Szklane żądło

29 lipca 2017

Bartłomiej Świderski
Szklane żądło
Wydawnictwo Muza SA, Warszawa 2017

Rekomendacja: 2/7
Ocena okładki: 2/5

Strasznie głośno, perwersyjnie i… mętnie,
czyli jak rządzą żądze

Zaprawdę, powiadam wam: intrygę kryminalną nówkę sztukę, niebitą, nieklepaną (Niemiec płakał, jak sprzedawał…) strasznie trudno, ekstremalnie trudno jest wykoncypować. Nie bez powodu mędrzec ben Akiba mawiał w nierzadkich przystępach iluminacji, że wszystko już było… Ben Akiba rację miał… Prawie, bo takiego na przykład końca świata jeszcze nie było. Ale przecież wszystko (lub bardzo wiele) robimy, by nastał – i przed zapisanym w Księdze Przeznaczenia terminem…
Wszystko już było, ale ciągle pojawiają się świeżaki w branży, które o tym nie wiedzą. I co powiecie? Wymyślają! To, co rzekomo już było, ale jakby wymyślają nieco inaczej… Taki Bartłomiej Świderski na przykład – dziennikarz, pisarz (fantasy, romans obyczajowy itp.) i scenarzysta serialowy (oraz autor dialogów do tychże; w dorobku m.in. „Brzydula”, „Na Wspólnej: i „Pierwsza miłość”). Swoją intrygę kryminalną zawiesił w trudnym, wymagającym środowisku crime passionnel – a uściślając: nie tyle o afekt chodzi, nawet miłosny, co o niepohamowaną, perwersyjną żądzę… Do tego trzeba sporej odwagi, obfitego wokabularza specjalistycznego, nieposkromionej wyobraźni albo różnorodnej, bogatej praktyki (a w zasadzie i jednego, i drugiego: wyobraźni i doświadczenia…). No i jeszcze trzeba to umieć napisać, by rzecz jasno wyłożyć, zgorszenia przy tym nie czyniąc. No, ale jeśli ktoś jest autorem scenariuszy i dialogów do polskich tasiemcowych „oper mydlanych”, można założyć, że wszelkie niezbędne kwalifikacje posiada. Nawet jeśli nie ma zbyt wielu okazji, by całej ich palety użyć. Choćby raz, a dobrze…
Świderski tak to sobie ułożył… Gdzieś w szuwarach wykwintnego akwenu Lago di Zegrze (może nawet wedle kultowej drogi na Ostrołękę…) przy jednym z setek anonimowych drewnianych pomostów udających eleganckie keje którejś śródziemnomorskiej mariny, cumuje jacht motorowy niezłej klasy i urody, nowocześnie i ekstrawagancko wyposażony, noszący oryginalną, tajemniczą, dwuznaczną nazwę „Szklane Żądło”. W kabinie na wielkim łożu nagie zwłoki: kobieta przypięta kajdankami (z futerkiem), podtopiona, pocięta i zakłuta. W toalecie obok ranny, zakrwawiony, zszokowany, milczący facet z odgryzionym uchem (nie całym…). Masakrę odkryli rodzice milczącego… Do roboty wzięła się ekipa śledcza z komendy policji w Legionowie, z komisarzem o popularnym na środkowym Mazowszu (osobliwie w Łomżyńskiem) nazwisku Wyszyński. I tyle szczegółów. Więcej – to byłaby zdrada, gwałt na kanonach recenzenckiej uczciwości. Czytelnik wszak musi mieć przyjemność podążania za tropem. Chyba że jest z tych (nielicznych na szczęście) umysłowo rozleniwionych dewiantów, którzy od razu zaglądają na ostatnie strony kryminału. Ale my na pewno nie z takich, nieprawdaż?
I to się dobrze składa, bo intryga „Szklanego żądła” jest krojona w sam raz pod potrzeby intelektualne dociekliwych cyników, których już prawie nic nie zbrzydzi, a babranie się w perwersjach jest znośnym, akceptowanym sposobem spędzania czasu wolnego. Świderski rzuca na plan pierwszy – w postaci gęsto utkanych wtrętów podmiotu lirycznego, czyli tego niedorżniętego gościa z jachtu – opis drogi do degrengolady, dezintegracji, depresji przez wyboiste wertepy ostrego sadomasochistycznego seksu (za obopólną zgodą, nawet obwarowaną umownymi znakami do zaprzestania akcji, gdyby zaszło nieporozumienie w kwestii granic…). Szczegółów nam nie szczędzi – w końcu literatura winna być dokładna i staranna w zamiarze dążenia do spełnienia… kryterium prawdy. Przy Świderskim wieloksiąg o Greyu autorstwa pani James (właściwie Mitchell) niech się schowa (na półkę z literaturą dla dzieci – między Muminkami a Panem Samochodzikiem). Przy Świderskim brytyjska „gorszycielka” jest nudna, pruderyjna i monotonna: bardziej nawet niż osobowy z Małkini do Łap. Taką mocarną mamy literaturę!
Tyle że nic z tego nie wynika… Ja wiem – jeśli ktoś latami lata na uwięzi poprawności dialogowej w serialach do familijnego oglądania, to gdy się z uwięzi uwolni, gotów jest na wszystko. Ale przez te lata latania na uwięzi zdążył zapomnieć: po co ten ostry seks? Perwersyjna natura więzi Olafa i Agnieszki dla istoty zbrodni ma znaczenie poboczne, drugoplanowe. W zasadzie służy tylko zamaskowaniu, ukryciu motywu w sztafażu, przywodzącym na myśl hipotezę o nieuchronności zabójstwa. Tam, gdzie mamy ostrą patologię seksualną, poza granicami wyobraźni typowego, ograniczonego w swej erotycznej eksperiencji samca hetero, logiczne i całkiem do pomyślenia wydaje się zabójstwo w następstwie… I prawdziwego sprawcy szukaj jak wiatru w polu! Aby z perwersji zrobić taki i tylko taki zwornik akcji, nie trzeba było przeładowywać powieściowej materii tą treścią. Ale po co ja się Świderskiego czepiam? Chciał, to i napisał. Ja go rozumiem i popieram w zasadzie, bo napisane to jest dobrze. Rozumiem, że musiał odreagować swoistą niewolę poprawności familijnego serialu w prajmtajmie (wszystko jedno, czy w tv publicznej, czy w komercyjnych…), gdzie reguły są zapewne surowsze niż amerykański filmowy kodeks Haysa. No i sobie odreagował… Tę okoliczność akurat pojmuję i usprawiedliwiam poniekąd.
No i to arcyzabawne dogmatwanie sprawy infradźwiękami. Piekielna maszyneria elektroakustyczna na pokładzie jachtu na Zegrzyńskim Zalewie, akuratna w sam raz do płoszenia żab, zrywania stringów z dziewczyńskich pośladków i zatrzymywania rozruszników serc u starszych panów… To jest overdosing – przedawkowanie, ozdobnik wiodący donikąd… Ale co tam. Świderski to lubi, Świderskiego na to stać – i ma… A o czytelnicze samopoczucie mniejsza. Mniejsza? Zawsze wydawało mi się, że powinno być: większa. Ale może jestem w mylnym błędzie. W końcu to żadna nowina: autor, który ma gdzieś preferencje swych potencjalnych sojuszników – czytelników czyli. I tak mimo wszystko od lektury nie odstręczam. Starczy na jeden wakacyjny wieczór. W ostateczności można egzemplarzem tłuc komary…
Przy okazji parę drobnych uwag… Na stronie 33 „wzbił się w powietrze zielono-czerwony ptak. Zimorodek.” To kolorystyczne uproszczenie. W rzeczywistości zimorodek (Alcedo atthis) brzuszek ma pomarańczowy, na pewno nie czerwony. Grzbiecik, ogonek i skrzydełka zaś raczej niebieskie (z drobnym białym rzucikiem) niż zielone (choć gwoli prawdy zielonkawe odcienie też w piórkach są…); fachowcy ornitolodzy nazywają tę szatę turkusową…
Na stronie 201 pojawia się zaś ochroniarz zdejmujący skarpety na pomoście, na kolejnej stronie zdemaskowany jako… emerytowany sierżant z drobnicowca „Karpacz” (pływał taki pod banderą PLO). Ki diabeł? Sierżant to stopień wojskowy (podoficerski) w wojskach lądowych i lotnictwie, używany też w innych formacjach zmilitaryzowanych i umundurowanych – np. policyjnych. Drobnicowiec zaś to jednostka morska, statek marynarki handlowej, przeznaczony do transportowania, jak nazwa wskazuje, ładunków o niewielkich gabarytach jednostkowych zróżnicowanych w formie, wadze i objętości, wymagających skomplikowanych czasem sposobów sztauowania. Morski odpowiednik wojskowego stopnia sierżanta w marynarce wojennej to bosman. W marynarce handlowej i innych służbach morskich także znany i mający podobne znaczenie służbowe. Istnieje tylko jedna, wątła i raczej teoretyczna możliwość zainstalowania sierżanta na drobnicowcu. W marynarce handlowej w epoce PRL w załogach pływających służyli (tajnie, ale co to za przeszkoda informacyjna…) funkcjonariusze SB, więc jakiś sierżant mógł się trafić. Lecz na ogół byli oni zakonspirowani, więc występowali w stopniach i funkcjach odpowiednich dla marynarki. Skrajnie zatem nieprawdopodobna ta koincydencja sierżanta z drobnicowcem… Czy Muza przestała zatrudniać fachowych redaktorów?
Tomasz Sas
(29 07 2017)


 

Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *