Zawód: powieściopisarz

29 sierpnia 2017

Haruki Murakami
Zawód: powieściopisarz
Przekład: Anna Zielińska-Elliott
Warszawskie Wydawnictwo Literackie Muza SA, Warszawa 2017

Rekomendacja: 2/7
Ocena okładki: 3/5

Kosmiczne swędzenie oraz takowego
korzystne spieniężenie…

Kolejny pisarz, sięgnąwszy po światowe laury komercyjnego sukcesu (zasłużenie czy nie – to już temat innego wywodu, od którego na razie się uchylam…) nie potrafi owoców jego spożywać w ciszy i dyskrecji, kontentując się adoracją swego odbicia w lustrze przy porannym goleniu. Sformułował przeto, obmyślił i zwerbalizował życzenie powiadomienia swych czytelników, kim On – Jego Ekscelencja Pisarz – właściwie jest. Co sobie myśli, gdy pisze. Jak pisze. Skąd bierze to, o czym pisze. O czym pisze. Po co pisze… Innymi słowy: pisarz Murakami udziela sobie samemu wyjaśnienia – kompetentnego i rozstrzygającego – jak to jest, gdy Murakamiemu chce się pisarzem zostać i potem nim przez długie lata szczęśliwie (i fortunnie – w sensie ścisłym) być… Jeszcze innymi słowy: pisarz Murakami mówi nam, co on sam chce, byśmy o jego pisarstwie i pisarskości wiedzieli. Wyręcza zatem przyszłych biografów. Ale może chce ich także zmylić, na fałszywy trop skierować, ulepić fantoma Murakamiego, by wszyscy się zadowolili. W końcu daje gotowe odpowiedzi na szablonowy zestaw pytań o Murakamiego – w nadziei, że nikt o nic więcej się nie upomni. Osobliwie zaś nie zechce się dowiedzieć, panie Murakami, kiedy pan poczuł, że ma pan talent, kiedy do pańskiej świadomości dotarło, że jednak różni się pan od innych. Różni o to coś nie do końca definiowalnego, co sprawia, że pan pisze, a inni masowo to czytają i wołają o jeszcze. A to jest różnica, która czyni wiele. W zasadzie wszystko.
Haruki Murakami jest skromnym człowiekiem – jak mniej więcej połowa jego rodaków; ta druga połowa to pyszałkowaci, narcystycznie usposobieni gieroje-samuraje, ale o nich nic tu nie mówimy… W swej powściągliwości Murakami odmawia sobie talentu (w rozumieniu tej iskry bożej, przepełniającej znienacka ciało i umysł). Murakami ma się za przyzwoitego rzemieślnika, biegłego w wyszukiwaniu właściwych słów w leksykalnej chmurze, biegłego w łączeniu tychże słów w pożądanym porządku, zrozumiałym dla innych, oddziałującym na ich intelekt i sferę uczuć. Ale żeby to był talent? To chyba zbyt wiele… Więc co to jest?
Skromny Haruki może sobie mniemać, co chce. W przypadku literatury nie można bowiem zastosować alibi rzeźbiarza, utrzymującego, że jego wyimaginowana figura tkwiła już w bloku marmuru, a on tylko dłutem odgarnął to, co niepotrzebne, co ją zasłaniało. O powieści nie można powiedzieć, że istniała wcześniej, nim ją pisarz napisał. Nie jest materią, która tłumaczy się sama przez się. O ile zatem można sobie wyobrazić rzeźby niewyrzeźbione, o tyle nienapisanych powieści nie ma na pewno. Jest tylko ktoś, kto potrafi… I nauczyć się tego nie można, nie sposób. W każdym razie nie na sposób rzemieślnika, który uczy się od mistrza, który uczył się od innego mistrza. To nie jest wiedza, która przechodzi z pokolenia na pokolenie, czasem się powiększa, czasem karleje. To jest dotknięcie Matki Natury, może wyobrażające się w jakiejś wyrafinowanej kombinacji genów, może zupełnie eteryczne. Może kosmiczne? Dotknięcie jest jednorazowe – jedną jednostkę twórczą dotyka tylko raz w życiu. I każdą inaczej – na krócej, na dłużej; nie ma żadnych statystycznych prawidłowości rozkładu talentów względem płci, narodowości, rasy, terytorium, czasu, sumy opadów i produktu krajowego brutto – względem żadnego z takich wielkich, zagregowanych czynników. Kupić ani wybłagać też się nie da. Ani niczym zastąpić (choć próby usilnie trwają…). Innymi słowy: spiritus flat ubi vult…
Skromny Haruki niepotrzebnie taki skromny… Przeciwnie. Może się uważać za szczęściarza, obficie wyróżnionego przez los – ba, obdarowanego. On chyba o tym wie. Chyba też wyzbył się już to obaw czy to wyrzutów sumienia – że to poniekąd niesprawiedliwe; bo niby dlaczego akurat on? Akurat… No więc nie ma już wyrzutów sumienia, za to uważa, iż dotknęła go epifania – objawienie w sensie transcendentalnym. Iluminacja lub coś koło tego. W podobie – jak mówią w moim mieście (cóś w podobie…). A stało się to (i to jest smakowita anegdotka…) na meczu baseballa. Haruki był wtedy skromnym restauratorem i czynnie, wytrwale kibicował przeciętnej tokijskiej drużynie Jaskółek, sponsorowanej przez fabrykanta jogurtów Yakult, obijającej się na dnie ligi. Nagle podczas meczu z Karpiami z Hiroszimy pałkarze Jaskółek wywalili w trybuny parę home runów, nazdobywali baz i punktów – słowem: odbili się od dna. Ukołysany dźwięcznym odgłosem miarowo odbijanych piłek Haruki powiedział sobie – skoro im tak dobrze idzie, to może ja napiszę powieść… Wracając do domu kupił pierwszy w życiu poliniowany notes i wieczne pióro. Jaskółki w tym sezonie niespodziewanie wygrały ligę i puchar Japonii, a Haruki – debiutował powieścią „Słuchaj pieśni wiatru”. To piękna historyjka, doprawdy…
Ale Murakami nie ucieka przed odpowiedzialnością w podobne do tej biograficzno-metafizyczne anegdoty. Brnie odważnie w gąszcz pisarskiego uniwersum – objaśniając warsztat, styl, technikę samego procesu pisania, wybór tematów, powoływanie bohaterów, procedury wydawnicze, stosunek do czytelnika, swój udział (a w zasadzie nie-udział) w życiu literackim kraju, dbałość o formę fizyczną (Murakami jest czynnym wciąż biegaczem, maratończykiem zgoła, i propagatorem biegania – choć zbliża się do siedemdziesiątki…). Innymi słowy: dokonuje wiwisekcji pisarskiej partii swej osobowości w celu zapobieżenia przykrej i niekontrolowanej okoliczności – iżby kiedyś miał to zrobić ktoś inny. Więc lepiej, jak on sam się potnie tak głęboko jak zechce, niż miałby pozwolić na rżnięcie do kości i dalej, po trzewiach i innych organach, dudach, flakach i wątpiach, mózgowiu oraz animelkach i innych gruczołach…
Jest w tej technologiczno-proceduralnej opowiastce parę wyznań fascynujących, parę nudnych i mulnych, parę interesujących tylko dla grona bezkrytycznych wyznawców, trochę szczegółów zaciekawiających takiego jak ja krytyka. Nie miałem na przykład pojęcia, że taki twardy z niego niewolnik regulaminu – że codziennie pisze około cztery tysiące znaków (japońskich, a to nie są nasze literki!), co w przeliczeniu na tekst ręczny daje około dziesięciu stron (na macintoshu jakieś dwa i pół ekranu…). Jak mu nie idzie – to się zmusza (najwyżej potem się poprawi…). A jak idzie – to przerywa (się zapamięta, o co chodziło i przeleje na papier jutro). Nie wiem, jak nazywa się japońskie szintoistyczne bóstwo regularności, ale najwyraźniej bestia ma w swej opiece Murakamiego, bowiem w jego prozie, jej osobliwym rytmie i melodii, śladów tej morderczej jednostajności nie widać. Chyba że całe to wyznanie jest kokieterią podszyte…
Z drugiej zaś strony ten cholernie uporządkowany długodystansowiec… wierzy w magię! Tak jest… Pisał już całe lata, pieczołowicie gromadził zapasy surowców do pisania, magazynował pomysły, idee, postacie, wypróbowywał style, techniki narracji, pisał w pierwszej osobie, potem uczył się w trzeciej (może kiedyś spróbuje w drugiej?). Poprawiał (maniakalnie i do przesady) swoje teksty, tłumaczył, słuchał muzyki… Ale wciąż nie wiedział, co sprawia, że siada przy biurku w swoim mieszkaniu, przy stoliku w paryskiej kawiarni, na ławce w Central Parku, w poczekalni lotniska Heathrow, na plaży w Goa – czy gdzie tam jeszcze zwykł bywać – i stawia swoje krzaczki, z krzaczków słowa, ze słów fabuły, że to się wszystko jakoś łączy, coś opowiada, mówi swoim stylem i językiem. Innymi słowy: ma sens, który nie tylko autor, ale i czytelnicy potrafią rozszyfrować, zrozumieć – czasem nawet przeżyć, wzruszyć się, wściec. Ostatecznie jednak przyjął (może prowizorycznie, do czasu znalezienia lepszej odpowiedzi ), że to magia. Zdarzenie incydentalne, pozaracjonalne, transcendentalne. Kosmiczne swędzenie. Zbieranie nagromadzonego tworzywa do kupy to dla Murakamiego magia… Czyli eksces połączonych sił natury i nad-natury – epizodyczny (ale w miarę możliwości cykliczny…) i niepoddający się próbom zdefiniowania. Ja mniemam, że to właśnie talent, iskra boża, nadnaturalny stan umysłu. Więc w sumie – coś niewyuczalnego, niemożliwego do pomierzenia, sformalizowania, skanalizowania. Talent objawiający się stale lub z dużą częstotliwością w dłuższym czasie to zawód, profesja. Aby zatem powieściopisarzem zostać i z tego wyżywić siebie i rodzinę, potrzeba talentu o przedłużonym okresie przydatności do oryginalnego spożytkowania. I tyle. Nie nauczysz się tworzyć. Nigdy.
Tomasz Sas
(29 08 2017)


Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *