Polska 1918. Polityka i życie codzienne

23 lipca 2018

Paweł Skibiński

Polska 1918. Polityka i życie codzienne
Wydawnictwo Literackie Muza SA, Warszawa 2018
Wydawnictwo Sport i Turystyka, Warszawa 2018

Rekomendacja: 4/7
Ocena okładki: 4/5

Ni z tego, ni z owego będzie Polska na pierwszego…

Jednym z objawów towarzyszących obchodom stulecia niepodległości będzie niewątpliwie erupcyjny wysyp publikacji okolicznościowych – od poważnych, niezawisłych prac naukowych po popularne kompendia i publicystykę polityczną, usiłującą realizować założenia i wytyczne oficjalnej tzw. polityki historycznej, (w istocie zaś propagandy) rzekomo odkłamującej zaszargane, sfałszowane w latach słusznie minionych prawdziwie patriotyczne, bohaterskie dzieje narodu. Taki to już klimat okrągłych rocznic, których władze potrzebują i używają jako kotwic wspólnej świadomości, systemu wartości i dumy narodowej. Stulecie niepodległości przez swą „okrągłość” i dostojność też oczywiście nie będzie wolne od wymuszonej i niewymuszonej celebry. Szczyt oczywiście jesienią, ale już teraz intensywność wydawnicza rośnie z tygodnia na tydzień. Wydawnictwo Muza na przykład stanęło w blokach startowych z „Polską 1918” Pawła Skibińskiego…
Autor jest historykiem. Zawodowym – doktorem habilitowanym, wykładowcą uniwersyteckim, aczkolwiek zajmującym się dziedzinami dość odległymi od przedmiotu niniejszej księgi – mianowicie dziejami nowszymi kościoła katolickiego i historią Hiszpanii – ze szczególnym uwzględnieniem epoki generalissimusa Franco (jak na integrystycznego konserwatystę przystało). Studiował na uniwersytecie Opus Dei w Pampelunie, był dyrektorem warszawskiego Muzeum Jana Pawła II i Prymasa Wyszyńskiego (tego sławnego muzeum – zaprojektowanego tuż pod kopułą świątyni Opatrzności Bożej w Wilanowie…). Dokonania i przekonania sytuują Skibińskiego na prawym skrzydle tyraliery historyków, raczej daleko od centrum. Nie ulega wątpliwości, że historycy tej proweniencji – nie wspominając już o rozpanoszonych i rozwielmożnionych funkcjonariuszach policji historycznej, dla niepoznaki zwanej Ipeenem – mają teraz swoje pięć minut i na wahają się na ogół z tego dobrodziejstwa korzystać. Bo jak nie teraz, to kiedy? Gdy do władzy (intelektualnej) wrócą zdrowy rozsądek, umiar i prawda? Wolne żarty…
Na plus Skibińskiemu (jeśli był szczery) należy zaliczyć jego uroczyste zapewnienie, że nie napisał „Polski 1918” z pobudek koniunkturalnych, by się podłączyć pod jubileusz i coś uszczknąć dla siebie z szykowanego przez władze „tortu”. Załóżmy… Wyznał natomiast, że zabrał się do pisania, ponieważ jego osobiste doświadczenia z lekturami dzieł innych historyków na ten temat nie dały mu odpowiedzi na pytanie – jak to się stało z tą niepodległością. Postanowił przeto przeprowadzić stosowne badania na własny rachunek, by zrozumieć, ot tak – po obywatelsku, dla siebie samego, dla własnej satysfakcji intelektualnej – skąd się ta niepodległość wzięła. Rezultat badań i przemyśleń wydał mu się na tyle istotny, że postanowił się nim podzielić z publicznością. Ludzki pan i dobroczyńca – bez dwóch zdań.
Skąd zatem się ta Polska wzięła? Skibiński chyba nie ma wątpliwości, że wola samych Polaków w tej sprawie miała poślednie znaczenie. Natomiast rzeczywistą moc sprawczą miał rozwój sytuacji na frontach I wojny światowej i poza nimi; Skibiński pisze, że zmiany te miały charakter niezwykle „dynamiczny”. Ten dyskretny eufemizm jest chyba najdalej idącym niedopowiedzeniem, na jakie nie powinien sobie pozwalać odpowiedzialny i obiektywny historyk. „Dynamiczne zmiany”? To była rewolucja! Przy czym słowem „rewolucja” opisuję tu nie tyle klasowy – wedle marksistowskiego rozumienia terminologii – charakter zmian, ile gwałtowność mechanizmu samych zmian, gwałtowność pozbawioną stygmatu ideologicznego. Zresztą czasem i słowo „rewolucja” wydaje się zbyt blade, zbyt miałkie i pospolite, by je zastosować do opisu tego, co się zdarzyło w Europie (i nie tylko) pod koniec I wojny światowej ’ – powiedzmy od 1917 do 1919 roku. Bo to była kompletna dekonstrukcja, dewastacja całego porządku rzeczy: padły trzy wielkie imperia – filary tego porządku od stu przeszło lat. Z pozycji obserwatora z zewnątrz wyglądało to tak, jakby nagła implozja wygenerowała czarną dziurę, która pochłonęła centrum Starego Kontynentu. Na szczęście twór ten nie charakteryzował się nawet w przybliżeniu tak umiarkowaną stabilnością, jak jego kosmiczne odpowiedniki – i wprędce rozerwane fragmenty rzeczywistości (wyłaniając się z chaosu) jęły się układać w nowe formy. Najczęściej (choć nie do końca…) zgodne z oczekiwaniami zamieszkujących je ludów.
W tej sytuacji odrodzenie Polski nie napotkałoby na liczący się sprzeciw (jeśli pominąć złowrogą rolę i „misję” brytyjskiego polityka – germanofila Davida Lloyd George’a); jedynymi, którzy mogliby skutecznie mieć wbrew, byliby sami Polacy… Ale na ogół nie mieli. Co więcej: wynik wojny satysfakcjonował niemal wszystkich Polaków, chociaż walczyli po obu stronach frontów (nierzadko bezpośrednio przeciw sobie), w mundurach obcych armii i we własnych jednostkach, z polskim i znakami i polską komendą. Klęska tzw. państw centralnych otworzyła szeroko wrota potencjału niepodległościowego. Monarchia austro-węgierska w ogóle nie miała żadnej siły, by powstrzymać tendencje odśrodkowe w tym swoistym „więzieniu narodów”. Nie ostało się z niej nic, oprócz kadłubowego państewka średniej wielkości – republiki austriackiej na rdzennych podalpejskich niemieckojęzycznych ziemiach księstwa Habsburgów. Republika wiedeńska ze zrozumiałych względów nie rościła sobie pretensji do kontynuacji (nie wypłaciliby się w sądach…), a okrojone Węgry, po krótkim powstaniu komunistycznym, na lata zastygły w poczuciu krzywdy; reszta poszła swoją drogą. Więc i nam nic innego nie pozostało, tylko sprawnie zlikwidować administracyjne zależności i powiązania Galicji zresztą CK monarchii, przejąć aktywa – banki, pocztę, łączność, koleje, magazyny wojskowe, zasoby ludzkie (głównie wykształconych urzędników administracji, żołnierzy i oficerów…). Na dobry początek Rzeczpospolita coś tam miała. Drugi z sojuszników – Rzesza Niemiecka – też wojnę przegrała: straciła cesarza (abdykował i zwiał do Holandii), Hochseeflotte (internowana w Scapa Flow), siedem milionów żołnierzy, zamorskie kolonie (co do jednej), ogromne zasoby materialne… Ale się nie rozleciała! W tej sytuacji sprawę polską trzeba było wziąć w swoje ręce. No i Wielkopolanie czy Górnoślązacy wzięli… To lud pracowity, solidny, nieskory do awantur i bogobojny. Więc potraktował problem solennie, jak robotę do wykonania – odłożył na chwilę codzienne narzędzia – kosy, młoty, klucze do śrub, wziął inne, to znaczy mauzery – popularne „narzędzia” typu Gew98 o kalibrze 7,92 mm, idealnie nadające się do wykonania zadania. Dzięki temu spora część ziem etnicznie polskich zyskała nową przynależność państwową.
Trzecim przegranym Wielkiej Wojny był wierny i potężny (przynajmniej na papierze i w sztabowych kalkulacjach) sojusznik zwycięskiej w rezultacie Ententy – Imperium Rosyjskie. Państwo carskiego samodierżawia po prostu nie dotrwało końca wojny. Najpierw sromotnie przegrało na polu bitwy, potem dwie kolejne rewolucje (a osobliwie ta druga – bolszewicka, mieniąca się komunistyczną) zmiotły jego struktury, bezpardonowa wojna domowa i obca interwencja, tendencje odśrodkowe i separatystyczne (udane były tylko trzy: nadbałtyckie), z których najgroźniejsza była irredenta ukraińska… Na odcinku rosyjskim post-wojenna czarna dziura była szczególnie okazała.
O ile zatem doktor Skibiński nie poświęca uwagi sytuacji na frontach wojny w końcowej jej fazie, chociaż ona sprawę polską ułatwiła, o tyle rosyjski kolaps nieco bardziej przyciąga jego naukowe zainteresowanie, co zrozumiałe: w końcu zapadłe tam, na Wschodzie, rozstrzygnięcia i decyzje w pierwszej fazie rodzącej się niepodległości przesądziły dwadzieścia lat później o losie II Rzeczypospolitej. Podobnie jak brak takich przedsięwzięć na Zachodzie… Ale może ja się niepotrzebnie czepiam Skibińskiego. W końcu nieskłamana, niezaprzeczalna wartość jego pracy sprowadza się do pieczołowitego sporządzenia opisu zaradnego, pracowitego i pełnego inteligentnej, pomysłowej improwizacji czynu zwykłych Polaków, którzy z entuzjazmem podjęli trud scalenia pięciu rozmaitych kawałków odzyskanego terytorium… Po drodze wygrywając bezapelacyjnie morderczą wojnę z ideologicznie motywowanym przeciwnikiem, prowadząc skutecznie kilka zbrojnych powstań, zbrojnych pacyfikacji i awanturniczych eskapad. Pokonanie w ciągu kilku zalewie lat ogromu trudności integracyjnych, które innym narodom mogłyby zająć życie paru pokoleń, wystawia dobre świadectwo pokoleniu Polaków, urodzonych na przełomie XIX i XX wieku. Skibiński poświęca ich wysiłkowi równie wiele uwagi, co dokonaniom przywódców i wielkich jednostek. To dzięki Skibińskiemu wiem, że pierwszy polski dyżurny ruchu na stacji kolejowej w Obornikach, przejętej spod zarządu pruskiego, nazywał się Stanisław Pytel, a rabin Abraham Perlmutter był posłem Sejmu Ustawodawczego, wybranym w 1919 roku… Bo to nie tylko Piłsudski, Dmowski, Daszyński, Paderewski,Witos i Korfanty… To miliony Polaków – zwykłych żołnierzy, kolejarzy, nauczycieli, galicyjskich urzędników gminnych i robotników z Łodzi – stanęły po stronie Rzeczpospolitej, często na kredyt, nie zdając sobie jasno sprawy, za czym się opowiadają…
„Polska 1918” jest ich pomnikiem, memorialnym hołdem dla zaradności, wytrwałości i heroizmu. To się Pawłowi Skibińskiemu udało. Nie da się zaprzeczyć. Więc chyba znalazł odpowiedź na pytanie – skąd się ta niepodległość wzięła. Na pewno sporo zawdzięczamy sytuacji międzynarodowej, ale to, co najważniejsze: sprawny rząd, granice, wojsko, mądre prawo i możliwe w tamtych warunkach bezpieczeństwo – to już my sami (a właściwie dziadowie i pradziadowie nasi…). Czy mogło być inaczej? Mogło… Ale popracowaliśmy i wyszło tak, jak wyszło. W sumie, w tamtych warunkach, prawie optymalnie. Nieźle… Skibiński w tej mierze niczego nowego nie odkrywa. Ale porządnie przykłada się do uwznioślenia codziennego wysiłku – bez używania wielkich kwantyfikatorów i słów z zasobu imperialnego: bohaterski, patriotyczny… Obywa się bez zaklęć w stylu: Bóg, honor, ojczyzna. Wystarczy obowiązek… Za to Skibińskiemu wypada podziękować.
Prywatnie mam do niego tylko jedną pretensję: o zaliczenie (str. 198) księdza Eugeniusza Okonia do skrajnej lewicy. Otóż ten watażka ludowy, przywódca tzw. Republiki Tarnobrzeskiej, poseł na Sejm, lider Chłopskiego Stronnictwa Radykalnego, anarchosyndykalista (w stylu Benita M.) i populistyczny warchoł na pewno nie był z ducha i intencji lewicowcem – ani skrajnym, ani żadnym. W Sejmie był typowym dla pewnej fazy rozwoju parlamentaryzmu kondotierem, czyli najemnikiem legislacyjnym. Jego czteroosobowe koło poselskie uratowało tzw. reformy Grabskiego, bo w arytmetyce sejmowej stworzyło przewagę dla zwolenników pakietu ustaw. Ale nie z pobudek ideowych ani patriotycznych. Posłowie ChSR zostali kupieni korupcyjną ofertą przyznania… koncesji na eksport jaj z Polski. Hierarchowie go nie kontrolowali, więc został zasuspendowany i dopiero po wieloletniej pokucie przywrócony do funkcji duszpasterskich… Taki to i lewicowiec.
Ale co tam… Dość, że lektura Skibińskiego nie jest doświadczeniem rozczarowującym. Przeciwnie: ma walory kształcące, a już na pewno porządkujące poglądy. Polecam…
Tomasz Sas
(23 07 2018)


 

Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *