Ikigai

5 marca 2017

Héctor Garcia, Francesc Miralles 
Ikigai
Przekład: Katarzyna Mojkowska
Warszawskie Wydawnictwo Literackie Muza SA,
Warszawa 2017

Rekomendacja: 2/7
Ocena okładki: 3/5

Szczęśliwi czasu nie liczą…

Ta niewielka książeczka ma podtytuł „Japoński sekret długiego i szczęśliwego życia”. To wiele wyjaśnia… Jej autorzy to Iberyjczycy: hiszpański inżynier, programista wykształcony w MIT oraz pisarz-reporter i bloger Hector Garcia Puigcerver (z japońska zwany Kirai; rocznik 1981; w Tokio mieszka od 13 lat) oraz kataloński pisarz, tłumacz (akurat z niemieckiego…), wydawca i doradca literacki Francesc Miralles y Contijoch (rocznik 1968…). Obaj panowie parę lat temu spotkali się przypadkiem w nostalgicznym tokijskim barze i w takimże nastroju. A ponieważ japońska whisky (słowo daję, jest taka – nawet dość droga; ale nie odważę się nawet pytać, z czego ją pędzą…) ma właściwości rozluźniające język i umysł, obaj eksploratorzy tajemnic Orientu dogadali się w kwestii tajemnicy japońskiej duszy.
Od słowa do słowa – postanowili takową zgłębić i summę wiedzy opublikować w formie książki. Po trwających rok teoretycznych pracach badawczych w tokijskich (i nie tylko) bibliotekach (a może także knajpkach…) obaj doszli do wniosku, że sensu życia szukać należy tam, gdzie trwa ono najdłużej, a nadto wedle ogólnego przekonania jest zdrowe i szczęśliwe… Statystyki i raporty cesarskiego biura ewidencji ludności tudzież opinie autorytetów medycznych jednoznacznie wskazały subtropikalną wyspę Okinawę w archipelagu Riukiu, daleko na południe od głównych wysp Japonii. Ludność Okinawy ma najwyższy na świecie udział stulatków płci obojga w całej populacji: 25 na 100 tys. mieszkańców. A położone na północnym cyplu wyspy, wśród porośniętych dżunglą i ogrodami shikuwasa (tamtejsze cytrusy, najbardziej kwaśne ze wszystkich, najmocniejsze antyoksydanty na świecie!) łagodnych wzgórz, miasteczko Ogimi ma tych długowiecznych obywateli jeszcze więcej niż wyspiarska średnia.
Iberyjscy badacze oczywiście rzucili kotwicę w Ogimi. Na miejscu dowiedzieli się, że wszystko, co chcą zbadać ( a osobliwie przyczyny długowieczności tudzież szczęścia, zdrowia, pomyślności i wszystkiego najlepszego…), zależy od ikigai… Co to takiego? Jednym słowem się nie da… Nasi autorzy tłumaczą to jako „szczęście płynące z bycia stale zajętym”. Tropili zawzięcie to ikigai i ustalili bezsprzecznie, że chodzi tu o specyficzne zajęcie – takie, które się lubi. Czyli nie każde… Wiem coś o tym, bo całe życie dzień w dzień robiłem to, co naprawdę lubię (a do tego chyba potrafię!). I jeszcze mi za to płacili; bywały momenty, że nawet niezgorzej… Ikigai! Ale co z tymi, którzy robią, bo muszą za coś żyć, ale są wkurwieni, bo tego nie cierpią? Mogą się przemóc i spróbować polubić tę swoją gównianą robotę. Albo… rzucić w cholerę i zająć się czymś innym, mając nadzieję, że na ich miejsce przyjdą tacy, którzy znajdą upodobanie w porzuconym gównie. Wykluczyć tego nie można (choć bym na to nie liczył…). Jak się nikt nie znajdzie, nie ma ikigai…
W każdym razie posiadanie ikigai uzależnione jest od bycia aktywnym do końca życia. Byleby ta aktywność owocowała szczęściem. I wcale nie musi to być aktywność zawodowa, zarobkowa, choć głównie taka w istocie jest; wtedy emerytura nie jest jakimś życiowym przełomem, punktem zwrotnym, zerowym – jest tylko formalnym, regulaminowym aktem bez merytorycznego znaczenia… Ikigai trwa do śmierci, chyba że wcześniej upomni się o swoje pewien Niemiec… Zawsze zapominam, jak się nazywa – bodajże Alzheimer. No i na pewno nie nabywa się ikigai, leżąc na kanapie, bełtając błękitnawą poświatę ekranu HD klawiszami pilota i wmawiając sobie pilnie, że należy się taki odpoczynek po latach harówki…
W miasteczku Ogimi wszyscy dziewięćdziesięcio- i stulatkowie uprawiają ogrody , a własne produkty są podstawą codziennej diety; niektóre z warzyw uprawiają specjaliści (i się wymieniają…), specjaliści łowią ryby (głównie tuńczyki bonito – bardzo smakowite…), robią makarony, prowadzą knajpki, opiekują się sobą nawzajem. Ale herbatę sanpin (z jaśminem) prawie każdy uprawia i preparuje sam. W miasteczku Ogimi wszyscy żyją wedle zasady hara hachi bu (brzuch pełen na cztery piąte…), czyli żrą mniej… W miasteczku Ogimi wszyscy żyją w nieformalnych wspólnotach sąsiedzkich, zwanych moai, opartych na jedności interesów i zaspokajaniu potrzeb ze składkowych środków. Z tej kasy fundują sobie rozrywki, taneczne zabawy, turnieje karaoke i getballa (jakby prowansalskie bule, tylko z kijkiem…) i inne skomplikowane społeczne przedsięwzięcia. W miasteczku Ogimi nieustannie trwa festyn aktywnych stulatków. W miasteczku Ogimi oddają cześć przodkom i wszechobecnym duszkom bunagaya. W miasteczku Ogimi rządzi yuimaaru, czyli „duch wzajemnej współpracy”. Nikt nie jest sam, gdy musi zebrać ryż czy herbatę albo trzcinę cukrową, naprawić kawałek drogi czy nawet zbudować chałupę, gdy musi opiekować się dziećmi lub staruszkami-pradziadkami. Miasteczko Ogimi nie jest rajem na Ziemi ani utopią, komuną, kibucem, falansterem, spółdzielnią, kolektywem wolnych wytwórców – ani hordą, wspólnotą pierwotną; przeciwnie: dominuje kapitalistyczny indywidualizm, w cenie jest przedsiębiorczość. Tyle że wszystko trochę jakby skrępowane przez oddolny, całkowicie dobrowolny apetitus societatis – czyli skłonność do zrzeszania, stowarzyszania się. U nich to się nazywa ichariba chode – czyli traktuj każdego, jakby był twoim bratem, choćbyś go spotkał pierwszy raz… No i tak do setki!
Gdyby Garcia i Miralles na tych obserwacjach i paru zgrabnych uogólnieniach poprzestali, gdyby zaufali temu, co na własne oczy widzieli, mielibyśmy fajny reportaż, pogłębiony refleksją o cywilizacyjnej, kulturowej odmienności, owocującej atrakcyjnym dla wszystkich syndromem długowieczności… Dobry tekst o sensie życia. Satysfakcja gwarantowana… Ale Garcia i Miralles nie zawierzyli własnej intuicji, nie posłuchali podszeptów mądrych bunagaya. Wzięli i obudowali dobry, pomysłowy koncept wieloma wątpliwej proweniencji, trywialnymi teoriami z gatunku „jak żyć długo i szczęśliwie”, mglistymi wyznaniami wiary tzw. coachingu interpersonalnego (czytaj: bełkotu…) i holistycznymi paradoksami rozmnożonych jak grzyby po deszczu różnorakich szamanów i guru po tygodniowym kursie medytacji na Bali albo w dżungli Sarawaku (czytaj: naciągania frajerów Żeby-Ich-Za-Bardzo-Nie-Bolało-Bo-Wtedy-Płacą-Więcej…). Bałagan intelektualny się zrobił – i tyle… A dziełko Garcii i Mirallesa upodobniło się do setek bezwartościowych poradników – plus ćwiczenia oddechowe tai chi, za to bez świeczek duńskiego hygge. Mało i słabo!
Tomasz Sas
(5 03 2017)


Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *