Dżender domowy i inne historie

22 września 2017

Hubert Klimko-Dobrzaniecki
Dżender domowy i inne historie
Wydawnictwo Noir sur Blanc, Warszawa 2017

Rekomendacja 4/7
Ocena okładki: 2/5

Pryncypialny minimalizm faktury
czyli łyso mi…

Hubert Klimko-Dobrzaniecki, bezsprzecznie zaliczany (prywatnie, wyłącznie w mej własnej opinii, nie roszczącej sobie żadnych praw, osobliwie zaś prawa wpływania na opinię publiczną…) do elitarnego grona liderów literatury krajowej doby obecnej, postanowił wreszcie dowieść, że jest, że potrafi być ascetą słowa. Że oszczędnie nad wyraz gospodaruje tworzywem. Że dotarł do matecznika pisarstwa, gdzie odebrał odznakę „Bądź Gotów do Pracy i Obrony” pierwszej klasy mit Eichenlaub, Schwertern und Brillanten w uznaniu dla powściągliwości, za kultywowanie w praktyce cnoty werbalnego skąpstwa, tudzież za chwalebne samoograniczanie pokusy wokabularnego rozpasania. Aż do krawędzi kastracji leksykalnej…
Klimko-Dobrzaniecki nigdy oczywiście nie był dotąd jednym z tych rozrzutnych grafomanów dotkniętych skrajnym nieposzanowaniem słowa, ale też i nie był umartwionym eremitą, weteranem wiecznego postu twórczego, strażnikiem odcedzonego strumienia wyobraźni. Do tej pory był raczej normalnym piszącym facetem, jednym z tych utalentowanych osobników, rozsądnie korzystających ze swego przywileju (odpowiednie dać rzeczy słowo to przywilej umysłu, czasem intuicji, iskry bożej…). Bez nadużyć, ale i bez bojaźni. Innymi słowy: dostawcą przyzwoitego towaru za rozsądna cenę… Ba – przy niewielkim poluzowaniu kryteriów możnaby uznać, że jego „Bornholm, Bornholm” (2011), oczywiście jest też „przyzwoitym towarem za rozsądną cenę”, aczkolwiek został troszeczkę przegadany. Pozostałe nie… To wzorowe dzieła literackie autora dbającego o formę doskonale odpowiadającą treści, przymierzoną niby na oko, ale od razu celnie, bez fastrygowania i podkrawania.
A tu taka niespodzianka! Klimko-Dobrzaniecki postanowił w swym werbalnym ascetyzmie iść dalej jeszcze, do granicy niedożywienia – zgoła anoreksji. W „Dżenderze domowym i innych historiach” na stupięćdziesięciu bez mała stronach pomieścił osiem opowiadań – z czego jedno („Postypie”) zajmuje blisko połowę objętości tomu, a na każde z pozostałych przypada circa dziesięć – piętnaście stron druku. Myślicie, że zwariowałem? Że to nienormalne – zabierać się do oceny dzieła wedle jego długości, ilości naczernionych słów? Possible, possible… Ale w tym przypadku fascynujące. Albowiem długość u Klimki-Dobrzanieckiego ma bezpośredni związek z sensem. Nie w takim prymitywnym znaczeniu, że dłuższe to sensu więcej, a krótsze – sensu mniej… To nie tak biega. Większe to sens większy, krótsze – to mniejszy. Ale ciągle sens. Ten sam; ważny w każdym przypadku. Tylko niekiedy mały, sensik taki przyczynkarski, a czasem większy – bardziej egzystencjalny, nawet transcendentalny.
Dlatego opowiadanie „Postypie”, choć oczywiście po klimkowskiemu ascetyczne, mogłoby spokojnie awansować do rozmiaru solennej (choć nadal chudej wobec tego, co się dzieje na rozpasanym rynku) powieści o przeżywaniu żałoby, traumie odejścia, o smutnym wreszcie losie dupka, który finalnie jednak nie uniósł ciężaru stosunków z kobietami, choć dobrze mu szło… Tak, „Postypie” to materiał na ładną, okazałą powieść funeralno-awanturniczą, z elementami groteski, naturalistycznego manifestu. W zasięgu Klimki-Dobrzanieckiego jak najbardziej. On jednak fabułę i intrygę wolał skurtyzować, ubeznamiętnić, doprowadzić do faktury opowiadania. Dlaczego to zrobił? Bo potrafił… Nie znajduję lepszej odpowiedzi – że to ćwiczenie stylistyczne. Dobrze wymyślone, precyzyjnie zaplanowane, poprowadzone pewną ręką. Ale uformowane w miniaturze. O co nie mam do autora pretensji – widocznie tak chciał.
Z pozostałymi, znacznie krótszymi opowiadaniami mam więcej kłopotów interpretacyjnych. Taki „Er” (o Chińczyku, który „er” nie wymawiał; oni tak mają – ale to nie jest genetyczny defekt strun głosowych…) wygląda (gdyby nie był opowiedziany w pierwszej osobie rodzaju żeńskiego…) jak typowa anegdotka po trzecim piwie, gdy język jeszcze się nie plącze, ale mózg już nie jest ostry jak żyleta polsilver – dzięki czemu puenty wyglądają jak początki, rozbiegówki następnych historyjek… A miniaturka „New Romantic”? To moralitet stawiający dobre pytanie – czy cham, dupek i kretyn może mieć marzenie? Może – i na ogół je ma. Ale nic mu z tego nie wyjdzie, bo jest chamem, dupkiem i kretynem… Ale Klimko-Dobrzaniecki tę trywialną w gruncie rzeczy historię ubiera w kostium ocieplony osobliwymi muzycznymi fascynacjami w bardzo erudycyjnym sosie. I już czyta się o niebo lżej…
Każde opowiadanko z tego tomiku Klimki-Dobrzanieckiego jest tak przyodziane, że metaforom więcej poświęcamy uwagi niż fabule. Więc niech mi kto powie, że to nie ćwiczenie z manipulowania wyobraźnią. Nie uwierzę. Pan Hubert jest inteligentnym pisarzem, uformowanym nie tylko w typowo polskiej szkole nowożytnej filologii, ale przeczołganym przez los po sprzyjających medytacji (i chandrze…) islandzkich pustaciach. Nabrał elastyczności – nadal może być, kim zechce. A kim zechce? To dobre pytanie, ale odpowiedź zna tylko jeden facet. A ja nie odczuwam potrzeby, by mu je wprost w twarz i expressis verbis stawiać. Się poczeka, się zobaczy. Ale może świat jest tylko fototapetą (jak w „Po sezonie”) i nie ma potrzeby czekać na ciąg dalszy? Wolę mniemać, że nie jest…
Tomasz Sas
(22 09 2017)


Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *