Mock. Pojedynek

26 sierpnia 2018

Marek Krajewski

Mock. Pojedynek
Wydawnictwo Znak, Kraków 2018

Rekomendacja: 5/7
Ocena okładki: 3/5

Piekielne wezwanie

Nie ulega najmniejszej wątpliwości, że tym razem Krajewski – wrocławski filolog klasyczny, od dawna zawodowo oddany literaturze – usadowił się na szczycie. Nieodwołalnie. Po prostu jest najlepszy. I to nie tylko w wąskiej, aczkolwiek popularnej grupce Wielkich Rekonstruktorów Historii, budujących swoje wyimaginowane (chociaż w miarę możliwości, cierpliwości i talentu – wierne wypreparowane ze starych kronik) kosmosy-scenografie z przeszłości, w których rozgrywają swe kryminalne intrygi fabularne. Krajewski dawno prześcignął kolegów rekonstruktorów; twory większości z nich – zestawione z jego mistrzowskimi kreacjami -przypominają dekoracje teatrzyków marionetek albo makiety domków dla lalek. O autorach tzw. powieści historycznych już nawet nie chce mi się wspominać – dość powiedzieć, że większość z nich realia zaprzeszłych epok traktuje niezwykle umownie, idealizująco i fałszywie – osobliwie z kompletną niewrażliwością na zapachy. Ktoś taki precyzyjny (mimo używania, a nawet nadużywania realizmu magicznego…) jak na przykład Sapkowski (ze swą trylogią husycką i Reynevanem z Bielawy) to rara avis w tym zacnym towarzystwie.
Przypadek Krajewskiego jest szczególny. Wielkie cmokando znawców literatury, niosące się przez kraj cały po każdym kolejnym tomie z Mockiem czy Popielskim, a dotyczące jego umiejętności rekonstruktorskich, zasłaniało albo zgoła pomniejszało krytyczną ocenę jego talentów kreacyjnych, fabularnych. Im wierniej autor odtworzył topografię, scenografię i atmosferę, tym mniej analizowano motywację bohaterów, niuanse ich psychiki, logikę (lub jej brak) zdarzeń. Autor mógł sobie pohulać, osobliwie w materii dewiacji natury ludzkiej, niezmiennie od wieków przerażających – tak samo jak dziś… Nie twierdzę, że Krajewski swej pasji i wiedzy rekonstruktorskiej używał jako zasłony dymnej dla zamaskowania mielizn intrygi czy szerzej: umiejętności opowiadania. Boże uchowaj! Ale dam już sobie spokój z chwaleniem go za talent kreowania zaprzeszłych światów. Tym bardziej, że dwie poprzednie rekomendacje w tym blogu („Mock. Ludzkie zoo” z 2 września 2017 roku i „Mock” z 18 września 2016 roku) w znacznej części poświęciłem historycznym osobliwościom pisarskiej maniery Krajewskiego… Więc o tym już dość – skupmy się na rekomendowaniu rezultatów jego umiejętności opowiadania…
We wszystkich dotychczasowych „mockach” mieliśmy przedstawianego wrocławskiego policjanta w całej jego służbowej okazałości Do jego młodzieńczej przeszłości, osobliwe zaś do epizodu studiów na Uniwersytecie Wrocławskim, na seminarium filologicznym Wydziału Filozoficznego, a konkretnie na tzw. filologii klasycznej – z widokiem na piękną karierę gimnazjalnego profesora łaciny i greki w którymś z licznych gimnazjów Rzeszy Niemieckiej – nawiązywały tylko liczne aluzje, podkreślające znajomość łaciny, dyscyplinę intelektualną komisarza, praktyczne obycie z logiką i filozofią. Tamte studia to był cały mentalny kapitał Mocka, umożliwiający mu manifestowanie poczucia wyższości (obok wytrenowanego ciosu z prawej…) w policyjnej robocie. Lecz jak student filologii trafił do policji? To rzadka wtedy ścieżka kariery w tej służbie…
Ale mamy początek uniwersyteckiego semestru zimowego w 1905 roku, a Eberhard Mock, biedny syn zapijaczonego szewca z Wałbrzycha, pilnie uczęszcza na wykłady i seminaria, twórczo radzi sobie z niedostatkami studenckiej egzystencji, osobliwie w pilnej kwestii stałego dopływu minimalnych choćby porcji gotówki. Krajewski opowiada o tym z pewną taką emocjonalną czułością, która ładnie zaświadcza o jego wrażliwości. Wszelako bez przesady… Na wykładach pojawia się studentka z Rosji niezwykłej urody, niejaka Natalia Diabrinska. Swoją drogą, panie Marku, co to za nazwisko; wygląda jak psu z gardła wyciągnięte – można się było lepiej postarać… Tak, wiem, podobno figuruje w rejestrach ziemstwa guberni twerskiej – z adnotacją, że książęce… Wtedy Mock postanawia sobie solennie wygrać wyścig do jej wdzięków z całą gromadą korporacyjnych wyjców – małpiszonów w deklach, szarfach, z pokancerowanymi w menzurach mordami. Zwłaszcza zaś z niejakim Richardem Lotzem. Mock nie był pierwszym ani ostatnim Niemcem, który dał się oczarować słowiańskiej urodzie (ten zadarty nosek…) i rzekomej tajemnicy, której nosicielkami miały jakoby być kobiety, żyjące wśród ludów między Odrą a górną Wołgą.
Oczywiście nie zdradzę szczegółów intrygi – wszak to kryminał pełną gębą, więc nie chcę nikomu odbierać przyjemności samodzielnego brnięcia przez zawiłości fabuły, posadowionej w sferach uniwersyteckich, co samo w sobie rzadkie jest i godne najwyższej uwagi. Dość powiedzieć, że pojawienie się panny Nataszy to prawdziwa causa proxima dramatu, osobistego dramatu Mocka, który i tak skończył się nadspodziewanie dobrze, aczkolwiek z wymarzonej kariery nauczycielskiej trzeba było zrezygnować. A przecież w Prusiech nauczyciel gimnazjalny to był filar społeczeństwa! Ale nic to: służba w Królewskim Prezydium Policji, zwłaszcza w wyższym stopniu służbowym, da się od biedy porównać ze społecznym statusem profesora szkół średnich…
Intryga „Pojedynku” doskonale, wiarygodnie objaśnia, czemu Mock w późniejszym swym życiu był taki, jaki był: okrutny, bezwzględny, niesubordynowany, surowy i… sprawiedliwy. Sprawiedliwy tą osobliwą sprawiedliwością – niezapisaną w kodeksach i ustawach Królestwa Prus tudzież kolejnych innych państw, pod rządami których zdarzyło mu się służyć. Mock dzięki swemu protektorowi-preceptorowi – prywatnemu detektywowi Eugsterowi – poznał i zaakceptował starą policyjną zasadę imadła, pozwalającą „przykręcić śrubę” każdemu, byleby tylko mieć odpowiedniego „haka”. Tak więc dowiadujemy się wreszcie, jaki splot zdarzeń uczynił Mocka takim, jakim był przez następne pół wieku – o czym zresztą już dawno zdążyliśmy przeczytać, a nawet zgoła zapomnieć (jest okazja do odświeżenia znajomości z całym długim życiem Eberharda…).
Jeszcze jeden aspekt lektury „Pojedynku” godzien jest polecenia – mianowicie wątek dotyczący studenckich korporacji – burschenschaftów. Ich plemiennej, awanturniczej i nacjonalistycznej obyczajowości, skomplikowanych rytuałów, osobliwego kodeksu honorowego, menzur – czyli pojedynków na rapiery wedle osobliwych reguł, z obowiązkowymi ranami i bliznami (dowodami dzielności). Problemat korporacyjności akademickiej zwykliśmy traktować poprzez przedwojenne pałkarskie awantury reakcyjnych, endekoidalnych antysemitów na naszych uniwersytetach. Ale to tylko drobny fragment historii bursza – jak się okazuje…
Mockowi chyba nie spodobało się zakończenie tej historii pewnej marcowej ciemnej nocy 1916 roku na froncie niemiecko-rosyjskim, gdzieś w kurlandzkich ostępach kolo miasteczka Jēkabpils nad Dźwiną na Łotwie w pałacu majątku baronów von Sass (niżej podpisany oświadcza, że z kurlandzką szlachtą o tym nazwisku – i jakąkolwiek inną – nie ma nic wspólnego…). Działając na rozkaz przełożonego Feldwebelleutnant (podporucznik) armii cesarstwa niemieckiego Mock ostatecznie przeciął supeł zawiązany w październiku 1905 roku w sali wykładowej seminarium filologicznego wrocławskiej Almae Matris. Ale nie był zadowolony – więcej: był pewien, że trafi za to do piekła…
Tomasz Sas
(26 08 2018)


Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *