Rodzanice

26 lutego 2019

Katarzyna Puzyńska

Rodzanice
Wydawnictwo Prószyński
i S-ka, Warszawa 2019

Rekomendacja: 3/7
Ocena okładki: 2/5

Przeciągnięcie…

Przeciągnięcie to termin lotniczy – z zakresu bezpośredniej obsługi statków powietrznych – oznaczający utratę siły nośnej na skutek ekstremalnego przekroczenia kąta natarcia skrzydła. Wystarczy drążek sterowy pociągnąć na siebie, by gwałtownie zmienić kąt natarcia, utracić prędkość i możliwość sterowania. Oddanie drążka od siebie spowoduje powrót do normalnej prędkości i odzyskanie możliwości manewru. Ot, aerodynamika… I to się właśnie przydarzyło Puzyńskiej – przeciągnięcie. Drążek sterowy na siebie… Ale nie wyszła z tego figura akrobacji powietrznej, znana jako kobra Pugaczowa. Wyszedł niekontrolowany korkociąg. Z płaskim przyklapnięciem na tyłek…
„Rodzanice” to już dziesiąta historia kryminalna Puzyńskiej, zakotwiczona w pięknych okolicznościach przyrody tzw. Pojezierza Brodnickiego, gdzieś w okolicach uroczego jeziora Bachotek, w gminnej osadzie Lipowo – namalowanej brawurowo i realistycznie, aczkolwiek całkowicie fikcyjnej. Wierni czytelnicy rozszyfrowali, która z okolicznych wsi najlepiej odpowiada wizerunkowi Lipowa (Pokrzydowo!) – i nawet odbywają tam coroczne zloty fanów…
I ta dziesiąta historia jest najbardziej odjechana. Wiem, co mówię – śledzę Puzyńską od debiutu, co w archiwum działu promocji wydawnictwa Prószyński i Spółka łacno można potwierdzić… (choć ostatnio zerwali tropy, nie odpowiadają na maile…). Ale odjazd nie oznacza, że to zła proza jest. Przeciwnie. W swoim gatunku – morderczego horroru psychologicznego z elementami kryminału i magii – bardzo dobra. Więc czemu odjazd? Bo już nie ma nic wspólnego ze swoim dotychczasowym, wypracowanym, ba – wypielęgnowanym terroir… Puzyńska szczególnie starannie (jak na krajowe warunki i obyczaje) ten swój terroir zbrodni konstruowała – w wiejskim mikroklimacie, w wilgotnej aurze i mroku, oparach kwaśnej mgły, wśród osobliwych ludzi, noszących jeszcze bardziej osobliwe tajemnice. Zamknięty mikrokosmos Puzyńskiej funkcjonował jak zaprogramowania maszyna; przy takim nagromadzeniu nadnaturalnych emocji zbrodnie były konieczną i oczywistą konsekwencją ruchu obrotowego całego układu Lipowa i okolic… I rzeczywiście – Puzyńskiej długo udawało się utrzymać fabularną całostkę w ryzach prawdopodobieństwa oraz dramaturgicznej zwartości tudzież personalnej wiarygodności. Innymi słowy: zbrodnie były do pomyślenia, a ich intensywność nie raziła, motywy można było pojąć, a sprawcy nie naruszali zbytnio zasad (ekscentryczni bywali w granicach normy…). Ale w dziesiątym „wejściu smoka” pofolgowała sobie.
Przede wszystkim obficie skąpała intrygę w podejrzanym sosie tzw. mitologii słowiańskiej. Podejrzanym o tyle, o ile sądzić należy, że niemal cała struktura panteonu bóstw słowiańskich, ich plemienne teologie i wierzenia oraz domniemane rytuały są produktem apokryficznym, dziełem ambitnych badaczy lokalnych, zawstydzonych, że w uczciwy sposób nie można się dokopać ani doczytać w niemieckich, arabskich ni bizantyjskich źródłach – kronikach, zapiskach, relacjach z podróży – niczego równie ekscytującego jak mitologie germańskie, celtyckie bądź skandynawskie… Znawcy twierdzą, że z tymi słowiańskimi teologiami należy uważać – większość ich zawartości to zmyślenia, fantazje, a w najlepszym razie importy (z innych baz danych…). Przywołany przez Puzyńską rzekomy bóg Rod – jakoby najważniejsza figura w słowiańskim panteonie, bóg nadzorujący narodziny każdego dziecka w słowiańskiej rodzinie, a poprzez swe boginki – trzy rodzanice – ustalający tego dziecka los i przyszłe powodzenie – najpewniej w ogóle nie istniał w świadomości tutejszych Słowian. Wolni (wolni – ale w zasięgu krzepko trzymanej w dłoni włóczni alibo siekiery…) słowiańscy kmiecie usposobienie mieli ponure, byli podejrzliwi, ostrożni i cisi. Jeśli wyznawali jakichś bogów i powierzali takowym swój los – to na ogół były to bóstwa strażnicze, trzema lub czterema głowami obejmujące cały widnokrąg i pilnujące tego kawałka pogorzeliska w puszczy, na którym wolny kmieć kurną nyżę wykopał i uprawiał rzepę tudzież jakowąś trawę (płaskurkę, samopszę lub cienkie żytko…), powoli ewoluującą w kierunku pełnomącznego skrobiowego zboża… Wolny słowiański kmieć czuł się lepiej, gdy wespół z nim tego interesu pilnował bożek strażnik – jakiś Trygław czy czworolicy Świętowit – a to z uwagi na osobliwe reguły lokalnej ekonomii… Gdy bowiem jakiś władyka czy inny dysponent siły zbrojnej poczuł niedostatek środków, po prostu ruszał zbrojnie na najbliższych sąsiadów i brał ich w niewolę, by korzystnie sprzedać arabskim kupcom. Tacy to byli ci nasi słowiańscy przodkowie; więc lepiej było włócznię krzepko dzierżyć w dłoni i polegać na opiece boga-strażnika…
Zresztą samo w sobie implantowanie mitologii słowiańskiej (do tego wielce wątpliwej…) w rejony naddrwęcańskie jest obarczone błędem natury historycznej. Kosmate łapy słowiańskich demonów ani wilkołaków tam raczej nie sięgały. Wydaje się, że więcej do powiedzenia w tamtych stronach mieliby Galindowie i ich kosmogonia. Kto zacz Galindowie? Plemiona pruskie, które tak niefortunnie (dla dalszego ciągu naszej historii…) „powyginały”… (Na marginesie: o ukrytym drugim znaczeniu dziwacznego pytania: dlaczego plemiona pruskie powyginały? – pamięta dziś może dziesięć, może piętnaście osób żyjących na tym świecie…).
Folga Puzyńskiej w dziesiątej opowieści o kryminalnych przypadkach Lipowa nie dotyczy tylko magicznych aspektów fabuły. Luz i dezynwoltura pojawiły się też w relacjach międzyosobniczych populacji Lipowa i okolic. Innymi słowy: trzymające dotąd poziom i pion dramatis personae zaczęły się rozłazić mentalnie, charakterologicznie – stali się gorszymi wersjami samych siebie z poprzednich dziewięciu tomów sagi lipowskiej. Taki aspirant policji Daniel Podgórski ze sprawnego fizycznie i intelektualnie obiecującego młodego funkcjonariusza przeistacza się w leczącego się z alkoholizmu rozlazłego nygusa. Jego partnerka w policyjnej robocie (a kiedyś także przy stole i w łożu) młodsza aspirant Emilia Strzałkowska sprawia wrażenie pogubionej poszukiwaczki erotycznych przygód z udziałem brutalnego głupka, mendy i największego skurwiela z załogi tamecznego komisariatu.. Aż dziw, że rozumie, co się do niej mówi… Moja ulubiona komisarz (już emeritus) Klementyna Kopp tym razem znika w podejrzanych okolicznościach i nie uczestniczy… Samo w sobie to złe nie jest – w końcu fantazja autorki może z bohaterami wyczyniać, wszystko, co pomyśli głowa, ale jeśli już podjęło się trud powolnego kreowania, wzbogacania charakterologicznego, doskonalenia postaci, nie można ot tak, bez wyraźnego i istotnego powodu, całego tego grona zdegenerować. Czyżby autorka chciała przybliżyć swe postacie do czytelników? Pokazać, że nie są inni, jacyś ze specjalnej gliny – tylko tacy jak my, co i wypić lubią, i podupczyć, zakląć siarczyście, skłamać, ukraść, zmanipulować, oszukać…
Bardzo możliwe. Ale wtedy coś za coś – takie „urealnienie” głównych bohaterów zwalnia czytelnika z potrzeby okazywania im jakichś uczuć – wliczając w tę pulę choćby zrozumienie, aprobatę czy sympatię. Puzyńska „oddała” walkowerem zbudowaną przez siebie społeczność, topiąc ją w sosie podejrzanej magii i wilkołactwa, grzebiąc pod odłamkami racjonalnego mikrokosmosu. Po co? Po to, by zbrodnia była bardziej wyrafinowana, lubieżna, okrutna i nonsensowna? By motywy coraz niższe były? To zdrada, zemsta, pieniądze, odpłata za krzywdy już nie wystarczą? Musi być jeszcze obłąkany demon? No i pewnie po to, by co chwilę rzucić soczyście: kurwa jego mać! Wydaje się, że Puzyńską aż nosi, by kurwami szafować obficie.
Oczywiście, że może. Ale to są właśnie objawy przeciągnięcia, przefajnowania – oddania za bezcen obiecującego terroir zbrodni. Jeśli w tej sytuacji można coś dyskretnie autorce doradzić, to ja sugerowałbym… przeprowadzkę. Mógłby to być rejon silnie zurbanizowany, może nawet umocniony, za to wolny od utopców, rodzanic, wilkołaków, demonów wszelakich, zboczeń. Tylko prosty triangiel konstrukcyjny: zbrodnia, sprawca, śledztwo. Opanowanie gry na tym trianglu to dowód intelektualnego mistrzostwa i rzemieślniczej biegłości w pleceniu intrygi, w zajmującym opowiadaniu. Czasem warto wrócić do prostych recept i sprawdzonych wzorów…
Tomasz Sas
(26 02 2019)


Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *