Ciemiężyca

18 lipca 2025

Maria Gąsienica-Zawadzka
Ciemiężyca
Wydawnictwo Otwarte, Kraków 2025

Rekomendacja: 2/7
Ocena okładki: 3/5

Trójkąt bermudzki

Pamiętacie taki film – „Nieznajomi z pociągu”? Dziś już chyba mało kto może powiedzieć, że widział to arcydzieło – bo to czarno-biała klasyka z 1951 roku, spod ręki i oka Alfreda Hitchcocka. Gdy film był świeżutki, obejrzenie go w Polsce graniczyłoby z cudem – może był pokazywany na elitarnych seansach w ambasadzie USA, może nie. Ale to nic pewnego. A później… Tego typu filmy noir raczej rzadko trafiały na ekrany, choć ten był w ofercie CWF, czyli Centrali Wynajmu Filmów. Towarzyszył mu fenomenalny plakat, autorstwa jednego z czołowych twórców polskiej szkoły plakatu – profesora Witolda Janowskiego (notabene brata aktorki Aliny Janowskiej). Może film był raz czy dwa w telewizji; zapewne oglądali to dzieło studenci szkoły filmowej, może też filmoznawcy z polonistyki. Więc jest raczej mało znany. Ale sam koncept intrygi już nie… Pisarka Patricia Highsmith wymyśliła (a Hitchcock je zrealizował na taśmie) przypadkowe spotkanie – dwaj panowie w pociągu mają poważne osobiste problemy, więc jeden proponuje drugiemu, że usunie jego „kłopot”, a tamten w rewanżu załatwi problem pomysłodawcy. Nie trzeba chyba dodawać, że w grę wchodzą dwa morderstwa, ze względu na zmowę i zamianę sprawców prawie niemożliwe do wykrycia…

Pomysł fabularny okazał się nader atrakcyjny i żyje do dziś własnym życiem na świecie. U nas motyw umowy o wzajemne usługi eliminacyjne z zapewnieniem murowanego alibi wykorzystał twórczo reżyser Wojciech Wójcik w 1987 roku realizując film „Trójkąt Bermudzki”. Jak sam tytuł wskazuje, morderczy deal został powiększony do triangla. Starzy kumple ze wspinaczek (Jan Peszek, Marian Kociniak i Leonard Pietraszak) rozwiązują swoje „kłopoty” naprzemiennie – jeden wysadza (w samolocie) niewierną żonę drugiego, drugi załatwia upierdliwego kuzyna trzeciego i tak dalej… Niestety, okrutna Nemezis nie pozwala im cieszyć się sukcesem. To na potrzeby tego filmu dyrekcja Tatrzańskiego Parku Narodowego pozwoliła wysadzić szałas na Hali Pisanej w Dolinie Kościeliskiej, gdzie góralka Anna Pitoń sprzedawała herbatę i coś na z(i)ąb. Przez długie lata ostatnie w tamtych stronach bywając, lubiłem przycupnąć na pozostałym po szałasie kamiennym schodku, by rytualną herbatkę z termosu (z małym prądem) wprowadzić do organizmu, zaprzeszłych cienie przyjaciół wspominając.

Ale dość dygresji. Chociaż z Tatr nie wychodzimy… Ale to za sprawą naszej autorki Gąsienicy-Zawadzkiej, zakopianki od urodzenia. Jej zmagania z materią prozy obserwuję od debiutu – „Gniewu halnego” (książkę rekomendowałem w tym blogu 29 lutego 2024 roku). Bardzo przyzwoity był to psychologiczny horror – a już sam pomysł uczynienia z wiatru instrumentu pomsty i wymierzania sprawiedliwości wydał się świeży i wielce obiecujący fabularnie. Halny zantropomorfizowany – no cóż, tylko pozazdrościć wyobraźni… Innymi słowy: Maryna z Gąsieniców zapowiadała się nieźle, a lektura jej debiutanckiej prozy dawała satysfakcję i nadzieję. Czegom nie omieszkał skonstatować…

Niestety – test drugiego kroku autorka oblała. „Zgorzelisko” (rekomendowane w tym blogu 29 września 2024 roku) okazało się być tuzinkowym i nieco topornym thrillerem sensacyjnym. Intryga to poszukiwanie teczek bezpieki w byłym ośrodku rządowym na tytułowej polanie. Potencjał niby w tym był, ale autorka wpadła w schematyzm sytuacyjny i pomysł zmarnowała. Nie tracąc wszelako nadziei, postanowiłem poczekać na jej „trzeci krok w chmurach”. No i mam – wyszło jak wyszło, czyli tak sobie, a nawet może nieco gorzej…

Samo sięgnięcie po używany (z powodzeniem) koncept fabularny to jeszcze nic złego. Zbrodniczy triangiel stwarza rozmaite i wielobarwne możliwości wzbogacenia narracji i dokonania zaskakujących zwrotów w biegu samej intrygi. Można się wyłgać z zarzutu naśladownictwa, tworząc nowe klimaty, awanturnicze arabeski i odkrywcze, acz wiarygodne zawęźlenia akcji. Pani Gąsienica-Zawadzka uruchomiła potencjał swej wyobraźni. Wyszło jej tak sobie, ale spoko – jej pomysły fabularne same w sobie są oryginalne (w sensie że znikąd nieskopiowane), ale nadto zwiastują pewien poważny potencjał przyszłych narracji i intryg. Dziewczyna myśli rozsądnie i odważnie – i jeśli tylko na stałe nie ulegnie konwencjonalizmom prozatorskim, rzekomo zakazującym fantazjowania niemożliwego – ma szansę wyrobić sobie osobną i ciekawą pozycję na rynku zakopiańskiej (i nie tylko – mam nadzieję…) sensacji.

No dobrze – skoro jest nieźle, to co poszło nie tak, że się czepiam produkcji Maryny z Gąsieniców? No cóż, całkiem sporo poszło nie tak. Bowiem koncept mieć to coś całkiem innego, niż konceptu owego realizacja. Przede wszystkim pani Gąsienica-Zawadzka dokonała poważnej, niweczącej sens przedsięwzięcia modyfikacji morderczego triangla – jakby zabrakło jej odwagi fabularnej, bo pomysł wzajemnej wymiany morderczych usług pociągnąć do końca. W jej ujęciu zabójcze sprzysiężenie trojga desperatów ma charakter fakultatywny – chodzi o wsparcie psychiczne, konsultacje i wzajemny nadzór. Natomiast swoje każdy robi sam – własnymi rękoma i na własny rachunek. To istotna zmiana, podważająca psychologiczną wiarygodność konspiracji i sens spotkania tych trojga. Skoro każde zostaje samo (w sensie fizycznym, wykonawczym) ze swym problemem, to równie dobrze (a nawet lepiej) mogłoby im pójść w ciszy i odosobnieniu. Więc o ile układ z wzajemną wymianą usług spełnia postulat raczej nie budzącego czytelniczego oporu prawdopodobieństwa – o tyle spisek nagły trojga praktycznie nieznajomych bez tej silnie spajającej więzi wymiany wydaje się zupełnie chybionym pomysłem narracyjnym, absurdalnym i zbędnym; to brzytwa Ockhama w całej swej istocie…

Po drugie zaś pani Gąsienica-Zawadzka dokonała zabiegu „zagęszczającego” fabułę i jednocześnie łamiącego formalną czystość całej intrygi. Wprowadziła mianowicie elementy z innego porządku opowiadania – figury i schematy należące nie tylko do odmiennej metodologii narracji, ale wręcz do innego konceptu, innego motywu autorskiej wyobraźni. Oczywiście miała do tego prawo, niezbywalne prawo opowiadania – ale bez przesady… Zaciemnianie i gmatwanie – to dobre chwyty formalne. Ale wskazane byłoby, gdyby czemuś więcej służyły, niż tylko samemu zaciemnianiu i gmatwaniu. Autor winien dbać o czytelników i wody z mózgu im nie robić.

A tymczasem pani Gąsienica-Zawadzka popłynęła… Jedno z trojga swych zbrodniczych sprzysiężeńców uczyniła mutantem z kompletnie odmiennych „okoliczności przyrody” – ofiarą pełnoskalowego stresu pourazowego, dotkniętego ponadto kompletem natrętnych nerwic, manii prześladowczych i borderline’ów, o psychozach i wielokrotnych jaźniach już nie wspominając… Innymi słowy: jedno z bohaterów intrygi tak dalece nie pasuje do reszty, że aż narusza równowagę narracyjną. Czytelnik o tym wszakże nie wie, bowiem do demaskacji dochodzi w finale – no i wtedy czuje się nabrany. Naruszenie konwencji opowiadania to przecież poważny delikt. A konwencja zabrania chwytów deus ex machina – gdy w ostatniej chwili okazuje się, że bohater to raczej pacjent, więc jego postępki z innej są sfery… Nie twierdzę, że to niedozwolone – autor może sobie bimbać na konwencje, bowiem wszystko mu wolno. To tylko kwestia uczciwości wobec czytelników. Lecz jeśli pisarz utalentowany jest wprawdzie, ale już w trzeciej swej książce narusza reguły uczciwego opowiadania – to co to będzie dalej?

Mówiąc po prostu – nie wiem. Co z pani Gąsienicy-Zawadzkiej jeszcze wyrośnie… Ale przyjrzę się jej jeszcze raz. Lecz będzie to raz ostatni – obiecuję. Ale na razie, po lekturze „Ciemiężycy”, jestem niedobrej myśli. Pocieszam się tylko tym, że stan zdrowia nie pozwala mi już jechać do Zakopanego – gdyby było inaczej, bałbym się tam popijać ulubioną herbatkę z prądem, bo ktoś mógłby dosypać do naparu trochę listków Veratrum lobelianum

Tomasz Sas
(18 07 2025)

Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *