Wojna według Karskiego

8 sierpnia 2019

Tomasz Łubieński
Wojna według Karskiego
Wydawnictwo Iskry,

Warszawa 2019

Rekomendacja: 5/7
Ocena okładki: 3/5

Misja udana czy nieudana?

Dobre pytanie… A odpowiedź od lat niejednoznaczna, zwłaszcza że sam wykonawca misji oceniał, że nie – że była nieudana. Ale niepodlegli historycy, a każdy z nich chłop na schwał (w sensie, że intelektualnie…), mogą mieć inne zdanie, czyż nie? A mowa tutaj o epizodzie wojenno-okupacyjnym, którzy w dziejach Polski, drugiej wojny i świata w ogóle, w sensie materialnym nie znaczył ani zmienił literalnie nic, nie był żadnym przełomem w działaniach na polu walki, w gabinetach sztabowych, wywiadowczych, dyplomatycznych, w środowisku polityków i przywódców walczących stron. Epizod bez jakiegokolwiek znaczenia w sensie strategicznym, militarnym, politycznym. Miał – jak się wydaje – jedynie jakiś wymiar moralny, co jest, jak można zasadnie mniemać, wyłączną specjalnością polskich epizodów w dziejach świata. Jesteśmy mistrzami imponderabiliów etycznych, honorowych – za to pozbawionych jakiegokolwiek realnego znaczenia…

Tak było i w tym przypadku. Misja, o której mowa, była w zamierzeniu standardowym, regularnie powtarzanym przedsięwzięciem łącznościowym między polskim państwem podziemnym a emigracyjnym rządem – najpierw we Francji, potem w Londynie. W obu kierunkach – tam i z powrotem. Taki kanał kontaktowy wydawał się ważny, bo nie wszystko można było przekazać drogą radiową (osobliwie dokumenty i gotówkę…). Grono zaufanych emisariuszy, krążących po Europie, to śmietanka konspiracji, crème de la crème międzynarodówki agentów. Wyróżniali się głównie tym, że się… nie wyróżniali. Z tłumu. Poza tym byli młodzi, sprawni, zdeterminowani, obrotni, zdolni do dowolnej improwizacji, z perfekcyjnym niemieckim i domowym (tzn. po prostu wyniesionym z domu) francuskim.

Nasz bohater, wykonawca misji, o której tu mowa – rezerwista artylerii konnej po ukończonej z pierwszą lokatą podchorążówce we Włodzimierzu Wołyńskim, absolwent nauk dyplomatycznych Uniwersytetu Jana Kazimiera we Lwowie, praktykant służby konsularnej MSZ, żołnierz Września, uciekinier z niewoli sowieckiej i niemieckiej, najmłodsze z ośmiorga dzieci umiarkowanie zamożnego rymarza, kaletnika i siodlarza z Łodzi, wyznania rzymskokatolickiego, narodowości polskiej (rocznik 1914) – pasował tak sobie do wizerunku typowego kuriera. Trochę za wysoki jak na ówczesne standardy europejskie, a uroda… No cóż, nie był to typ słowiański. Wprawdzie nie wyglądał jak milion dolarów, ale jak ćwierć miliona… mórg ornych i leśnych w jakiejś kurlandzkiej czy inflanckiej baronii – na pewno. Pewne niedostatki kurierskiej aparycji (zbyt przystojny, rzucający się w oczy, łatwy do zapamiętania) równoważone były last but not least przez parantele obywatela kuriera – brat Marian, przedwojenny i wojenny szef warszawskiej policji, choć piłsudczyk niezłomny, cieszył się pewnym zaufaniem kręgów „sikorszczyków” ze względu na profesjonalizm, patriotyzm wysokiej próby, nieprzesadnie nacechowany ideologią… Nasz bohater dysponował jeszcze jednym wyróżniającym przymiotem – na szczęście optycznie niedostrzegalnym. To fenomenalna pamięć – nie tylko tzw. fotograficzna, ale znacznie rzadsza (co najmniej stukrotnie…) pamięć fonograficzna, dźwiękowa, czyli zapamiętywanie (i powtarzanie oczywiście…) wypowiadanych przez rozmówcę słów i zdań: dokładnie, bez zmiany szyku wyrazów, z zachowaniem intonacji, akcentu i nawet specyficznych gestów, tików i w ogóle tzw. mowy ciała. No i pojemność takiej pamięci: choćby te setki nazwisk, ściśle i bezbłędnie skojarzonych z imionami, adresami, numerami telefonów i osobliwościami identyfikacyjnymi… Innymi słowy – emisariusz idealny. Nazwisko rodowe: Jan Kozielewski…

Kurierem był „ostrzelanym”. Odbył już wyprawę do Paryża i z powrotem, poznał (na tyle, na ile było to możliwe w sytuacji nisko usytuowanego w hierarchii oficera…) mechanizmy i głębię piekła stosunków w środowisku polityczno-wojskowym polskiego wychodźstwa – między zwolennikami Sikorskiego a obwinianymi o klęskę wrześniową, sekowanymi, wyrzucanymi ze służby (a nawet wsadzanymi do więzień) piłsudczykami i „sanatorami”. Miał doświadczenia z Gestapo – tortury, przesłuchania i ucieczkę. Przed kolejnym wyjazdem pracował w konspiracyjnym Biurze Informacji i Propagandy (sam uważał, że był to decydujący dla jego osobistej formacji intelektualnej epizod pracy podziemnej), potem odsłużył długie „sesje nagraniowe” (w jego własnej pamięci) dokonywane przez przywódców krajowych stronnictw politycznych, którzy powierzali mu swe opinie i poglądy na tematy polskie; z inicjatywy ówczesnego delegata rządu na kraj Cyryla Ratajskiego (sławnego przedwojennego samorządowca z Poznania) dołączył do swego kurierskiego dossier rozmowy z przywódcami stronnictw żydowskich (przecież – niezależnie od poglądów, celów i dążeń – byli obywatelami polskimi, niezbywalnym składnikiem państwa), zdobył informacje o sytuacji Żydów, o mechanizmach i strukturach Zagłady; wszedł do warszawskiego getta, był w obozie przejściowym w Izbicy („przedsionku” Sobiboru i Bełżca). Zebrał ogromną wiedzę (jak na możliwości jednego człowieka) – w tym naoczne, niepodważalne świadectwo…

Gdy już dotarł do Londynu (przez Hiszpanię i Gibraltar…), przetrwał maraton przesłuchań, spotkań, dyktowania raportów i rozmów z politykami, intryg i plotek. Pod wpływem Józefa Retingera, doradcy premiera Sikorskiego, szarej eminencji środowiska londyńskich Polaków i zapewne brytyjskiego agenta wpływu o rozległych koneksjach w najwyższych sferach, Karski (dzięki temuż Retingerowi Jan Kozielewski na stałe przybrał to krótkie i możliwe do wymówienia przez Anglików nazwisko) opracował zwarty, dobrze doszlifowany językowo dwudziestopięciominutowy referat w wersji polskiej i angielskiej, obejmujący podstawowe tezy o sytuacji i nastrojach w kraju, organizacji i wpływach państwa podziemnego – a w tym dłuższą niż inne elementy wywodu, ponaddziesięciominutową partycję o zagładzie Żydów. Emisariusz Karski stracił szybko rachubę, ile też razy i przed jakimi gremiami wygłaszał swoje memorandum. Po obu stronach Atlantyku… Ale najważniejsza prezentacja odbyła się w środę 28 lipca 1943 roku w godzinach przedpołudniowych w Waszyngtonie, w Białym Domu, w prywatnych apartamentach Franklina Delano Roosevelta na drugim piętrze. Trwała dłużej niż standardowe dwadzieścia pięć minut, bowiem gospodarz zadawał szczegółowe i wnikliwe pytania.

No i… nic. Kamień w wodę. Tzw. kwestia polska – to nie ten szczebel rozmowy; poza kurtuazyjnymi wyrazami uznania nie padły żadne konkrety – bo i paść nie mogły. Zresztą pół roku później w Teheranie trzej wodzowie ustalili to i owo, bez sentymentów. Było pozamiatane. I nic ani nikt zmienić tego nie mógł. W kwestii żydowskiej jeszcze zdarzyć się mogło wszystko. Ale nie stało się nic. Oni, tam na Zachodzie, po pierwsze nie bardzo wszystkim (nie tylko Karskiego) przekazom i świadectwom ufali, po drugie – nie poczuwali się do jakichkolwiek zobowiązań moralnych. Czemu? Bo państwa, w co święcie (aczkolwiek niezbyt głośno) wszyscy sprawujący wtedy faktyczną władzę wierzyli, nie mają zasad etycznych, jeno interesy… Emisariusz Kozielewski, odtąd znany w świecie jako Karski, jeszcze zanim skończyła się wojna nabrał przekonania, że po jego akcji ani jeden Żyd więcej nie został uratowany. Jakby mówił do ściany – głuchej i drwiąco obojętnej. I przekonania o daremności swej misji nie wyzbył się do końca życia. Odległego końca, bo zmarł w 2000 roku, mając osiemdziesiąt sześć lat.

Tomasz Łubieński, ze wspomnianych na wstępie niepodległych historyków niepodległy najbardziej, ze swego eseju biograficzno-polityczno-historycznego „Wojna według Karskiego” uczynił polemikę z tymi badaczami dziejów i osoby samego kuriera, którzy szerzą pokrzepiającą wersję oceny jego misji. W wersji minimalnej choćby takiej: przecież spełnił swój obowiązek kuriera (niskiego stopnia; był porucznikiem, więc jakże mu było swobodnie rozmawiać z generałami, premierami, prezydentami…) z naddatkiem – above and beyond the call of duty… Powiedział wszystko komu trzeba było; zachował się przy tym jak bohater (doceniony: dostał Virtuti…). Gdyby był regulaminowym, zawodowym dupkiem-głupkiem z oficerskimi szlifami, jakich wielu miała przedwrześniowa polska armia, zapewne to by mu wystarczyło, by być wojennym bohaterem, salonowym lwem i ozdobą polonijnych rautów. Ale bolesny ciężar wojennych doświadczeń, analityczny umysł i znajomość wielu skrywanych przed opinią publiczną mechanizmów wielkiej polityki nie pozwoliły mu cynicznie zażywać owoców sławy i chwały. Nie potrafiłby tego robić, mając przed oczyma sceny z ulic getta, z obozu tranzytowego w Izbicy Lubelskiej. Nie potrafiłby, nabierając z każdym dniem, miesiącem i rokiem swego życia bolesnego i w gruncie rzeczy upokarzającego przeświadczenia, że kilkusetletnie i dobrze mimo wszystko rokujące polsko-żydowskie sąsiedztwo w godzinie próby nie sprostało wyzwaniu dziejów, a po Zagładzie nawet tzw. narracja (modne słówko – tu wyjątkowo pasuje…) na poziomie podstawowym przestała być spójna i wspólna, choć co do faktów sporu być nie powinno. Subtelne interpretacje – proszę bardzo, dyskutujmy. Ale fakty, którym należy się podejście sine ira et studio? Czyżby klamka zapadła nad Wisłą?

Łubieński chadza własnymi drogami – osobliwie często pod prąd, z finezją zaprawioną okrucieństwem (intelektualnym – ma się rozumieć…) wypuszczając powietrze z oficjalnych, nadętych balonów tzw. polityki historycznej. Proszę państwa, zaleca się lekturę gorąco wszystkim tym, którzy widzą, że dłużej nie wytrzymają i muszą się zaszczepić przeciw zarazie głupoty, tylko nie wiedzą, skąd czerpać szczepionkę. Łubieński jest dobry i skuteczny, aczkolwiek bywa bolesny – jak seria wiadomych zastrzyków. Nie mam tu na myśli tylko „Wojny według Karskiego”, ale przede wszystkim jego fundamentalny esej „Bić się czy nie bić?” – matkę wszystkich poglądów, całej historiozoficznej postawy Łubieńskiego. Czytajcie go, studiujcie, zgłębiajcie. Na te smutne czasy, które chybcikiem i niepostrzeżenie nadchodzą – to odtrutka w sam raz…

Tomasz Sas
(8 08 2019)

PS. Ileż to już razy postulowałem konieczność pilniejszego i wydajniejszego uprawiania procesu redagowania książek… Ale wydaje się, że miast wzmożenia standardów w tej mierze, niektóre wydawnictwa w ogóle rezygnują z tego etapu produkcji. W „Wojnie według Karskiego” Iskry nie zamieszczają nawet nazwiska redaktora. Czyżby Iskry weszły w fazę samoredagowania? Rezultaty są widoczne… Pozostawiam na boku „łódzkie” niedociągnięcia redaktorskie: adres kamienicy, gdzie mieszkali Kozielewscy, a ojciec miał warsztat i sklep, to Widzewska 71 (obecnie Kilińskiego…). Dom już nie istnieje – jest w tym miejscu mikroskopijny skwerek u zbiegu ulic Kilińskiego i Traugutta, skądinąd dobre miejsce na jakiś skromny pomniczek Karskiego – tyle mu się chyba od miasta należy… A piękna łódzka cerkiew pod wezwaniem św. Aleksandra Newskiego (na widok której malarz Jerzy Nowosielski jakoby wrócił na łono wyznania prawosławnego) stała i stoi naprzeciwko niemal, po drugiej stronie Kilińskiego, obok dworca Fabrycznego, a nie Kaliskiego, jak się było napisało Łubieńskiemu…

Z tym mniejsza – takie błędy obchodzić mogą tylko łodzian. Ale to, co wielce szanowny pan Tomasz nawypisywał o korpusie piechoty morskiej Stanów Zjednoczonych przy okazji kreślenia imaginacyjnej, alternatywnej biografii Karskiego (na wypadek gdyby rodzina zdecydowała się emigrować do USA przed wojną…) to większy szpas. Łubieński sugeruje, że Karski mógłby zostać powołany do marines, przeżyć Pearl Harbor i zatknąć flagę na szczycie Okinawy (?). Po pierwsze: przed wojną do marines nie powoływano, wstępowało się na ochotnika. Po drugie: akurat w Pearl Harbor straty osobowe korpusu w wyniku bombowo-torpedowego ataku japońskiego były nieznaczne, bowiem na Hawajach wielu jednostek marines nie było. Po trzecie: „słynne zdjęcie” Joego Rosenthala (podobno jednak troszkę upozowane…), na wzór którego wykonano waszyngtoński pomnik w brązie, przedstawia zatykanie amerykańskiej flagi na górze Suribachi, wieńczącej topograficzny profil pacyficznej wyspy Iwo Jima, istotnie zdobytej (choć w zasadzie niepotrzebnie…) przez marines w lutym 1945 roku. Natomiast zajęcie wyspy Okinawa dwa miesiące później to była operacja Armii USA, z ważnym, wszakże nie decydującym udziałem jednostek korpusu piechoty morskiej…

Powiecie, że czepiam się drobiazgów bez znaczenia. Być może… Ale takie drobiazgi budują klimat lektury… Czemu miałby on być zły? (TS)


Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *