Komisarz

30 grudnia 2017

Paulina Świst
Komisarz
Wydawnictwo Akurat (Muza SA), Warszawa 2017

Rekomendacja: -1/7
Ocena okładki: 2/5

Wielka chucpa literacka czyli zmowa imitatorów…

Literatura to może w tym przypadku zbyt wielkie słowo. W gruncie bowiem rzeczy idzie o działalność zarobkową na niwie niewyszukanej, trywialnej rozrywki, która dziwnym zbiegiem okoliczności ma formę techniczną zbliżoną do literatury jako takiej, albowiem występuje w postaci drukowanej na papierze i sklejonej współczesnymi technikami introligatorskimi – czyli innymi słowy: książki… Literatura (nie licząc czytników elektronicznych i audiobooków) też ciągle jeszcze najczęściej przybiera formę druku zwartego oprawionego, czyli książki właśnie. Ale to jest jedyne w zasadzie podobieństwo „Komisarza” Pauliny Świst (takiego nazwiska autorki użyli „dziełka” tego producenci) do literatury jakiegokolwiek rodzaju, Technicznie to bowiem książka (może bezpieczniej będzie to jednak nazwać wyrobem książkopodobnym…), a literatura to na ogół też książki. I to wyczerpuje jakiekolwiek związki wzajemne…
Fabryczka rozrywki drukowanej o nazwie „Paulina Świst” nie debiutuje teraz na rynku. Pod tą samą marką firma wydała jakieś pół roku temu dziełko nazwane „Prokurator”. Trzecie naturalnie będzie się nazywało „Mecenas” względnie „Adwokat”, a czwarte „Sędzia” – albo odwrotnie, co jest zresztą bez znaczenia; wariantów nazewniczych nomenklatura polskiej praktyki wymiaru sprawiedliwości (łącznie z jakże fantazyjną, a metaforycznie celną grypserą…) podsuwa jeszcze kilka… Przyznaję, że poszkapiłem się, nie dostrzegając (a może nawet takowy lekceważąc…) debiutu P. Świst. To błąd niewybaczalny, o wymiarach zgoła epickich. Ale zawsze, gdybym z dowolnego powodu poczuł taką potrzebę, do odrobienia… Lecz po lekturze „Komisarza” w zasadzie nie mam powodu, by wracać do „Prokuratora”. Mam za to wiele wątpliwości – i to na kilku poziomach…
Pierwszy poziom wątpliwości dotyczy możliwości samego istnienia kogoś takiego jak „Paulina Świst” w opisanym przez wydawcę kostiumie i dekoracjach. Ma to jakoby być młoda gliwiczanka (rocznik 1986) o śląskich korzeniach (tę okoliczność ładnie ma uprawdopodobnić wzruszająca dedykacja odautorska – „Tacie – Kocynder”), absolwentka prawa z Jagiellonki, adwokatka z sukcesami praktykująca we własnej kancelarii we Wrocławiu, z „dużym doświadczeniem prawniczym” (te ostatnie słowa to cytat z listu polecającego od agencji promocyjnej…). No to przyjrzyjmy się z bliska… Studia prawnicze nasza autorka ukończyła zapewne w okolicy 24. – 25. roku życia. Potem aplikacja, nauka u patrona, szkolenia, egzaminy… To kolejne trzy lata, jeśli nie więcej. Uzyskanie wpisu na listę we wrocławskiej izbie adwokackiej też pewnie trochę trwa. Założenie samodzielnej kancelarii, wyrobienie nazwiska, zdobycie klientów (a przecież nadal funkcjonuje zakaz reklamowania tego rodzaju usług dla ludności…) – to w najlepszym, najkorzystniejszym dla adeptki wypadku – dwa latka najmarniej. Tak to wygląda… Moi przyjaciele ze studiów (parę pokoleń wstecz…), gdy decydowali się na karierę z zielonymi wypustkami i takimże żabocikiem, po trzydziestce powoli stawali na nogi. Współcześnie zapewne nie jest łatwiej. Oczywiście wykluczyć nie można, że osoba spersonifikowana pod marką Pauliny Świst jest w istocie młodocianym geniuszem palestry, gwiazdą adwokatury, kutą na cztery łapy cwaniarą, papugą-terminatorem, której nazwisko (z numerem komórki…) krąży w polecających grypsach między pensjonariuszami aresztów i zakładów karnych dolnośląskiego zagłębia penitencjarnego. Ale to mało możliwe. Raczej. Wiedzy praktycznej o mechanizmach funkcjonowania wymiaru sprawiedliwości i aparatu ścigania w rozmiarach ujawnionych w „Komisarzu” 31-letnia adeptka wrocławskiej palestry zdobyć na własną rękę nie mogła. Czasu miała za mało. Chyba że istotnie – powtarzam – jest genialna. Albo nie jest osobą, za którą się podaje… Albo miała dostęp do bardzo rzetelnego „humintu”, czyli źródeł osobowych, dobrze poinformowanych figurantów.
To tyle o Świst Paulinie jako takiej… Innymi słowy: jeżeli jest to osoba o profesji ujawnionej, płci tożsamej z płcią pseudonimu i w takimże jak ujawniony wieku, to albo… nie istnieje, albo doprawdy ma nadnaturalne zdolności kreacyjne, zgoła transcendentalne. Takiej strach się narazić, strach się bać! Ale być może ktoś taki figuruje w rejestrach, lecz jest klasycznym, nieświadomym niczego „słupem”, ustawionym na wypadek, gdyby jakiemuś wścibskiemu dziennikarzynie wpadło do głowy trochę poszperać… Może go taki zabieg zmylić. Mniejsza wszelako z tym.
Drugi poziom wątpliwości dotyczy już samej lektury „Komisarza”. Intryga sama w sobie nie jest okazem intelektualnej sprawności: przebojowym, błyskotliwym i zuchwałym zapisem rozpracowania finezyjnej zbrodni. Prawda – w rzeczywistości się takie nie zdarzają; większość to toporne morderstwa, chamskie przewały, trywialne gangsterskie numery, oszustwa i afery gospodarcze. Na ogół mało finezyjne, rzadko tylko – widowiskowe. W zasadzie krew, sperma, wóda, bluzg, mordobicie… Prorok Zimnicki (znany czytelnikom „Prokuratora”) molestuje lokalnego biznesmena, sprowadzającego do miejscowych agencji dziwki z Ukrainy, aby poszedł na współpracę, może nawet na „koronę”. Ale jest warunek: trzeba pilnować niczego nieświadomej córeczki biznesmena, bo gangusy mogą ją skrzywdzić. Roboty podejmuje się (dyskretnie i pod przykrywką) tytułowy komisarz Wyrwa – onże współnarrator (z córeczką biznesmena, a swą podopieczną Zuzanną) rzeczonej intrygi. A łatwo nie jest, bo burdelowym interesem kieruje zza krat stary znajomy „Zimnego” i Wyrwy – niejaki „Szary”, skazany na dożywocie, ale działający przez zakonspirowanego pełnomocnika. Dalej, zgodnie z umową, postępów intrygi nie ujawnię… Dość powiedzieć, że będą wybuchy, nieuzasadnione użycie broni (krótkiej, osobistej), porwanie, celny strzał z alexa na jakieś 800 metrów… A tak przy okazji – no, no, Paulino Świst! Skąd tam niezarejestrowany i nieużywany alex338 – i to u szurniętego z woja dyscyplinarnie specjalsa? To przecież wciąż prototyp w fazie pilnie strzeżonych, pogłębionych testów. Co, w majtkach części z Tarnowa wynieśli? A może chodziło o karabin bor762, też czasem potocznie nazywany aleksem?
Ale i z tym mniejsza… Nad słabościami intrygi dominuje pewien zabieg formalny (już stosowany tu i ówdzie, ale zawsze interesujący i niełatwy do owocnego poprowadzenia…) – mianowicie narracja dzielona między dwoje bohaterów, bardzo dynamicznie poszarpana, ładnie posuwająca akcję wpieriod. No, innymi słowy: wyższa szkoła kreatywnego pisania literatury rozrywkowej z nalotem sensacji kryminalnej. Ten trudny wariant narracji, aczkolwiek wtórny skądinąd, to naprawdę najmocniejsza strona „Komisarza”. Ale reklamowany przez promocyjnych agentów „ostry seks” to już doprawdy przesada i maskarada. Nowojorscy młodzieńcy chasidim przed bar-micwą są lepiej przygotowani do rzeczywistości międzypłciowej niż bohaterowie Świst Pauliny… Nad erotycznymi aspektami tej prozy unosi się nieświeży zapaszek całej otuliny Greya, byle jak adaptowanego do krajowych warunków prowincjonalnych. Nie ostro, tylko niestarannie, bez odrobiny finezji (choćby nawet tylko językowej). Przykładów oszczędzę…
Ale tak naprawdę inny dylemat demaskuje chucpę imitatorów. Nie wczuli się bowiem w psychologię swej domniemanej autorki. Będąc młodą vicedebiutantką, rzekoma Paulina Świst dołożyłaby maksimum należytej staranności, bo z pochlebną notą zaliczyć Test Drugiego Podejścia. Po najbardziej nawet olśniewającym i rynkowo satysfakcjonującym debiucie pisarz (amator czy kandydat na zawodowca – bez różnicy…) ze szczególnym namaszczeniem przystępuje do pisania drugiej książki. Wie bowiem (każdy, nawet najgłupszy i najbardziej pazerny wydawca mu to powie), że DRUGA jest prawdziwą miarą talentu. Więc się stara. „Komisarz” natomiast zwierciadłem staranności nie jest. To niechlujna proza, opowiedziana nonszalancko i zniechęcająco niebłyskotliwie. Debiutant bardziej by się postarał – osobliwie zaś w fundamentalnej kwestii intrygi. Słabością generalną powieści kryminalnej są finałowe ekspozycje, czyli rozwiązania zagadki – kto, jak i dlaczego? Osobiście uważam, że wariant idealny to takie poprowadzenie akcji, by z ostatnim słowem dynamicznego autorskiego wywodu zagadka się rozwiązywała. Nietrafione i niefortunne są historie, które trzeba wieńczyć wielostronicową eksplikacją detektywa, skierowaną do zaangażowanych w śledztwo. No chyba, że robi to sam Sherlock czy Hercules Poirot…. Im wolno. Ale Świst Paulinie – niekoniecznie… Ten niezdarny „przedruk” z kroniki sądowej w epilogu najlepszym jest dowodem fabularnej bezradności rzekomej autorki. Na szczęście zawiera aluzje, wskazujące na możliwość zaistnienia naszego ulubionego ciągu dalszego…
W sumie więc mamy do czynienia z imitacją literatury rozrywkowej, uczynioną przez cynicznych wyrobników, pazernych grafomanów, nieposkromionych chałturników i chucpiarzy – w imieniu i na rachunek w zasadzie niewinnej prawie debiutantki, rzekomej wrocławskiej adwokatki Pauliny Świst. Czy jeden on był, czy para, czy wielu – to okoliczność bez znaczenia. I w zasadzie nie aż tak wielkie nadużycie. Historia zna takie przypadki. Jeśli zatem ktoś musi to przeczytać – droga wolna. Nie widzę przeciwwskazań. Najwyżej grozi seria bolesnych zastrzyków…
Tomasz Sas
(30 12 2017)


Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *