Cyklop

16 sierpnia 2025

Marek Krajewski 
Cyklop
Wydawnictwo Znak, Kraków 2025

Rekomendacja: 3/7
Ocena okładki: 4/5

Ekstremalne udręczenie

Słowo daję: odetchnąłem, gdy Krajewski wrócił z ostatniego (i wielce nieudanego – co tu kryć) wypadu w rewiry literatury fantasy. „Ostatni pisarz” – który to tekst rekomendowałem (choć to może zbyt odważne słowo) 31 marca w tym blogu – nie wróżył bowiem nic dobrego w dorobku mego ulubionego autora. Wprost przeciwnie – znaczącą zwiastował degrengoladę. Ale powrót na sprawdzone terytoria dokonał się w niezłym stylu i może będzie w całej tej literackiej szamotaninie Krajewskiego faktorem trankwilizującym. Żywię taką nadzieję.

Bohaterem „Cyklopa” bowiem znów jest nasz stary znajomy – Edward Popielski ze Lwowa… Policjant i po godzinach agent wywiadu. Ze znacznymi osiągnięciami na wschodzie i zachodzie – jak na amatora na pół etatu. Choć może ostatnio Krajewski przesadził, kreując wywiadowcze sukcesy swego bohatera. Byłyby one możliwe tylko przy założeniu, że cała Abwehra nie dość, że jest głupia, to jeszcze ślepa jak świeżo narodzony miot szczeniąt. Co oczywiście było możliwe w obszarze tzw. fikcji literackiej, ale w rzeczywistości raczej nie miało miejsca. A przecież możliwie spore prawdopodobieństwo jest filarem mądrości dobrze opowiedzianej historii szpiegowskiej czy choćby tylko do mądrości aspirującej…

Tym razem jednak intryga zapowiadała się obiecująco – sięgała bowiem aż do drugiego człowieka w hierarchii Rzeszy, Reichsführera SS Heinricha Himmlera. Onże Reichsführer – oprócz zajęć i zainteresowań czysto policyjnych – był też psycho- i socjopatycznym dewiantem, opętanym wizją pangermańskiego prymatu w świecie, okultystą i ezoterykiem, wyznawcą i gorliwym propagatorem rasistowskich teorii nadczłowieka, organizatorem kultu germańskich bogów, zboczeńcem i świrem jak się patrzy – w całym tym panoptikum hitlerowskich liderów-zbrodniarzy był przypadkiem szczególnym: fanatycznym, ideologicznym oprawcą, cynicznym i arcysprawnym planistą, budowniczym systemu eksterminacji. Innymi słowy: był niekwestionowanym filarem reżimu III Rzeszy.

W tej sytuacji zamiar (opracowany przez referat „Zachód” polskiego wywiadu) spenetrowania otoczenia Reichsführera dzięki specjalnej operacji (skoro osiągnięcie celu przy pomocy standardowych metod agenturalnych okazało się niemożliwe) jawił się jako środek skuteczny, aczkolwiek skrajnie ryzykowny. Szef „Zachodu” i osobisty przyjaciel Popielskiego – major Żychoń – znalazł dla Edwarda miejsce w tej intrydze; chodziło o rozpracowanie funkcjonowania „ideologicznej centrali” himmlerowskiej „pajęczyny” na zamku (przejętym prawem kaduka przez SS) w Wewelsburgu (koło Paderborn w Północnej Nadrenii-Westfalii). Oprócz sanktuarium neopogańskiego kultu czarnego słońca działały tam różne rasistowskie placówki pseudonaukowe, badające m.in. ideę aryjską i budujące teoretyczne zręby wyższości teutońskiej rasy panów. Nieformalnym szefem i nadzorcą tego całego bajzlu był niejaki Karl Wiligut – osobisty mag i wróżbita Himmlera, spirytysta i teozof.

Oczywiście polskiemu wywiadowi (według fantazji Krajewskiego) nie chodziło o pozyskanie wiedzy na temat pseudonaukowych fantasmagorii himmlerowskich „uczonych”. Sens operacji polegał na zdobyciu odpowiednio sugestywnych „kompromatów”, by móc skutecznie wywierać naciski (powiedzmy wprost: szantażować) na krąg przyjaciół i współpracowników Reichsführera. Dla polskiego wywiadu to byłaby długofalowa gratka, co najmniej równa fenomenalnej i niepodrabialnej akcji penetracyjnej rotmistrza Sosnowskiego – tak koncertowo spieprzonej przez socjopatów z kierownictwa II Oddziału.

Dobrze zapowiadającą się akcję (i co ważne – daleką od zdekonspirowania przez Gestapo czy Abwehrę) przerwała (czy definitywnie – to się dopiero okaże) oczywiście wojna. Ba, w rezultacie powrześniowego zamętu i prawie pełnego kolapsu polskich struktur wywiadowczych, ta doskonale skryta operacja znalazła się na krawędzi śmiertelnego dla jej uczestników niebezpieczeństwa – a to dzięki bezmyślnemu, wręcz zbrodniczemu porzuceniu wielkiego zbioru akt wywiadu w jednym z fortów warszawskiej Cytadeli. Ale to temat na całkiem inne opowiadanie – bolesne, awanturnicze i bęcwalstwa oraz głupoty pełne, przez co niechlubne i wstydliwe – item: arcypolskie…

Krajewski założył (i słusznie: przecież pisarza tylko do pewnego stopnia mogłaby powstrzymywać obawa przed nazbyt oczywistym nieprawdopodobieństwem…), że wojna i okupacja to żadna przeszkoda dla wywiadowczych operacji. Przeciwnie: nowe wiatry, nowe zapotrzebowania, nowe fundusze, nowe rozkazy, nowi ludzie. Jest pożywka i miejsce dla nowej prozy. Oczywiście – o szczegółach tej intrygi mowy nie ma i być nie może – nasza umowa obowiązuje. Ale zapewnić mogę, że szczegóły są ekscytujące, a Krajewski odkrywa je ze swoim dawnym mistrzostwem – niby od niechcenia, ale „brzemiennie”. Czyli dawny dobry Krajewski – lecz zmieniły mu się język i forma, i to dość wyraźnie.

Na czym zmiana ta polega? Nie jestem językoznawcą, więc nie zdefiniuję tej metamorfozy środków wyrazu – polegam tylko na intuicji. A ona mi podpowiada, że Krajewski porzucił wyrafinowany i wytworny – mimo nader często stosowanych brutalizmów – język gatunkowej prozy sensacyjnej, rekonstrukcyjnej. Porzucając też przy okazji elementy i metafory języka emocjonalnej patopsychologii kryminalnej, które dotąd stosował wprawdzie z umiarem, ale i dużą satysfakcją. Zamiast zaproponował nam formułę stosowniejszą dla dokumentalistyki historycznej, dla sprawozdań końcowych, załączanych do akt wywiadu – po to, by je natychmiast utajnić na pięćdziesiąt/siedemdziesiąt pięć/sto (niepotrzebne skreślić) lat.

Język takich raportów jest bliższy metodologii (nawet w sensie składni, słownictwa i używanych metafor) urzędowo-historycznej, mimo emocjonalnych wtrętów zaangażowanego narratora. No i dobrze – nie mam o to do Krajewskiego najmniejszych pretensji. Przeciwnie – tak pożądana przez niektórych jedność treści i formy dzięki tym autorskim zabiegom staje się faktem, a nie tylko wezwaniem, formułowanym przez teoretyków prozy. Przyznaję wszakże, iż w rezultacie tych zabiegów językowych czyta się ten tekst ciężej niż wcześniejsze produkty spod ręki Krajewskiego. Ale co tam poetyka (a stylistyka zwłaszcza…), skoro chodzi o nośność narracyjną prozy; koślawiejący tu i ówdzie język niech nie będzie przeszkodą dla percepcji tekstu, poniekąd rozrywkowego, nieprawdaż?

Jedną z zalet pisarstwa Krajewskiego jest niesamowita wręcz skrupulatność rekonstruktorska. Nazwiska, adresy, daty, zdarzenia – prawie wszystko się zgadza co do joty; poza tymi okolicznościami narracji, które zgodności z rzeczywistością nie muszą podlegać. Ale te ostatnie też sprawiają wrażenie, jakby prawdziwymi były. A surowa poetyka (w tym słownictwo i w ogóle struktura fabuły) doskonale maskuje linie klejenia realizmu z fikcyjnym sztafażem. Całość zatem opowieści wygląda na bezbłędną, a małe potknięcia (jak to z dostępnością łódzkiego ogrodu zoologicznego w okresie okupacji, do czego Krajewski samokrytycznie się przyznał) w niczym wysiłku rekonstruktorskiego nie umniejszają. A w gąszczu łódzkich ulic można się pogubić, co przydarzało się bywalcom doświadczeńszym niż Krajewski.

Przy okazji lektury „Cyklopa” niewielką premię dostają miłośnicy dziejów polskiego wywiadu z okresu przedwojennego i w czasie II wojny – Krajewski bowiem wrzuca Popielskiego w sam środek intryg, a właściwie małej wojenki między „Wschodem” i „Zachodem”, czyli dwoma referatami II Oddziału sztabu generalnego. Historia oczywiście jest znana, ale opisana niezbyt intensywnie. Czyżby Krajewski przygotowywał jej literacką wersję? To byłoby ciekawe… Ale na razie poprzestańmy na rekomendacji „Cyklopa”: na wyżyny znów się wspięło osobliwe mistrzostwo Krajewskiego w spiętrzaniu psychicznej i fizycznej udręki, narzucanej bohaterowi. Co oznacza, że nasz ulubiony autor wrócił w stare, dobrze sprawdzone koleiny i otrząsnął się chyba definitywnie z pokus błądzenia po manowcach literatury. Tej ostatniej dobrze to wróży!

Tomasz Sas
(16 08 2025)

Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *