Tylko raz w roku

5 grudnia 2019

Agnieszka Lingas-Łoniewska 


Tylko raz w roku
Wydawnictwo Burda Książki, Warszawa 2019

Rekomendacja: 1/7
Ocena okładki: 2/5

Romans Stulecia

O tej mniej więcej porze, jak co roku, sięgam na chybił-trafił (słowo daję: bez patrzenia, bez przebierania i zastanawiania się – automatycznie…) do ławicy ksiąg specjalnego przeznaczenia, którą w pewnej księgarni w starym stylu (jeszcze ze dwie takie zostały w mieście ponad sześćsettysięcznym, uważającym się za kulturalne, choć poniekąd robotnicze…) o tej porze roku usypuje personel, by klientki miały całą ofertę pod ręką i mogły do woli grzebać, kartkować, przymierzać, porównywać, zerknąć w lustro… No nie, z tym lustrem się zagalopowałem – chociaż… Może któraś księgarnia wystawi zwierciadło; skoro książka bywa składnikiem wystroju, kompozycji wizerunku, elementem scenografii – warto byłoby sprawdzić w odbiciu, czy pasuje do reszty tzw. looku.

Na stercie leżą oczywiście romanse. Najchętniej w nich grzebię, gdy mają jakieś świąteczne akcenty. Tradycyjne, polskie – z choinką, kolędami, karpiem, siankiem pod przekazywanym z pokolenia na pokolenie paradnym obrusem, opłatkiem, figlarnym śnieżkiem (chyba że akcja gdzieś na obczyźnie – ale wtedy obowiązkowo musi być fragment arcybiałych, sentymentalnych wspomnień…), z prezentami (lub jakże zasmucającym brakiem takowych), światełkami, produktami cukierniczymi z istotnym udziałem maku (ale o moich ulubionych makiełkach – sam je przyrządzam! – nikt już nie pamięta; no nic, w wolnej chwili podam przepis – na końcu, jak nie zapomnę…) i tymże podobnymi rekwizytami. Bez bożonarodzeniowego, magicznego instrumentarium sezonowe jesienno-zimowe romanse nieważne są i niegodne czytania. Brak świątecznych didaskaliów oznacza, że autorka nas nie szanuje i w ogóle zachowuje się niepoczytalnie (przepraszam za dwuznaczność…). A poza tym – czyżby zarobić nie chciała?

Zdeterminowanego płciowo (acz żadną miarą nie deprecjonującego – opisującego jeno prawdziwy stan rzeczy) słowa „autorka” użyłem bez żadnych złych intencji. Po prostu literaturę romansową, osobliwie w jej odłamie „świątecznym”, uprawiają panie. Wyłącznie. Nic w tym złego. Ten typ tak ma. Usiłowałem sobie wyobrazić pisarza-faceta, który przynosi do wydawcy coś, co zachwala jako wielce poczytny i pouczający, przy tym wzruszający, miejscami zabawny, z obowiązkowym happy endem – romans wigilijny. W momencie, gdy rzeczony otwiera usta, by werbalnie zachęcić do recepcji wzmiankowanego dzieła, moja wyobraźnia odmawiała współpracy; zamiast płynnej narracji wyrzucała z siebie oderwane (i nie po kolei) obrazy pełne zgrozy, zwątpienia i smutku, nieodwołalnie kończące się nadużyciem płynnych środków leczniczych, znanych jako uisge beatha (woda życia). Natomiast gdy z wydrukiem i pendrive’em wydawcę nawiedza autorka, narracja się sama ślicznie upłynnia. – Kawku, herbatku? Już wołam księgową i podpisujemy umowę… Zaliczka potrzebna? No to do kasy zapraszam. Albo po biegać… Przelejemy na konto!

Tak to wygląda… Książka, którą wylosowałem, kierując się kiczowatą (aż do nieoczekiwanego artyzmu…) urodą okładki (są nawet implementowane ze sfery anglosaskiej wzorzyste sweterki w śnieżynki czy tam figlarne reniferki…), okazała się być kwintesencją definicji wigilijnego romansu. Przede wszystkim autorka – wrocławska pisarka Agnieszka Lingas-Łoniewska (na to nazwisko natknąłem się pierwszy raz – słowo daję!), z wykształcenia filolożka polska, z urodzenia ambitna wałbrzyszanka – okazała się być niedościgłą mistrzynią prozy romansowo-obyczajowej. Stachanowcem… Debiutowała w 2010, a „Tylko raz w roku” jest jej trzydziestą dziewiątą wydaną książką – co daje imponującą średnią roczną: 4,33 tytuły od Nowego Roku po Boże Narodzenie. Czy jest gdzieś pracowitsza od niej pisarka? Nie sądzę… Kwestię jakości zostawmy na potem. A może w ogóle ją pominiemy, co? W końcu romanse obyczajowe nie pretendują do Nobla. To pulp fiction; takimi produktami zasypane są podręczne biblioteczki sanatoryjnych pensjonatów w Ciechocinku (a i tak kuracjuszki mało co czytają – wolą uganiać się do upadłego za resztkami namiastek prawdziwego seksu…).

„Tylko raz w roku” skrojone jest wedle reguł klasycznego konfekcjonowania romansów, z początkiem ekscytującym (jak grom z jasnego nieba), ekspozycją wiarygodnie zagmatwaną (los rozdziela, wredna mamusia, przypadkowe nieporozumienie, podsycane przez niezłomne charaktery, dumę i uprzedzenie, ten trzeci – ta trzecia, tragedia w rodzinie…) i szczęśliwym zakończeniem (znów grom z jasnego nieba – ale tym razem z gałązką oliwną i wiarygodnym objaśnieniem). Nie bez przyczyny wydawca nazywa się Burda. Przed laty, w epoce przaśnej gomułkowszczyzny słówko „burda” (poza standardową chuligańską zwadą) miało swoje symboliczne, tajemne znaczenie, niczym hasło wolnomularskie. Jak okno do innego, wolnego świata… Burda (skądinąd nazwisko założycielki – Aenne Burda zmarła w 2005 roku…) to wychodzący od 1950 roku (do dziś…) w Bundesrepublice podręczny i poręczny katalog sezonowej mody, o dość konserwatywnym zabarwieniu, ale wyposażony w spory zbiór wykrojów (teka z papierowymi planszami traserskimi, wykrojnikami pokrytymi tajemniczą liniaturą), co czyniło zeń biblię krawcowych. W NRF (tak się wtedy nazywało w skrócie to wraże rewizjonistyczne państewko okupowane przez aliantów, ze stolicą w Bonn) każda Hausfrau mogła sobie – za pośrednictwem skrupulatnej i punktualnej Deutsche Bundespost – zamówić do domu to cudo i potem klekotać singerem do upadłego, szukając bezskutecznie porad, jak i na co przerobić kurzący się w szafie gustowny mężowski mundurek SS (projektowany przez samego Hugo Bossa) albo koszulę w niemniej gustownym kolorze Ersatzkaffee mit Milch, tak ulubionym przez SA (to akurat proste: obciąć kołnierzyk do stójki, z tego obciętego zrobić żabocik i fruuu… Całość ufarbować na jeden z tych miłych pastelowych kolorków, znów oferowanych przez nasze kochane IG Farben – och, verzeihen Sie, bitte – przez Badische Anilin- und Soda-Fabrik jetzt, natürlich!). U nas magazyny i żurnale Burdy traktowane były jak skarb, jak przepustka do lepszego życia. Krawcowe w szarej strefie, jeśli pokazywały w zaufaniu klientkom wymiętolone katalogi, mogły liczyć na dobry zarobek i kolportowaną z ust do ust dyskretną sławę. Trudno było je zdobyć; trochę przewozili marynarze (osobliwie śródlądowi), personel LOT-u, czasem rodziny słały pocztą, ale przesyłki były najczęściej rozkradane już na cle. Za Gierka zelżało; Burda bywała nawet w Empiku – swoje zrobiła też konkurencja „jaskółek” Mody Polskiej. Ale zawsze hasło Burda zwiastowało porządną, staranną niemiecką robotę; może bez polotu, odrobiny szaleństwa, ale nieodmiennie z klasą…

Jako wydawca książek o wyraźnym zabarwieniu romansowym Burda też rzuca na rynek towar podobnej, porządnej konduity. Solennie skrojony, żadnego widocznego fastrygowania, gustowna tkanina, kolory uniwersalne, bez ekstrawagancji, dopasowany do aktualnej mody, w umiarkowanych cenach. Krawiectwo maszynowe, ale jakże zbliżone do ręcznego! Literatura w swej masie (wyłączywszy geniuszy i laureatów nagród…) nabiera cech krawiectwa, odznaczającego się dużą powtarzalnością, podobieństwem graniczącym z identycznością. Na tym tle kreacje „spod igły” wydawnictwa Burda, autorstwa pani Agnieszki Lingas-Łoniewskiej wyróżniają się nienaganną polszczyzną, prostym (nie znaczy, że prostackim) językiem, noszącym wszelako pewne pozory delikatnego wysmakowania i równie delikatnej wykwintności, ocierającej się o sui generis snobizm. „Cholera” (i jej mutacje gramatyczne), „gnój” (w sensie cech charakteru), „toksyczny” – to najostrzejsze słowa w całej historii. Jest miło, bosko zgoła. Nawet gdy pojawia się śmierć i inne nieszczęścia, zerwania, rozwody, dotkliwe nieporozumienia – narracja nie wychodzi z ram. Cały czas tylko ujutno, gemütlich, milusio… Narracją fabularną miotają potężne, wulkaniczne uczucia, a w warstwie werbalnej nie słychać nic, najwyżej płacz po kątach. Arystokratyczny standard byłego ziemiaństwa, aspirującej inteligencji, podciągających się do tych szczytów nuworyszy. Dobre wychowanie, savoir vivre bez mała. „Tylko raz w roku” można czytać jako podręcznik dobrego tonu. I nie jest to przygana – przeciwnie: zazdrość przeze mnie przemawia, osobliwie wielka, gdy nie mogę się powstrzymać od rzucenia kurwąmacią.

Konstrukcyjnie intryga romansu jest prosta: Podczas Wigilii w 2013 roku tata Eli oznajmia, że rozwodzą się z mamą. Ela wybiega z domu na przednocny spacer z psem, wypłakać żal w alejkach parku wokół wrocławskiej Hali Stulecia. Niesforny owczarek niemiecki, wabiący się jakże wytwornie: Ramzes – wciąga Elę w zaspę, ale wyciąga ją przystojny, niebieskooki i brązowowłosy student architektury Kamil. W rewanżu nieszczęsna Ela zwierza mu się ze swych rodzinnych kłopotów. I tak to się zaczyna. Romans stulecia kontrolujemy to z jej perspektywy, to z jego – naprzemiennie, zaglądając w bieg akcji raz w roku – około świąt Bożego Narodzenia. Dzieje się sporo, czego oczywiście spoilerować nie będziemy – niech nieuprzedzone czytelniczki też znajdą chwilę radości z lektury, samodzielnie brnąc przez ogrody tajemnic… Zróbmy tylko szkielecik z paru zapałek – zresztą doświadczeńsze romansoczytelniczki znają tę konstrukcję na pamięć; nic w niej bowiem oryginalnego: miłość kwitnie, ale jego wredna, zimna mamusia, zatroskana o karierę (zagraniczną, było nie było – w Paryżu!) synalka, zataja ważne informacje; jest ciąża, poronienie, niewypowiedziane rozstanie, rozpaczliwe błędy życiowe i wypadki, niedocierające sygnały i ta głucha rozpacz, tłumiona, niewykrzyczana. Aż w końcu brzdęk: jak deus ex machina w Wigilię roku 2018 wszystko się wyjaśnia – oczywiście podczas wieczornego spaceru wokół Hali Stulecia. Perypetie opowiedziane, błędy i zaniechania wybaczone, wredna mamusia przeprosiła, na horyzoncie znów ciąża… Całość kończy Wigilia, której… jeszcze nie było: ta z 2019 roku, nadchodząca. Wszystko jest stabilne. Będą żyć długo i szczęśliwie! Tylko niech już nam głowy nie zawracają tym swoim szczęściem. Bo my tu mamy swoje problemy – głównie takie, gdzie by tu parę groszy dodatkowo zarobić albo chociaż pożyczyć na te święta, zapowiadające się jak zwykle – magicznie, wyjątkowo, obficie i serdecznie… No i fajnie. A poza wszystkim, da się czytać, chociaż infantylne jest cholernie…

Tomasz Sas
(5 12 2019)


PS1. Pani Agnieszko, Gdyby pani bohater Kamil rzeczywiście miał w Paryżu robić karierę jako projektant domków letniskowych (mówiąc po naszemu: dacz…), umarłby z głodu… Wybudowanie czegokolwiek w którejkolwiek z 35 816 gmin Francji (bez terytoriów zamorskich), od Hendaye po Dunkierkę i Lauterbourg, a takoż w Pirenejach, Alpach, Burgundii, Szampanii, Alzacji, Lotaryngii, w dolinie Loary czy Akwitanii – czegoś zwłaszcza, co byłoby domkiem letniskowym, używanym dwa, góra trzy miesiące w roku – graniczy z niepodobieństwem. Osobliwie gdy gmina leży na terytoriach atrakcyjnych turystycznie (a niemal wszystkie uważają się za takie – no może wyjąwszy wyrobiska i hałdy pokopalniane w okolicach Lens…). Po prostu gminy nie godzą się – i już… Na ogół odmowy mają charakter formalnej decyzji, a tam, gdzie niby wolno budować, spiętrzenie administracyjnych barier i wymogów przekracza możliwości, cierpliwość i kapitały przeciętnego inwestora. Wszyscy przecież mogą zobaczyć, jaki los spotkał wioski i miasteczka Lazurowego Wybrzeża, gdzie w zamierzchłej przeszłości lekkomyślnie pozwalano budować letniska; dziś najpiękniejsze tereny przymorskie są dosłownie obsrane klockami z różowego (!) betonu bez ładu i składu. A lokalne wybory zawsze wygrywa ten, kto obieca wygnać tych wstrętnych, zwariowanych paryżan, a ich kolonie zamienić na jednorazowy poligon artyleryjsko-bombowy dla armii. To wszystko nie znaczy, że w ogóle nie można zamieszkać na wsi. Ależ można, a nawet trzeba, jeśli nabędzie się drogą kupna (czytaj: okrutnie przepłaci!) nieruchomość od autochtona, któremu sprzykrzyło się wiejskie powietrze. Albo gdy ma się wolną stodołę po dziadku. Gdy się już przebrnie przez zawiłości francuskiego prawa obrotu ziemią, można się wprowadzać, uprzednio zamówiwszy u architekta projekt adaptacji wraz z wykonawstwem – byle w obrysie i parametrach istniejącego obiektu; może być nawet zrujnowana i porzucona pół wieku temu cave – piwnica do produkcji wina… To specjaliści w tej branży mają się niezgorzej, w odróżnieniu od „czystej architektury”, na dodatek uprawianej w Paryżu. I tak to wygląda – architektura nad Sekwaną to trudny i niewdzięczny fach.

PS2. Obiecałem z tymi makiełkami… No więc, jak rdzeń nazwy –mak- sam wskazuje, ma to coś wspólnego z jadalnymi ziarenkami rośliny Papaverum somniferum L., znanymi pod nazwą handlową mak niebieski. W gruncie zatem rzeczy makiełki są potrawą ściśle powiązaną z wypiekiem makowców – są produktem ubocznym tej świątecznej cukierniczej orgii… Surowiec wyjściowy – spreparowana wedle tajnych (w każdej kuchni gospodyni miała swoje sposoby…) receptur masa makowa – jest tożsamy. Oczywiście najlepsza jest masa z dwukrotnie ręcznie (w zaanektowanej do tego celu jednorazowo maszynce do mięsa…) zmielonych, uprzednio wymoczonych i odsączonych na drobniutkim sicie ziaren; za drugim razem oczywiście w odpowiedniej, zaplanowanej proporcji z cukrem. Drugie rozwiązanie – prostsze i prostackie – to wykorzystanie gotowej masy makowej w puszkach, spreparowanej i doprawionej fabrycznie. Znakomicie przyspiesza to i lżejszym czyni proces produkcji; ma jednak pewien wpływ na jakość. O ile ręcznie kręcony mak można dowolnie (no, prawie…) ukształtować smakowo, manipulując rodzajami i proporcjami dodawanych ingrediencji – aromatów, olejków, esencji, bakaliowego suszu i co nam tam przyjdzie do głowy, to gotowa masa makowa jest w zasadzie… gotowa, czyli niepoprawialna, niedoprawialna. Trzeba ją zaakceptować taką, jaka jest.

Ile tego maku potrzeba? Tyle, ile wam zostanie „po makowcach”. Lepiej – jak trochę więcej niż mniej. A tak na marginesie: w ogóle nie przejmujcie się wagami i miarami w kuchni. Gotowanie to proces w większości swej intuicyjny; rezultaty osiągamy metodą prób i błędów, ćwiczeniem pamięci mięśniowej… Ile to jest szczypta? To wasza wyćwiczona, wypraktykowana szczypta. I basta!

Co oprócz maku? Trochę przegotowanego, ciepłego mleka, stołowa łyżka miodu (rozpuszczonego w tym mleku), umiarkowanej wielkości kawałek czerstwej old fashioned angielki lub pszenna bułka – tzw. dupka. Ważne, by pieczywo było zwięzłe i równomiernie schnące, by nie kruszyło się w pył pod naciskiem noża. Wystarczy odłożyć je na dwa – trzy dni i zaufać grawitacji… Potem pokroić na cieniutkie plasterki. Na koniec zgromadzić bakaliowe owoce: rodzynki, migdały (rozpołowione), skórkę pomarańczową w kostce i w paskach, suszone morele i co tam wam jeszcze smak i fantazja podpowiadają – ale nie za wiele, bez przesady, Trochę uwagi poświęcić należy wyborowi naczynia; najlepiej sprawdzają się obiekty szklane lub fajansowe, okrągłe, umiarkowanie wysokie, o płaskim dnie i tej samej średnicy w obu punktach pomiarowych – na dnie i u góry. Niezbędny okaże się jeszcze płaski talerz lub równie płaska salaterka; wylewamy na nią cienką warstwą ciepłe mleko.

Montaż całości jest prosty. Kromeczkę angielki czy tam bułki zanurzamy – pac! – w mleku (krótko, na sekundkę, zdecydowanym ruchem) i układamy na dnie naczynia zbiorczego. Potem drugą, trzecią… Aż przykryją całe dno. Na mokre kromeczki wykładamy warstwę masy makowej, tę zaś posypujemy częścią zgromadzonych bakalii (oczywiście namoczonych w wodzie, odsączonych i pokrojonych). Potem znów warstewka mokrych kromeczek, na to znów mak z bakaliami. I jeszcze raz (nie więcej niż trzy – cztery warstwy) mak, a na wierzchu może jakiś obrazek z wykorzystaniem połówek moreli, rozpłatanych migdałków, pasków skórki pomarańczowej itp. Potem odstawić na kilka godzin do lodówki – niech się przegryzie… Podajemy na sam koniec wieczerzy, na wety, tuż przed kompotem z suszu albo razem z nim. To umiejscowienie w szyku potraw wigilijnych sprawia, że makiełki najczęściej przechodzą do kategorii „niedojedzonych”. To my je sobie zabezpieczamy folijką samoprzylepną (bo chłoną zapachy…) i do lodóweczki. Następnego dnia są jeszcze pyszniejsze! TS

Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *