Jak zawsze

1 maja 2018

Zygmunt Miłoszewski
Jak zawsze
Grupa Wydawnicza Foksal – Wydawnictwo WAB, Warszawa 2017

Rekomendacja: 3/7
Ocena okładki: 3/5

Niebieska pigułka wehikułem czasu?

„Był sobie dziad i baba,
bardzo starzy oboje.
Ona kaszląca i słaba,
on skurczony we dwoje”
Józef Ignacy Kraszewski (1838)

Dość mam! Dość Zygmunta Miłoszewskiego w jego obecnej postaci: przedętego hucpiarza, efektownego beniaminka, samozwańczego farciarza, nie-skromnego (acz wręcz nieprzyzwoicie utalentowanego!) idola salonów. Młodzieniec ów (rocznik 1976; więc doprawdy nie ma o czym mówić…) dotknięty został stanowczo wyciągniętym paluszkiem matki Natury, obdarowany iskrą bożą o niepoślednim natężeniu i potencjale. Talentem po prostu. Ale nikt mu nie powiedział, że z darem tym należy obchodzić się ostrożniej niż ze szklanymi farfurkami z Murano, niż z rybką fugu, niż z prababcią narzeczonej, podgryzaną przez zaawansowaną osteoporozę…
Miłoszewski doświadczył miłości czytelniczych tłumów (w naszej nieczytającej krainie półanalfabetów to zjawisko samo w sobie tak rzadkie jak biały wieloryb w Zalewie Zegrzyńskim) na skalę nadnaturalnie rozdętą. Z dwóch powodów: genialna akcja promocyjna i żałosny deficyt dobrych tekstów na rynku literatury rozrywkowej. Doprawdy Miłoszewski wobec nędzy tej branży jawił się jako talent czystej wody – no brylant, no istny cud!
I wszystko by było w porządku, i kwitły by szczęścia stokrótki, zabrakłoby w końcu wątku, gdyby nie krasnoludki… Te wredne potworki, małe trolle grasujące w orszaku muzy Kalliope, zrobiły Miłoszewskiemu w domu małą nebulizację, co mu pomieszało szyki i kierunki. Oszołomiony sukcesami wzięty autor porządnych powieści sensacyjno-kryminalnych z wyraźnymi tezami natury społecznej, politycznej bądź edukacyjnej, wziął rozbrat ze swoim gatunkowym przeznaczeniem. Zachciało mu się spenetrować krainę utopii, popróbować literatury imaginacyjno- magicznej, rzeczywistości przeinaczonej, bytów równoległych. Innymi słowy, zadał sobie pytanie bez mała retoryczne – co by było, gdyby? Gdyby inaczej rozłożyły się akcenty w dziejach, gdyby poprzesuwały się nieco koordynaty i wektory zdarzeń, gdyby historia nabrała innych zabarwień…
Powiedzmy to od razu: próba sił Miłoszewskiego w nowym gatunku powiodła się tak sobie… I w związku z tym nie zachwyca. Ale bez przesady – to nie porażka. Po prostu jeden z licznych znanych literaturze przypadków rozejścia się nożyc między bogactwem zamysłu twórczego a realnymi możliwościami czysto warsztatowej, rzemieślniczej biegłości autora. Nie jest to pełne rozwarcie ostrzy, a tekst ma w sobie znamiona geniuszu „intrygowania” i kilka naprawdę dobrze poprowadzonych pomysłów fabularnych. Jest też zabawny miejscami… Co w znacznym stopniu łagodzi poczucie artystycznego niedosytu lub zgoła klapy. Nie, nic z tych rzeczy – nie klęska to, tylko poprzeczka zawisła jednak za wysoko… Zdarza się.
Causa proxima całej intrygi wywiodła się z rzekomo istniejących właściwości metafizycznych, zgoła kosmogonicznych preparatu farmakologicznego, opatentowanego ćwierć wieku temu w szwajcarskich laboratoriach koncernu Pfizer, znanego pod nazwą sildenafil (w handlu detalicznym jako viagra…), stosowanego do leczenia zaburzeń erekcji. Więc dziad i baba, bardzo starzy oboje, obejść uroczyście postanowili pięćdziesiątą rocznicę swego pierwszego razu – przy świecach, z kurczakiem z rożna, faworkami i butelką francuskiego wina. Ona nabyła komplecik erotycznej bielizny, on wprowadził do organizmu stosowną dawkę (może nawet przekroczył zalecaną porcję…) wzmiankowanego sildenafilu. I się porobiło… Dziad do końca stał na wysokości zadania, a babie wszystkie orgazmy jej życia przeleciały przez pamięć (mięśniową też…) i przed oczyma. Innymi słowy: jubileuszowe bzykanko pięćdziesięciolecia powiodło się nadspodziewanie…
Ale prawdziwe, znacznie rozleglejsze rezultaty sildenafilowego superorgazmu ujawniły się rano. Okazało się, że specyfik ten ma moc transcendentalną – zgoła kosmiczną. W każdym razie potrafi zgiąć czasoprzestrzeń, cofnąć bieg zdarzeń o rzeczone pięćdziesiąt lat, ożywić dawno zmarłych i zapomnianych uczestników… Ale przede wszystkim ma moc przeniesienia akcji do równoległej rzeczywistości: tożsamej terytorialnie, ale dziejowo zupełnie odmiennej. I niezupełnie wiadomo, czy ta równoległa rzeczywistość istnieje „od zawsze”, czy też mocą sildenafilowego orgazmu została jednorazowo wykreowana „od teraz” i w kompletnej postaci tylko na użytek dziada i baby. Innymi słowy: czy to byt realny, materialnie istniejący – czy dwugłowy fantom paralelnie zaimplantowany w mózgach dziada i baby? W każdym razie Ludwik (onże dziad) i Grażynka (onaż baba) budzą się rano w młodych, sprawnych, zdrowych, niespełna trzydziestoletnich powłokach cielesnych, za to z pełną pamięcią i doświadczeniami osiemdziesięciolatków. Ale dookolna rzeczywistość doświadczeniom i pamięci przeczy, poczynając od obcego mieszkania, domu i topograficznie niemożliwego do zdefiniowania widoku za oknem. Po ostrej wódce takie omamy się zdarzają, ale żeby po seksie? Ale im bardziej dziad z babą poszerzają obszar penetracji nowego świata, w którym rano wylądowali po jubileuszowej nocy, tym bardziej przekonują się, że to możliwe…
Jest rok 1963. Mieszkanie okazuje się dwupoziomowym apartamentem, blok to superjednostka mieszkalna projektu Le Corbusiera, postawiona okrakiem obok innych śmierdzących swojską kapustą, ale francuskich w formie bloczysk w błocie po słabo uprzątniętych ruinach getta (więc jednak było powstanie, a nawet dwa…). Warszawa bardzo zniszczona i odbudowana jakoś tak po łebkach, Pałacu Kultury i Nauki im. Józefa Stalina oczywiście nie ma (co za ulga!), za to na praskim brzegu mniej więcej w miejscu, gdzie Stadion dziś Narodowy, sterczy trójkolorowa gigantyczna iglica. Rzeczywistość postkoitalna Warszawy równoległej – jej pejzaż, założenia i obiekty urbanistyczne, budowle, ludność, jej obyczaje i tzw. życie codzienne to najlepsze fragmenty „Jak zawsze”. Pod piórem Miłoszewskiego to miasto w obu swych postaciach ożywa, pięknieje, staje się sympatyczne – choć jedna z nich to tylko fantom, awatar w okrutnej grze… Widać, że Miłoszewski naprawdę kocha Warszawę bezwarunkowo i nie oczekuje wzajemności… Czyżby i jego viagra poniosła gdzieś na miasto, a orgazm połaskotał wyobraźnię?
Ale mniejsza z tym… Dziad i baba musieli się jakoś wpasować w nową rzeczywistość – mieć co jeść, zarabiać, gdzieś spać, coś dupczyć… Okazało się, że Ludwik ma praktykę psychoterapeuty i etat w Tworkach, a Grażyna nie jest urzędniczką w Komisji Planowania, jeno nauczycielką w osobliwej instytucji oświatowej, zwanej Femmes Sans Frontières – oficjalne służącej wyrównywaniu poziomów i zapóźnienia cywilizacyjnego biednych słowiańskich dziewcząt, a w rzeczywistości będącej obozem treningowym, produkującym na zyskowny eksport kadry mające urozmaicić francuski rynek matrymonialny, a zwłaszcza służyć tej części męskiej populacji na tymże rynku zaangażowanej, która z powodu znacznych deficytów przymiotów osobistych w normalnej konkurencji nie miała szans zdobycia partnerki; zresztą do burdeli też tam rekrutowano…
Ale dlaczego Francja? Ludwik i Grażyna zorientowali się wprędce, że w ich nowym 1963 roku to nie Związek Radziecki jest patronem Polski – zwasalizowała nas Francja. Stąd Le Corbusier, nabór do burdeli i polska armia, pacyfikująca powstanie w Algierii. Okazało się bowiem, że po trzech latach rosyjskiej okupacji, po sfałszowanych wyborach w 1947 roku zachodni alianci powiedzieli „dość” wujkowi Stalinowi i na serio zagrozili, że wrzucą mu Bombę do kremlowskiego ogródka. Wujaszek Joe jeszcze wtedy nie miał czym odpowiedzieć, więc Sowieci zabrali wszystko, co potrafili unieść i wyprowadzili się za Bug. Ich miejsce zajęli Francuzi, W demokratycznej polskiej republice rządził socjaldemokratyczny prezydent Kwiatkowski (tak – przedwojenny budowniczy Gdyni i COP-u…), Gierek był przywódcą opozycyjnej nacjonalistycznej partii pansłowiańskiej, a Gomułka – zmarginalizowanych komunistów. No i ten młody Gucwa u ludowców! Wszystko inaczej – ale też do dupy; u Miłoszewskiego bowiem w tej odwróconej rzeczywistości równoległej Polacy szansy nie wykorzystują… Czyli jak zawsze. A dlaczego? To już sobie doczytajcie… Jest w każdym razie ciekawie. Polska głupota zbiorowa naciera i zwycięża. A Historia wraca w swe koleiny…
Widać wyraźnie, że Miłoszewski przy pisaniu świetnie się bawił – dość śladów tej uciechy zostawił… Sam pomysł z viagrą jako wehikułem czasu jest dostatecznie rozkoszny. A te równoległe wizje Polski w innej rzeczywistości są najwyższej próby. Wytrzymują bez problemów i wątpliwości konfrontację z innymi tego rodzaju chwytami retorycznymi. Wykreowano już w literaturze taką fikcyjną, równoległą Polskę, w której kataklizmu wojny nie było, Warszawa piękna jak przed wojną nowoczesny dworzec główny kolei państwowych miała na Powiślu, Krzyś Kamil Baczyński (nie zginął w powstaniu, bo przecież żadnego powstania nie było), wiecznie na haju w egzystencjalnie powyciąganym swetrzysku grał swą rolę literackiego enfant terrible, krążąc między stolikami w „Ziemiańskiej” albo u Wróbla, a najwyższy gmach stolicy zwał się Nalewki Plaza… I teraz zagadka: kto jest autorem tej ślicznej utopii? Niełatwe – ale ko zgadnie, może sobie – syt chwały! – postawić sojowe latte w starbuniu…
Fakt, że z kompletną fantazją Miłoszewskiego żadne inne byty równoległe wykreowane przez mniej utalentowanych mistrzów krajowej fantastyki równać się nie mogą. Zastanowiła mnie tylko jedna luka, niekonsekwencja w jego finezyjnej konstrukcji intelektualnej… Chodzi oczywiście o transcendentalną moc sprawczą sildenafilu jako praprzyczyny Wielkiego Orgazmu, zdolnego i czas zapętlić, i odwracać Bieg Historii. Istotne jest tu pytanie, czy Wielki Orgazm zadziałałby wstecz, pozwalając wyjść z pętli czasu i wrócić do naturalnego Biegu Historii. A zwłaszcza, czy byłoby to możliwe do osiągnięcia tylko siłami natury, bez stymulacji farmakologicznej; wiadomo bowiem, że w takiej choćby epoce lat 60. viagry jeszcze nie było, a stosowane wtedy preparaty – jak johimbina czy kantarydyna (potocznie „hiszpańska mucha”) – w porównaniu z sildenafilem skuteczność miały bliską zeru… Innymi słowy brutalnie mówiąc: czy to, co zostałoby s-pierdolone, dałoby się równie łatwo, lekko i przyjemnie od-pierdolić?
Tomasz Sas
(1 05 2018)


Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *