Czerwony Pająk

5 lipca 2018

Katarzyna Bonda

Czerwony Pająk
Wydawnictwo Muza SA. Warszawa 2018

Rekomendacja: 1/7
Ocena okładki: 3/5

Kto tu rządzi? Baranina, Masa, don Antonio
i stara szafa (Kiszczaka)…

Co za ulga! Katarzyna Bonda dociągnęła do finału swoją, zakrojoną na opus magnum (prawie trzy tysiące stron druku!), tetralogię niby-kryminalną o czterech żywiołach. Tysiące wiernych czytelników mogą odetchnąć i w chwili wolnej zastanowić się, co właściwie czytali… Bo na pewno nie kryminał, choć usilnie im to wmawiali autorka, wydawca i zblatowani „krytycy” czy inne „autorytety”, instalujące Bondę (za co, za ile?) na tronie „królowej polskiego kryminału”. Gdy półtora roku temu rekomendowałem (na trzy…) w tym blogu „Lampiony” (poprzedni tom „żywiołów” – o podpalaczach kamienic w Łodzi i domniemanych skarbach łódzkiego getta…), zastanawiałem się, co taka warta każdych pieniędzy liderka (nieważne – prawdziwa czy sztucznie wykreowana) literatury, sama zresztą wyglądająca jak milion dolarów, robiła w Łodzi? Odpowiedzi na to pytanie nadal nie mam – poza domniemaniem, że miała zohydzić miasto (ale na czyje zamówienie?), portretując je jako stolicę menelstwa, ksenofobii i antysemityzmu… W każdym razie tak wyszło – z intencją czy bez niej…
Ale ta zagadka to nieznaczący nic drobiazg wobec dylematu, co mianowicie miałoby wynikać z lektury „Czerwonego Pająka”? Jedno wynika na pewno. Bonda okazała się być zwolenniczką i propagatorką totalnej teorii spiskowej, przy której „Protokoły mędrców Syjonu” to wierszyki, stosowne dla zdyscyplinowania i wychowania niegrzecznych dzieci… Dość powiedzieć, że zdaniem Bondy Okrągły Stół zaplanowali (ze szczegółami!) analitycy z Langley już w 1985 roku i tajnymi kanałami CIA podrzucili scenariusz do Warszawy z poleceniem skrupulatnego wykonania przez krajowe służby, gdy przyjdzie na to czas… Oczywiście papier był parafowany także na Łubiance – jakżeby inaczej! I w centrali Mosadu w Tel-Awiwie, co rozumie się samo przez się… Ja rozumiem i akceptuję założenie, że literatura sensacyjna obficie karmi się fikcyjnymi historyjkami, zmyślonymi projektami, fantasmagoriami paranoików nawet czy rojeniami mitomanów bądź patologicznych kłamców. Gdzieś jednak jest granica przyzwoitości. (Na Bugu?) A maksymalizacja bzdur, obrażających inteligencję przeciętnego czytelnika, ma swój skutek uboczny: całą resztę konstrukcji fabularnej, nad którą autor tak się napracował, pozwala traktować lekceważąco i z przymrużeniem oka. Efekt grozy wyparowuje natychmiast – zostaje tylko wydmuszka z mniej i bardziej udolnych zmyśleń. Z prawdopodobieństwa i nieprawdopodobieństwa nie należy sobie kpić ani też nimi żonglować bez umiaru. Fikcja nie unieważnia logiki!
W tym miejscu muszę poczynić jedno ważne zastrzeżenie. Otóż nie mam nic, dosłownie nic, przeciw zmyślaniu w prozie. Nawet przeciw tęgiemu kłamaniu. Każdy autor ma pełne prawo i niczym nieograniczoną (poza ściśle określonymi w ustawach przypadkami, które mogłyby naruszyć porządek prawny kraju…) swobodę pisania, czego chce i o czym chce. Jedyną barierą jest rynek – musi się znaleźć wydawca i czytelnik. Ale mam moralny opór, czuję głęboki sprzeciw, gdy autor miesza nazbyt swobodnie dwa porządki: rzeczywisty i fikcyjny. Gdy w jednym szeregu, w jednym ciągu intrygi ustawia równoprawnie zdarzenia prawdziwe i zmyślone, nazwiska i postacie prawdziwe oraz będące wytworem jego nieposkromionej wyobraźni. To mi się nie podoba. Mieszanie prawdziwego z fałszywym nie jest tylko objawem dezynwoltury twórczej, nie tylko złamaniem jakiejś konwencji (bo konwencje w dziedzinie twórczości są po to, by je łamać!). Jest demonstracją braku szacunku dla czytelnika, kpiną ze zdrowego rozsądku, drwiną z dobrego obyczaju. A watowanie faktów zmyśleniami uważam za nieobyczajne. Albo jedno – albo drugie. Nigdy razem. Oczywiście – jeśli autor chce i ma uzasadnioną potrzebę, może wmontować postać historyczną w akcję z fikcyjnymi bohaterami. I na odwrót – fikcyjnych bohaterów wstawić w środek zdarzenia, które rzeczywiście miało miejsce, tyle że z udziałem innych osób. W skrajnych przypadkach prowadzi to do budowania światów alternatywnych, kosmosów równoległych – z wersją dziejów, poprawionych wedle widzimisię autora i jego zbożnych intencji. To wszystko chwyty dozwolone, ale czy przyzwolenie oznacza akceptację? Nie. No i ja rozumiem, ale nie popieram. Miarą talentu w literaturze jest bowiem zrobić arcydzieło z niczego niemal. A nie – nagromadzić fajerwerki atrakcyjnych zmyśleń i kupę tę spektakularnie odpalić…
Tyle o technikach kreacyjnych Bondy. Przyjrzyjmy się teraz akcji fabularnej „Czerwonego Pająka”. Już sam tytuł sugeruje istnienie zabarwionej ideologicznie (na czerwono i krwawo – ergo: postkomunistycznej…) oplatającej glob sieci powiązań i wpływów. W samej treści fabuły zbitka „czerwony pająk” ma jeszcze inne znaczenie, mniej metaforyczne – ale z tym mniejsza… Najważniejsze jest co innego: okazuje się, że profilerka policyjna Sasza Załuska, odnosząca tak spektakularne sukcesy w sporządzaniu psychologicznych portretów groźnych przestępców w poprzednich trzech tomach tetralogii, najzwyczajniej w świecie… nie istnieje! Została spreparowana przez fachowców z wywiadu. Poczułem, że odbywam podróż w czasie, do lektury powieści szpiegowskich Jerzego Kudasia-Bronisławskiego, bywszego nielegała, który był nawet w swoim czasie rzecznikiem KG MO czy też MSW (w stopniu pułkownika…). Oto rzeczony Kudaś, zmieniając osobowość przed służbą „na kierunku zachodnim”, „legendował się” w jakimś zacisznym pensjonaciku, kopiąc w kółko niewielki ogródek, by dorobić się spracowanych rąk i uprawdopodobnić robotnicze korzenie… Zaś osobniczka, znana później jako Sasza Załuska, „absolwentka” bidula (dobre źródło rekrutacji kadr agenturalnych), odbywa staż „przygotowawczy” w ekskluzywnym trójmiejskim klubie dla panów. Mechanizm ten sam, tylko zadania odmienne… Zresztą sięgnijcie po inną literaturę sensacyjną – powieść nieodżałowanego Zbyszka Nienackiego „Wielki las” Te same wzory, te same mechanizmy…
Światem według Bondy rządzi niepodzielnie sprzysiężenie byłych funkcjonariuszy (a właściwie wciąż funkcjonariuszy; kto raz nim został, nie wycofuje się nigdy, chyba że do krainy wiecznych łowów…) tajnych służb, wywiadów, policji politycznej… W naszym kraju za sznurki pociąga podobno tylko kilku oficerów bezpieki, wywiadu i policji. Od lat to ci sami faceci, którzy w 1989 roku (zaczęli podobno dużo wcześniej…) przejęli i sprywatyzowali aktywa z archiwów. Wiedzieli i wiedzą wszystko o wszystkich (o tych wszystkich, o których warto i trzeba coś wiedzieć…). Palenie kwitów u Pasikowskiego w „Psach” to zdaniem Bondy mit, celowo spreparowany i rozpowszechniony w atrakcyjnej formie, by zatrzeć ślady i zamaskować rzeczywiste poczynania służb… A pamiętacie taką scenę z „Uwikłania” (nie z książki Miłoszewskiego, tylko z filmu Jacka Bromskiego), gdy prezes (grany przez Andrzeja Seweryna) czule pieści wzrokiem zamczyste, wytworne szafy z swym prywatnym zbiorem kwitów?
Literacka figura Szafy-Pełnej-Tajnych-Teczek, gdy się pojawia, zawsze wzbudza we mnie coś w rodzaju rozczulenia… To poważny deficyt logiki tak mnie rozczula. W głowę zachodzę, jak to się stało, że dysponując tak potężną bronią, jak pełne szafy i agenci w każdej dziurze, komuna jednak przegrała. Ba, w zasadzie nawet nie podjęła walki, uchylając się od ostatniego boju. Podobno infiltrowała środowiska zwycięzców i sterowała nimi, jak chciała. Więc albo przegrała na rozkaz z zewnątrz (czyj i dlaczego wydany?), albo… z nudów. Po prostu walka o utrzymanie status quo im się znudziła i postanowili przejść na wyższy poziom – bezpośredniego, ostentacyjnego konsumowania owoców swej supremacji; zapragnęli przestać udawać ideowców i zacząć wreszcie żyć jak ludzie. Zwłaszcza że mieli za co. Jedni poszli w legalne biznesy, drudzy – w bezpośrednie zdobywanie środków, czyli gangsterkę. Jeszcze inni – w politykę. Podzielili strefy wpływów, ustanowili reguły gry, pozakładali lub reaktywowali konta w Szwajcarii. Tak oto wygląda Polska według Bondy.
Biedna Sasza (załóżmy prowizorycznie, że tak się nazywa, by ją rozpoznawać w trakcie lektury), ma oczywiście swoje uwikłania służbowe, w związku z czym wpada w tryby układu – jego członkowie porywają córkę Saszy, żądając w zamian paru ważnych dla bezpieczeństwa układu kwitów – między innymi raportu pewnego funkcjonariusza, znanego jako Jesiotr, i teczki TW Calineczki – wrednej baby, od której wszystko się zaczęło… Sasza podejmuje walkę, trup się ściele nader gęsto, jeńców nie bierze nikt. Resztę sobie doczytacie, jeśli starczy wam cierpliwości.
Nadto przewinie się wam w pamięci kilka spraw, które wydarzyły się naprawdę, choćby zabójstwo komendanta policji Papały (Bonda mniema, że to gangusy powiązane ze służbami pociągnęły za cyngiel na zamówienie polityków i biznesu…), podejrzany zgon Leppera (przy pomocy „seryjnego samobójcy”), odpał ministra Dębskiego, granat w szambie, wrzucony przez gangstera Masę, zamienionego w świadka koronnego… Ze starszych: na przykład afera braci Mętlewiczów, zabójstwo Popiełuszki, austriackie gadanie z Baraniną. Słowem: kawał historii. Dość instrumentalnie i bez pardonu wykorzystanej przez Bondę. Żeby było ładniej?
Teza, że polska mafia jest w całości produktem ewolucji poglądów i zapatrywań służb, dobrze wygląda w literaturze. I nie potrzeba jej udowadniać. Wszyscy wiedzą… Gdyby to była prawda, nikt nie odważyłby się, nawet w z założenia fikcyjnej literaturze, wywlekać tego na światło dzienne bez żelaznego glejtu bezpieczeństwa z najwyższej półki dowodzenia. Co zrobiła Bonda, że taki glejt dostała? Może się mylę, ale trochę wyjaśnia wiedza autorki na temat genezy i prawdziwego sensu tzw. dziennikarstwa śledczego… Otóż moim zdaniem w Polsce nic takiego jak dziennikarstwo śledcze nie istnieje. Dziennikarze nie prowadzą żadnych śledztw dziennikarskich (poza pojedynczymi przypadkami…). Bo to droga zabawa jest, a redakcji zwyczajnie nie stać… Państwo dysponuje organami ścigania, które gromadzą dowody i przesłuchują osobowe źródła informacji – donosicieli, świadków, podejrzanych, dysponując środkami nacisku i perswazji – często nad wyraz skutecznymi. Redakcje mediów takim środkami nie dysponują. Mogą się odwoływać do uczuć wyższych, patriotyzmu, miłosierdzia, bezinteresownych racji moralnych, altruizmu ewentualnie zawiści, zemsty, skurwysyństwa. Albo mogą… płacić za informacje. O ile ten pierwszy mechanizm czasem zadziała, o tyle ten drugi – prawie nigdy; z braku środków. A jednak od czasu do czasu w mediach pojawiają się demaskatorskie materiały – na pewno nie znalezione w aktach procesowych, nie utrwalone w notatkach podczas jawnych rozpraw. Na ogół mają ślady solidnej wiedzy operacyjnej, fachowej roboty śledczej, inwigilacyjnej… To tylko dziennikarze, mieniący się „śledczymi”, dostają „prezenty” od służb, gdy te mają taki interes. Przypadek klasyczny: zebrany materiał ma nikłą wartość dowodową i przed sądem się nie ostanie. Ale na rozróbę medialną (zwłaszcza gdy pojawia się nutka obyczajowa) wystarczy. Więc dlaczego ma się marnować w archiwum?
Wydaje się zresztą, że służby poszły dalej… Oto na początku lat 90. w mediach wysyp nastąpił tzw. dziennikarzy śledczych o dotąd nieznanych nazwiskach. To zawsze było stosunkowo małe środowisko – wszyscy się na ogół albo znali, albo słyszeli o sobie. Aż tu nagle pojawili się nowi znikąd… Podejrzewam, że w fazie przełomu ustrojowego wiadomy resort zrobił kwerendę w swoich zasobach ludzkich i wytypował odpowiedzialnych funkcjonariuszy lub współpracowników do objęcia posterunków medialnych. Zadbano nie tylko o to, by mieli „legendy”: nowe życiorysy i odpowiedni dorobek; zostali też „wywianowani” na dalszą drogę życia w prezenty – w postaci papierów, akt, kwitów, które miały pomagać w zawodowej karierze. Żaden problem – nie wszystko spłonęło na wysypiskach… A jak było z Bondą? A któż to wie?
Paru krytyków, którzy nie zaufali marketingowym zabiegom wokół Bondy, przeanalizowało dokładnie jej niefrasobliwość w postępowaniu z faktami, zasadami logiki i następstwem zdarzeń. Czuję się zwolniony z tropienia głupstw. Tylko jedno nie daje mi spokoju – postać ojczyma Saszy, niejakiego Stokłosy. „Kiedy się poznali (z matką Saszy), był zwykłym majtkiem. Potem stopniowo awansował. Najpierw na pierwszego oficera, potem został kapitanem. Te awanse szły zbyt gładko, aby mogły być uczciwe (…).” Majtkiem? Znaczy marynarzem – szeregowym pracownikiem personelu pływającego u któregoś z krajowych armatorów. Jeśli akcja toczy się w Gdyni, to pewnie Polskich Linii Oceanicznych (tam miały swoją bazę – a Polska Żegluga Morska w Szczecinie…). Ale na oficera nie awansowało się z pokładu. Trzeba było skończyć studia w jednej z wyższych szkół morskich (mieliśmy dwie cywilne i jedną marynarki wojennej), a tam dyplomów zaocznie nie rozdawano; zaś stopień kapitana żeglugi wielkiej był (i nadal jest) ukoronowaniem wieloletniej służby oficerskiej na morzu… Dalej jest jeszcze ciekawiej z tym Stokłosą: „- Pani mąż jest kapitanem? – Komodorem porucznikiem, czyli dowódcą flotylli. Pływa na największych statkach niemieckich. Obecnie podlegają mu cztery jednostki pływające.” Komodor porucznik? W niemieckiej marynarce handlowej? Jawna bzdura… Komodor to dziś zwyczajowy tytuł dla oficera najstarszego stażem w stopniu kapitana żeglugi wielkiej służącego we flocie konkretnego armatora. Gdy statki pracują w zespołach, przeważnie w konwojach (na przykład w żegludze śródlodowej za lodołamaczem), jeden z dowódców, na ogół najstarszy stażem, nazywany jest komodorem i pełni obowiązki nadzorcy pilnującego reguł operowania w szyku, dowodzącego wspólnymi manewrami. W wojennych konwojach morskich komodor był z reguły najstarszym, najdoświadczeńszym oficerem z zespołu statków – partnerem dowódcy grupy eskortowej z marynarki wojennej; odpowiadał za organizację konwoju… Aha, jeszcze zwyczajowo komodorem tytułuje się szefa flotylli pływającej w jachtklubach… Lecz to „komodorstwa” Stokłosy nie objaśnia…Ale po co ja się denerwuję? Przecież Bonda królową jest i basta!
Więc na lekturę „Czerwonego Pająka” naprawdę szkoda czasu – jeśli ktoś nie muuusi wiedzieć, jak to się wszystko skończyło. Dobrze się skończyło.
Tomasz Sas
(5 06 2018)


Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *