkich t-shirtach, odsłaniających obfite bandziochy nad opadającymi gatkami-kolanówkami, w klapkach lub adidaskach, dzierżących w jednej łapie bejsbola, w drugiej – puszkę bóbra, swojaka czy tam hejnasia lubo watry (nazwy płynów celowo zniekształcam, by uniknąć posądzenia o premedytację, złą wolę, utrudnianie wolności gospodarczej i niezasłużoną dyskredytację). To właśnie CI są jedyni Polacy – dla nich Polska. I widzę, jak ta z początku bezładna, anarchiczna horda płynnie się porządkuje, zwiera szeregi, prostuje, przyobleka w jednolite mundurki; łapy zbrojne w bejsbole wpadają w regulaminowy marszowy wymach, pojawiają się pochodnie, race, flary i inna drobna kibolska pirotechnika. I te buty – ciężkie glany, zdatne do kopania leżącego przeciwnika po żebrach i głowie… I ten wrzask rytmiczny: Tu jest Polska! Jebać Żydów, jebać ciapatych, jebać żółtych, jebać czarnuchów! Jebać komuchów! Jebać pedałów (no, no)! Wszystkich jebać! Wszystkich, którzy nie nasi! A którzy nasi? To już my sami wiemy najlepiej!

Skandowana na okrągło Pol-Ska, Pol-Ska, Pol-ska (z akcentem na Ska) to beztreściowa fantasmagoria. Gdy zgiełk na chwilę przycicha, warto zajrzeć w głąb tej Pol-Ski. Co widać? Ano koncept widać katolicki, narodowy, silny siłą swych silnych wyznawców (bo przecież nie silny ekonomicznie, czy militarnie, czy intelektualnie, ani nawet nie ideowo…) – choć jakiś taki niespoisty, rozmemłany, grudkowaty, niesklejony, ale poskładany jakoś tak przyciaśnie. Czemu? Bo to Polska właśnie. Z jednej strony zamaszyście rozwłóczona po Dzikich Polach – z zardzewiałą, nieprzydatną w boju karabelą i z zaśniedziałym ryngrafem, z drugiej – miotająca się od ściany do ściany w kurnej izbie, pełnej starodawnych, zbędnych rupieci, zbrojna w kosę na sztorc i broń biologiczną: odwieczny smród wielorakiego pochodzenia…

Dość tego mam i zwracam się ku literaturze. Może w tzw. międzyczasie ktoś wymyślił inną Polskę – taką, dla której nie trzeba umierać, taką w której warto jest żyć. I żyje się fajnie. Ale takiej Polski nie ma w literaturze. Szukałem. Nie ma. Utopie słabo się piszą. Co innego dystopie. Materiału aż nadto. W wyobraźni i na jawie. Wystarczy obmyślić fakty i dosypać porcję wkurwu naszego powszedniego. Takich Polsk alternatywnych wykoncypowano wiele – historycznych i współczesnych – a nawet przyszłych, mających szansę proroczego spełnienia/niespełnienia. Jedną z nich nawet rekomendowałem (choć w zasadzie, w sensie ścisłym – nie rekomendowałem z powodu ogólnej słabości…) – „Jak zawsze” Zygmunta Miłoszewskiego (dokładnie pierwszego maja 2018 roku). W wiekopomnej powieści tej pewnemu osiemdziesięciolatkowi po zażyciu sildenafilu (no, viagry…) i serii potężnych orgazmów wespół z rówieśną partnerką, czas się cofa o pięćdziesiąt lat (jej też, jej też…). A tu Polska jakaś inna – tkwi w nierozerwalnych związkach sojuszniczych i braterskich z… Francją; bohater budzi się w apartamencie zlokalizowanym w jednej ze sterczących masywnie w błocku warszawskich ruin superjednostek mieszkalnych Le Corbusiera, a polska armia sojuszniczo walczy na wojnie kolonialnej w Algierii… Szokująca głupota, z której zresztą nic nie wynika.

Ziemowit Szczerek, autor „Chama z kulą w głowie” – skądinąd przecież nie nowicjusz w dziele kreowania alternatywnych, równoległych Polsk – tym razem wspiął się na wyżyny swego potencjału intelektualno-imaginacyjnego. Kraina przez niego stworzona sama w sobie jest kompletnym arcydziełem wyobraźni.

Bo oto wyobraźcie sobie Polskę, która w 1939 roku… wygrała wojnę z Niemcami. Jakoś tak na początku września Hitler… spadł ze schodów i zabił się, wskutek czego Wehrmacht, Luftwaffe i Kriegsmarine straciły zapał bojowy, zaś polska armia zlikwidowała zagon pancerny Niemców pod Warszawą, manewr zaczepny nad Bzurą przyniósł wielki sukces, Westerplatte obroniło się, dzielna polska kawaleria przepędziła Niemców z Mazur, Warmii i pruskiego Królewca… A w finale krótkiej wojny, wespół z Francuzami, którzy jednak wyszli zza linii Maginota (i z Anglikami, bo bez nich nic się dziać w Europie nie mogło) wczesną wiosną 1940 roku zdobyliśmy Berlin. Zwycięski wódz marszałek Rydz-Śmigły rządził długo i wielkich dorobił się pomników od rodaków wdzięcznej pamięci… Wyobrażacie to sobie? Przecież po czymś takim kraj nasz musiał się stać mocarstwem europejskim (jeżeli nie światowym) – siłą sprawczą w tym kącie kontynentu. Ba, nawet kolonię uzyskaliśmy – wprawdzie nie upragniony Madagaskar, ale wyspę sporą karaibską, odstąpioną przez Hiszpanów; San Fernando się ta Nowa Polska nazywała (szkoda, że nie San Escobar…).

Szczerek już raz taką fantazją błysnął – w „Rzeczpospolitej zwycięskiej” bodajże dziesięć lat temu, którą akurat teraz wznawia oficyna Znak. No więc wyobraźcie sobie Polskę, która z racji uzyskanych przewag sposobi się do roli lidera w jednej trzeciej połaci kontynentalnej. Co takiego ma ona do zaproponowania (prócz siły brutalnej, ze słowiańską zawziętością manifestowanej), by inni poszli za nią? Dobrowolnie – we własnym, dobrze rozumianym interesie… Jeśli dałoby się zrobić głęboki, wielowarstwowy skan tej polskiej oferty, to po zredukowaniu wzajemnie wykluczających się formuł i zachwalanek cóż pozostałoby? Obawiam się, że tylko mesjanistyczna, obskurancka, konserwatywna gawęda, silnie ksenofobiczna, pod każdym względem autarkiczna, ciasna intelektualnie. A do tego beznadziejnie słaba gospodarczo. No i wymagająca od swych mniemanych satelitów wdrożenia szybkiej, siłowej strategii asymilacyjnej, bo przecież „Polska tylko dla Polaków” domem jest, matką i ojcem. I teraz wyobraźcie sobie, że tę wizję szybkiego spolszczenia się proponujemy takim na przykład sceptycznym racjonalnym Czechom, nieufnym Litwinom, samolubnym Ukraińcom, dumnym Węgrom, nieobliczalnym Rumunom… Całe tak zwane Międzymorze, różne Trójkąty i Czworokąty, prometejskie fantasmagorie – wszystko skręca się ze śmiechu, pokazuje Polakom wała jak stąd do Taganrogu i rusza do swoich spraw… Aha, na dobitkę wyobraźcie sobie, że polski bardak jako wzór proponujemy Niemcom – tymczasowo stłamszonym i pokonanym – ale zawsze NIEMCOM. Z pełnym szacunkiem, ale zabiliby nas śmiechem.

Pozostawmy zatem spreparowane przez Szczerka fantazmaty geopolityczne, bo głupie one są, bezwartościowe poznawczo (i bez tego wiemy, jacy jesteśmy beznadziejni…) tudzież średnio zabawne. Aczkolwiek nie można autorowi odmówić pewnej biegłości historyczno-polityczno-geograficznej. Jego konstrukty i kreacje noszą nawet pewne znamiona geniuszu (na przykład pomysł z ograniem wątku Szukalskiego), co przyznaję z niechętnym podziwem. Sam bowiem bym tak chciał. Ale rzecz nie w tym. Powieść dystopijna Ziemowita Szczerka „Cham z kulą w głowie” to przecież tekst rozrywkowy. Par excellence… Tragikomedia sensacyjna, przeładowana scenami mordobić (ze skutkiem śmiertelnym także), strzelanin (to oczywiste, że ze skutkiem śmiertelnym przeważnie), seksu, chlania wódy, wciągania koki, palenia zielska i zażywania innych preparatów (mnie najbardziej urzekła klarywidenta – co z hiszpańska oznaczałoby mniej więcej jasność widzenia). Słowem: mocarna konstrukcja pobudowana ku rozbawieniu gawiedzi, pełna zabawnych, dowcipnych wynalazków językowych (mózgel czyli komputer…) i nie tylko. Pełna brutalizmów, juchy płynącej rynsztokami, twardzieli płci obojga, sparszywiałych polityków, skorumpowanych gliniarzy i gangsterów rozmaitej proweniencji. Słowem: polska chata rozśpiewana…

Taka wizja musi mieć swojego bohatera. I ma. Tytułowy cham z kulą w głowie to niejaki Franciszek Kary – nieślubny syn pewnej ładniutkiej Maryjki ze wsi Kalwaria koło Pilicy w Jurze, największym zadupiu Kielecczyzny, ale skądinąd zwanej COP-em (dla tych, co nie pamiętają: centralny okręg przemysłowy – duma planistyki polskiego przedwojennego rozwoju…). Ojcem rzeczonego zaś był miejscowy hrabia, właściciel folwarku i zamku (jurajskiego – ma się rozumieć…) – niejaki Lasota, bywszy minister któregoś z bywszych rządów. Kary z tej wiochy poszedł do komandosów, gdzie go wyszkolili akuratnie w polskiej sztuce walki bezpośredniej, nieoficjalnie zwanej pieswybem, co w istocie było wyrafinowaną sztuką zabijania gołymi rękoma. Z wojskiem trafił do tej karaibskiej kolonii Fernandyny, by tłumić partyzantkę miejscowych czarnuchów, poczem zdezerterował i przyłączył się do powstańców, nie mogąc pogodzić się z metodami walki swych towarzyszy broni. Ale taki był z niego niezłomny moralista, że i od partyzantów zbiegł, gdy zorientował się, że ich motywy i sposoby walki nie różnią się niczym od motywów i sposobów kolonizatorów. Postawiono go przed sądem za zdradę główną, ale od czapy wybronił go pewien żydowski adwokat Sztolc. Teraz Kary spłacał swój dług szastając się, chlejąc i koksując po Warszawie jako prywatny detektyw, zatrudniony w agencji córki mecenasa, niejakiej Złotej Sztolc. Czas jakiś temu w stanie ciężkiego upojenia przechodzącego w monstrualny katzenjammer przypadkiem na rogu Pierackiego (dziś znów Foksal…) i Nowego Światu wszedł w sam środek terrorystycznego zamachu wykonanego przez… sotnię UPA, której striłci walili radośnie wzdłuż ulicy z broni maszynowej. Rykoszetująca kula pieprznęła Karego w łeb, zanim zdołał wyszarpać z kieszeni swojego wisa. Pocisk z różnych medycznych względów zostawili w mózgu, a dziurę zasklepili tytanową blaszką…

No więc Kary w towarzystwie nieodłącznej ukraińskiej kuli buszuje w Warszawie, troszkę sparaliżowanej seryjnymi morderstwami osób publicznych i na poły publicznych, przypisywanymi tajemniczemu Hieroglifowi (ze względu na modus operandi i scenografię), awanturuje się w mieście, przeczuwającym jakąś ruchawkę – może gangsterską strzelaninkę, może zamach stanu lub zgoła wojnę domową. A może nawet inwazję (na razie powietrzną) po ultimatum sojuszników, pragnących, by Polska dała spokój Ukrainie. Zapowiada się festiwal gołej siły, a Kary jest w centrum zdarzeń… Szczegółów oczywiście nie zdradzę – niech czytelnik ma też swoją porcję radochy i sam przebrnie przez natłok zdarzeń wściekle gwałtownych do finału…

Godzi się wszelako wspomnieć o jeszcze jednej formalnej eskapadzie Szczerka, która co pilniejszym obserwatorom literatury sprawi nieco doskonałej zabawy. Otóż znacząca część tekstu „Chama…” jest zapisana rzadko stosowanym chwytem formalnym – mianowicie w drugiej osobie. Narrator i podmiot liryczny całej fabuły zwraca się do bohatera tak, jakby mu opowiadał czy też przypominał bieg wydarzeń, myśli i komentarzy. Jakby to była rekonstrukcja na potrzeby rehabilitacji lub może walki z amnezją. Na dodatek używane formy odmienne wskazują, że narrator płci żeńskiej jest. Jak się już pokapujecie – kto to – wasz poziom zadowolenia z lektury niepomiernie wzrośnie. Naprawdę… Szczerkowe konfabulacje alternatywnej Polski można sobie darować (choć po głębszej analizie – coś w nich jest: zabawnego i niepokojącego zarazem…). Ale akcja fabularna „Chama z kulą w głowie” to przyjemna wprawka rozrywkowa w tych ciężkich czasach. Zaprawdę powiadam wam – dobra zabawa!

Tomasz Sas
(28 05 2020)

Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *