Pod szkarłatnym niebem

27 czerwca 2018

Mark Sullivan

Pod szkarłatnym niebem
Przełożyła Anna Klinghofer-Szostakowska
Wydawnictwo Edipresse Polska, Warszawa 2018

Rekomendacja: 2/7
Ocena okładki: 2/5

Józuś na wojnie, czyli jak ragazzo di Milano
wydymał III Rzeszę…

Włącz podwójną ostrożność i przejdź na najwyższy poziom nieufności, gdy czytasz promocyjne blurby na okładkach książek. Te bałwochwalcze miniaturki sugestywnej (by nie użyć słowa: bezczelnej…) reklamy swą prostacką zuchwałością zwalają z nóg. Coś na przykład jest „numerem jeden na liście bestsellerów Amazona”… Na litość boską – Amazon to nie jest konfraternia wolnych i niepodległych krytyków literackich – to globalny biznes, nastawiona wyłączne na zysk wielka księgarnia internetowa, sprzyjająca kiczowi i masowym gustom, handlująca jarmarczną tandetą… Numer jeden na liście ich „bestsellerów” to wątpliwa rekomendacja, choć niewątpliwa oznaka rynkowego sukcesu. Między wynikami sprzedaży a dobrą jakością iunctim żadnego nie ma. I być nie musi (aczkolwiek czasem – przypadkowo – się zdarza…). Istotne jest co innego: towar sprzedaje się w setkach tysięcy, może nawet milionami, Co znaczy, że trafia w gusta rozmaitych ludzi. Albo jest tak dobry, albo nie postawiono mu właściwych wymagań. Obstawiam tę drugą okoliczność…
„Pod szkarłatnym niebem” jest klasycznym produktem popularnym, przeznaczonym na rynek amerykański. Wojna, romans, heroiczne wyczyny, los indywidualnego bohatera w trybach Historii – wplątanego blisko ważnych ludzi i zdarzeń o znaczeniu przełomowym… I figura obowiązkowa – tzw. porządny Niemiec: katolik, spiskowiec antyhitlerowski, sabotujący „dzieła” i plany III Rzeszy lub zgoła agent donoszący aliantom albo przymykający na oczy na powszechny rzekomo i nieustanny proces ratowania Żydów z zagłady… Sporządzony wedle takiej receptury produkt bez zwłoki trafia w tryby machiny wydawniczej, albowiem obiecuje sukces – także finansowy. Wystarczy parę prostych zabiegów marketingowych: wredny Hitler, sprawiedliwi (wśród narodów świata) chrześcijanie, odwołująca się do emocji łzawa historia miłosna, bohater przepełniony empatią po sam czubek czaszki… Amerykańscy chłopcy, absolwenci szkół kreatywnego pisania, wieczni kandydaci do Pulitzera i setek pomniejszych nagród, są specjalistami w handlowaniu landrynkowymi landszaftami, kiczowatymi fabułami – najczęściej na użytek agentów przemysłu filmowego… Bo gdyby tak naszego bohatera zagrał sam Brad Pitt czy choćby Channing Tatum albo Ben Affleck, a dziewczynę – Rachel Weisz lub może Jennifer Lawrence? To byłby superhit, że już o kasie nie wspomnimy…
Oczywiście najdalszy jestem od zarzucania komukolwiek cynicznej eksploatacji emocji. Podobnie jak nie zamierzam nikomu zabraniać podejmowania ważkich tematów tylko dlatego, że śmiałek ów jest przeciętnie wyedukowanym, kiepsko poinformowanym dziennikarzem (podobno śledczym, choć taki gatunek szlachetnej profesji, którą sam uprawiałem ponad czterdzieści lat – zwyczajnie nie istnieje…) z Bozeman w Montanie. Boże broń! Każdy pisać może. To zaś, że nie wszyscy powinni, to zupełnie inna historia… Sullivan także może. Historia, której fragmenty usłyszał na jakimś nudnym przyjęciu w Bozeman, pobudziła jego wyobraźnię i popędziła do roboty. Co dobrze o nim świadczy – przynajmniej z profesjonalnego punktu widzenia. Bo złapać dobrą historię – to połowa sukcesu, jeśli nie więcej…
Historia, którą zaczął zgłębiać Sullivan, wyglądała obiecująco niczym milion dolarów… Oto w maju 1943 roku żyje sobie w Mediolanie nastolatek, niejaki Giuseppe Lella (zwany zdrobniale Pino, co da się przetłumaczyć jako Józinek względnie Józuś…) – synalek zamożnych mieszczan, kupców w branży galanteryjnej (sklep z torebkami na via Montenapoleone – w samym centrum tamtejszej dzielnicy mody; i tak jest zresztą do dziś…). W czasie wolnym (a miał go dużo) Pino włóczył się po mieście, wypatrując dziewczyny, w której mógłby się zakochać. Jego bolączką był bowiem poważny deficyt miłości, wynikający nie tyle może z braku śmiałości do kobiet, co ogólnej nieporadności w nawiązywaniu skutecznego dialogu międzypłciowego. Aż tu nagle pewnego majowego burzowego popołudnia na Piazza della Scala, przed Operą, grom (na szczęście metaforyczny, nie elektryczny) raził Pina – w postaci pięknej płowowłosej kobiety, starszej nieco od niego, akurat kupującej chleb w piekarni; Pino ją zaczepił, przedstawił się, dowiedział się, że ma na imię Anna i umówił się na wieczór do kina. Ale na film z Ritą Hayworth i Fredem Astaire’em dziewczyna nie przyszła; na domiar złego kino zostało trafione aliancką bombą, a Pino oberwał w łeb cegłą… Przeto rada familijna postanowiła zdeglomerować Józusia, by uchronić go przed losem, jaki mediolańskiemu okręgowi przemysłowemu szykowali stratedzy alianccy – chłopak został wysłany do alpejskiego schroniska-klasztoru-szkoły w górach ponad jeziorem Como, prowadzonego przez niejakiego ojca Re. Charyzmatyczny zakonnik z miejsca pognał Pina w Alpy, każąc nauczyć się na pamięć i po omacku pokonywać ścieżki wiodące do granicy szwajcarskiej. Chłopak zdobył kwalifikacje przewodnika i zaczął prowadzać przez góry konwoje mediolańskich Żydów, zestrzelonych alianckich pilotów i innych tego gatunku uciekinierów. Nieunikniony konflikt z bandytami szmalcownikami, udającymi antyfaszystowskich partyzantów sprawił, że wiosną 1944 roku Pino ewakuował się z gór, a w Mediolanie rada familijna uchwaliła, że należy go uchronić przed obligatoryjnym wcieleniem do armii włoskiej (chłopak kończył akurat osiemnaście lat…), dziesiątkowanej wtedy na froncie wschodnim. Rodzinne znajomości pozwoliły go zadekować (na ochotnika!) w Organizacji Todta, gdzie został… kierowcą niejakiego generała Leyersa – pełnomocnika Rzeszy do spraw wykorzystania włoskiego przemysłu i siły roboczej dla potrzeb niemieckiej machiny wojennej. Mediolańską kochanką generała była niejaka Dolly, u której służącą z kolei była… Anna, dziewczyna z Piazza alla Scala, która rok wcześniej nie przyszła na randkę do kina…
W tym osobliwym czworokącie Józinek funkcjonował doskonale. Miał stół i dzielił łoże z Anną. Woził generała półterenowym mercedesem po północnych Włoszech, zaglądał w każdy rów przeciwczołgowy, bunkier i pole minowe na umocnionej Linii Gotów – oczywiście ze szczegółami donosząc ruchowi oporu i aliantom o wszystkim, co widział… Obserwował poczynania swego generała, a konkretnie jego nieposkromioną chęć gromadzenia złota (łapówki od włoskich przemysłowców…). Sielanka mogłaby trwać długo, ale alianci powoli jednak zdobywali Włochy – kilometr po kilometrze. Ledwo Pino tłumaczył rozmowę swego generała z samym Benito Mussolinim, ledwie słuchał wrzasków Führera przez telefon, a już obserwował, jak dyktatora i jego kochankę Clarę Petacci mediolański lud wiesza za nogi na wiacie nad stacją benzynową Esso na Piazzale Loreto. Niestety Anna oswobodzenia nie przeżyła: antyfaszystowscy powstańcy ją i jej chlebodawczynię Dolly rozstrzelali jako niemieckie kurwy… Sam Pino, którego nikt nie zdekonspirował i nie ujawnił jego roli na antyfaszystowskim froncie, ledwo uniknął śmierci jako kolaborant i zdrajca. W końcu w1950 roku wyjechał jako tłumacz drużyny narciarskiej włoskich alpejczyków na mistrzostwa świata w Aspen (w Colorado), z których już nie wrócił, namówiony przez… Gary’ego Coopera i Ernesta Hemingwaya, z którymi zaprzyjaźnił się przy whisky. Pół wieku później Sullivan odnalazł go w alpejskim domu nad jeziorem Como… Nigdy nieopowiedziana historia została reszcie spisana!
Dzieje prostaczka z ludu, wplątanego bezpośrednio w tryby Wielkiej Historii, to klasyczna figura literacka. Jedermann – ot co… Bohater z przypadku, heros z powodu niesprzyjających okoliczności (gdyby nie one, wolałby zaszyć się w mysią dziurę…). Zelig Woody’ego Allena albo zgoła Forrest Gump. Może nawet nieledwie baron Münchhausen – choć bez bezwstydnego samochwalstwa… Aczkolwiek ten nocny pojedynek mercedesa z myśliwcem spitfire to raczej czysta fantazja w stylu Indiany Jonesa, tromtadracka i mitomańska. Nie tylko dlatego, że na froncie włoskim w 1945 roku spitfire’y bodajże nie operowały (parasol powietrzny nad elementami brytyjskiej 8 Armii i V Armią USA zapewniało lotnictwo amerykańskie), a w nocy raczej na pewno nie latały – choćby nawet jedna z mnogich wersji rozpoznawczych tego wspaniałego myśliwca przechwytującego… Ale co to obchodzi amerykańskiego czytelnika; on nie zauważy, gdy go robią w trąbę – bo to przecież „wiarygodna” dokudrama historyczna.
A przy okazji jeszcze jedna uwaga dokumentacyjna – tym razem do ogródka polskiego wydawcy, a osobliwie jego tzw. redaktorów. Otóż u Sullivana pojawia się – i to wielokrotnie – głównodowodzący armii niemieckiej na froncie śródziemnomorskim, feldmarszałek – tyle że pod nieprawdziwym nazwiskiem „Kesserling”. Skoro inne postacie historyczne występują pod własnymi nazwiskami, mógłby i ten… Naprawdę nazywał się Albert Kesselring i istotnie był feldmarszałkiem lotnictwa III Rzeszy, m.in. głównodowodzącym we Włoszech (kwalifikacje „lądowe” miał – przed wstąpieniem do Luftwaffe był oficerem artylerii…). Takie błędy autora (a może tłumacza?) trzeba wyłapywać i poprawiać; po to się zatrudnia redaktorów…
Ale mniejsza już z tym… Lektura Sullivana to czysta rozrywka, mimo stosownej porcji martyrologii i dramatu, które miały dziełu przydać powagi. Ale nie przydały… To tylko tuzinkowa, jedna z wielu opowieści o wojnie i jej okropieństwach, widzianych przez pryzmat losów jednostki, uwikłanej w proces dziejowy. Romans historyczny, którego lektura jet zbytkownym, ale poznawczo całkowicie zbędnym zamierzeniem. Tylko nadmiar wolnego czasu usprawiedliwić może zainteresowanie „Pod szkarłatnym niebem”. No i ta garść miłych memu sercu impresji z ulic Mediolanu oraz alpejskich ścieżek…
Tomasz Sas
(27 06 2018)


 

Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *