Andrew Roberts 
Wicher wojny. Militarna
historia II wojny światowej
Przełożyli
Władysław Jeżewski, Grzegorz Woźniak
Wydawnictwo Znak Horyzont, Kraków 2025
Rekomendacja: 5/7
Ocena okładki: 3/5
Kto to przegrał: Hitler czy Niemcy?
Opisywanie, odnajdywanie przyczyn, wyliczanie skutków i strat oraz krytyczne analizowanie już to całości, już to tragicznych, dramatycznych, heroicznych (albo nawet tylko interesujących w sensie poznawczym) epizodów wojny, znanej jako druga światowa (1939-1945) – a w szczególności tropienie, dezawuowanie i wyśmiewanie błędów natury strategicznej czy operacyjnej, popełnianych seryjnie (jak to na wojnie…) przez obie strony konfliktu – to od kilku już dekad ulubione zajęcie historyków, publicystów, pisarzy i reporterów we wszystkich zakątkach globu. Dokładnie: wszystkich; w końcu wojna jednak była światowa… Przeto jej rozmiary, imponderabilia i konsekwencje były i wciąż są inspiracją dla historyków i im podobnych badaczy oraz opisywaczy życia publicznego. Ale nie tylko dla nich – wojna światowa wciąż jest źródłem, bodźcem, stymulatorem dla niezliczonych zastępów kreatywnych pionierów i upośledzonych naśladowców z kilku pokoleń artystów wszelkich gatunków. Od wielkiej literatury, wielkiego filmu, teatru, malarstwa, muzyki – po sztukę popularną, aż do granicy kiczu tudzież tandetnych nadużyć i fałszerstw.
Innymi słowy: na złożach wojennego i post-wojennego budulca powstał prawdziwy przemysł przetwórczy, intensywnie przerabiający hałdy ujawnionych faktów na literaturę, naukę i inne produkty (intelektualne lub bez-intelektualne). Jest tego tyle, że żaden znawca problematyki wojennej – zaangażowany i niemający nic innego do roboty – nie da rady przyswoić sobie pewnie i jednej dziesiątej całego urobku „wojennych żniwiarzy”. A do tego wprzódy rozwinąć w sobie należy aparat krytyczny, pozwalający odróżnić perły od gówna… No, po prostu mission impossible. Na szczęście areał post-wojennego przemysłu kreatywnego, eksplorowany przecież nie od wczoraj, jest oznakowany przez latarnie morskie, radary i inne systemy naprowadzające. Ludzie godni zaufania sporządzili (i wciąż uzupełniają) listę-mapę nazwisk uczonych, publicystów, eseistów i artystów – mających co nieco do powiedzenia w kwestii światowej wojny drugiej. Szczerze, prawdziwie oraz bez doraźnych, fałszywych i koniunkturalnych politycznych zobowiązań.
Nasz autor sir Andrew Roberts plasuje się na czele tej listy. Należy bowiem do ekskluzywnego klubu wewnątrz tej gromadki wojennych profesjonalistów. Wyjątkowość na tym się zasadza, iż zgrupowani w wewnętrznym klubie autorzy sporządzali zbiorcze, całościowe monografie II wojny. Czyli całą wojnę wzięli na warsztat – nie pojedyncze epizody lub niektóre istotniejsze aspekty. Od początku do końca czyli od 1 września 1939 do 2 września 1945. Od Grenlandii po Patagonię, od Uralu po Casablancę, od Suezu po wyspę Oahu… A co do czasu, to nawet więcej – bo wielu historyków prapoczątku drugiej wojny upatrywało w… treści i praktyce wdrażania traktatów pokojowych po wojnie pierwszej. I jest to pogląd intelektualnie uprawniony – nie sposób skutecznie polemizować. Podobnie zresztą jak z opinią, iż wszystko się zaczęło od hiszpańskiej wojny domowej. Bo tam po raz pierwszy na taką skalę faszyzm skonfrontował się z nieprzyjaciółmi swoimi…
Sir Andrew Roberts należy do tych historyków, którzy uważają, że między pierwszą a drugą wojną zaszedł proces dziejowy o charakterze ścisłego związku przyczynowo-skutkowego, że istnieje oczywiste iunctim między zakończeniem pierwszej a przyczyną drugiej wojny. Iunctim, którego sens w największym skrócie oddaje zestawienie pojęć: klęska (a właściwie upokorzenie) – odwet. Ale to tło psychologiczne całego procesu – właściwe pytanie brzmi nieco inaczej – dlaczego Hitler sprowokował, wywołał wojnę i dlaczego ją przegrał? Cały „Wicher wojny” – chociaż zawiera bardzo przyzwoite kompendium wydarzeń i ich kalendarium, zapisane porządnie w rytmie tzw. historii poprzecznej, równoległej – jest w istocie próbą odpowiedzi na to jedno pytanie. Jedyne naprawdę interesujące w całym tym wojennym zgiełku. Cała reszta to historyczne przyczynkarstwo – aczkolwiek atrakcyjne z czysto poznawczego punktu widzenia. No bo ile można roztrząsać błąd admirała Nagumo, który nie połapał się, że lotniskowce Fletchera i Spruance’a wciągają go w zasadzkę; a w ogóle jest ich więcej niż oczekiwał? Albo zastanawiać się, dlaczego Hitler wstrzymał natarcie von Kleista na brytyjski korpus ekspedycyjny pod Dunkierką? Lub rozważać, czy marszałek Montgomery w istocie był narcystycznym dupkiem i bęcwałem, który nie umiał policzyć mostów na Renie? Albo wyliczać, czy za nadmiarową śmierć paru milionów żołnierzy odpowiada Żukow, czy więcej na sumieniu ma Koniew?
Owszem, Roberts dobry jest w tę wojenną epizodystykę. Ale formuła księgi – dzieła poniekąd omnipotentnego, ambitnego opisu wszystkiego i odpowiedzi na wszelkie możliwe pytania – na oddanie się epizodystyce nie pozwala. Wszystko znaczy mało. O każdym z osobna, ma się rozumieć. W poważnej historycznej monografii – w szczególności zaś takiej, która stawia fundamentalne pytania o przyczyny konfliktu – o wojennych wydarzeniach nie można pisać w poetyce broszurek z serii „tygrysów” (w latach 50. i 60. ubiegłego stulecia niezwykle popularnych, o nakładach wielusettysięcznych, jeśli nie milionowych, dających czytelnikom jakieś tam zręby wiedzy o wojnie; od tych lektur zaczynały się niezliczone hobbystyczne pasje – a teraz podobno wracają…). Pokusę pisania o wojnie w tonacji heroicznej, zgoła przygodowej, w postaci niekończącego się łańcucha bohaterskich wyczynów „naszych chłopców” poważny uczony musiał odrzucić (choć pewnie dobrze by się coś takiego sprzedało), podobnie jak pokusę oparcia się tylko o relacje, pamiętniki, diariusze i raporty generałów… Generałowie bowiem – zarówno zwycięscy jak przegrani – są jeszcze gorszymi „świadkami historii” niż münchhausenowscy z ducha i natury tzw. bezpośredni uczestnicy i obserwatorzy zdarzeń. Bez żenady powiększają sukcesy i swoją pozycję w sztabach, natomiast błędy, wpadki i klęski nie tylko pomniejszają – oni je na ogół wyrzucają z historii w niebyt po prostu.
I w ten to sposób do cech wymaganych od historyka zaliczyć należy świętą cierpliwość i podejrzliwość – najbardziej podejrzliwą z podejrzliwości dostępnych na rynku. Skoro ani na szeregowców, ani na generałów liczyć nie należy, uczciwym historykom pozostaje żmudne grzebanie w dokumentach plus umiejętność czytania ich między wierszami… Ograniczona dosłowność bowiem zabija historię! Imaginacja historyka jawi się jako równouprawnione narzędzie pracy badawczej, modus operandi i regulaminów warsztatu naukowego. Innymi słowy: pożądany dodatek do sformalizowanej metodologii badań historycznych. Wytwarzane na bieżąco dokumenty sztabowe, dyrektywy, plany operacyjne, rozkazy i analizy wywiadowcze należy oczywiście czytać ze rozumieniem w warstwie dosłownej, literalnej – ale dobrze jest też orientować się, czego w nich nie ma…
Roberts się orientuje. A poza wszystkim jako historyk jest wolny od przypadłości, która dotyka zawodowych badaczy przeszłości z kręgu cywilizacji anglosaskiej – mianowicie anglocentryzmu, czyli mniemania o wyższości i nieustającej przewadze ich własnej kultury tudzież osiągnięć wobec reszty świata. Oczywiście: Roberts poświęca wiele miejsca, uwagi i – co tu ukrywać – swego rodzaju sympatii działaniom wojsk zachodnich aliantów, ale bez przesady… Owszem – akcentuje silnie heroizm i taktyczną rozwagę ewakuacji Dunkierki, ale nie sądzi, że to było przełomowe zwycięstwo. Owszem – akcentuje liczne bohaterskie szczegóły przełamania ofensywnego marszu Rommla pod El Alamein, ale nie uważa, iż ta drugorzędna (zważywszy na ciężar użytych sił i środków) wojenna operacja miała decydujący wpływ na przebieg i koniec wojny. Owszem – oddaje należną cześć planistom i wykonawcom lądowania w Normandii, ale nie zagarnia dla nich całej wojennej chwały w dziele przyczynienia się do zwycięstwa. Oczywiście z całym należnym szacunkiem opisuje wielką strategiczną grę, którą US Navy, lotnictwo i dywizje piechoty morskiej prowadziły na Pacyfiku – ale nie uważa, że to tam rozstrzygnęły się zmagania wojenne.
Przeciwnie – Roberts expressis verbis oznajmia, że do zwycięskiego przełomu doszło raczej w ruinach Stalingradu i na polach bitwy pancernej o łuk kurski, w operacji „Bagration” i berlińskiej ofensywie Armii Czerwonej. Na to beznamiętne wskazują rachunki – fachowa kwantyfikacja wysiłku wojennego obu stron. Ale są też u sir Andrewa emocje, nie dające się ująć w statystykach… Liczenie nagrobków na wojennych cmentarzach tych emocji nie wyrazi w żaden sposób. Jeśli jednak dzieje wojny chcecie poznać, książka Robertsa w tym celu wystarcza. Jest bowiem jednym z nielicznych w całej wojennej historiografii dzieł kompletnych, autarkicznych – bez pokusy i potrzeby sięgania po lektury uzupełniające. Jeśli zatem komuś jest potrzebna gruntowna wiedza o drugiej wojnie na poziomie ogólnym, ale wysokiej jakości, czyta Robertsa. I to wystarczy – właściwie z zapasem pewnym takim. Nie teleturniejowym, ale sporym. Dopiero hobbyści muszą się pofatygować po więcej szczegółowych faktów, opinii i wniosków.
No dobrze – ale co z pytaniem, dlaczego Hitler sprowokował wojnę i dlaczego ją przegrał? No cóż, Robert dokładnie analizuje wszystkie preliminaria tej wojny i i wychodzi mu niezbicie, iż głównym powodem jej wybuchu była ideologia. Ideologia nazistowska, narodowy socjalizm Hitlera, została przez niego samego dokładnie opisana w dziele „Mein Kampf”, więc powinno być jasne wszem i wobec, dlaczego wojna wybuchła. Kłopot w tym, że nikt nie pofatygował się, by dokładnie i ze zrozumieniem mętne skądinąd wynurzenia Hitlera przeczytać. Tym bardziej nikt z lektury wniosków nie wyciągnął. Dopiero po Monachium niektórym politykom i publicystom tzw. zachodnich demokracji zaczęło świtać we łbach, że coś tu jest nie tak, że zbliża się coś nieoczekiwanego… Używając słowa „niektórzy” mam na myśli naprawdę nielicznych przytomnych; większość ostentacyjnie i straceńczo pławiła się w nieobjaśnialnym amoku, którego nie rozwiał ani Anschluss, ani sudecka tragedia czeska.
Dopiero bomby z nurkujących nad Wieluniem sztukasów i pociski artylerii głównej pancernika „Schleswig Hollstein”, spadające na obiekty wojskowej składnicy tranzytowej na Westerplatte, obudziły Europę i świat. Następne sześć lat wojny i wiele lat jeszcze po jej zakończeniu zajęło politykom, uczonym i publicystom (nie wspominam o tzw. zwykłym człowieku) zrozumienie, czym w istocie była ideologia hitlerowskiego nazizmu. A to przecież prosty przekaz: my, Niemcy, jesteśmy lepsi od innych z natury rzeczy; aby to wykorzystać dla własnej potęgi i pomyślności, potrzebujemy tylko niewielkiego Lebensraumu na wschodzie – nie dalej niż do Uralu – bez żydowskiego sąsiedztwa i żydowskiej konkurencji. Oraz potrzebujmy dostępu do kaukaskich i arabskich pól naftowych, bo przecież nasze czołgi, samoloty, u-booty i volkswageny paliwo muszą mieć. Taka to była ideologia – ten nazizm. Ale dlaczego Hitler, wspierany przez naród, wojnę jednak przegrał? Zdaniem Robertsa – też z powodu ideologii nazizmu. Owładnięty nią wódz po prostu nie był zdolny do elastyczności na wojnie, do reagowania na zmienne koleje losu… Ideologia mu nie pozwalała, więc brnął – aż do klęski.
No cóż, objaśnienie Robertsa jest proste i prawdopodobne, aczkolwiek chyba nie do końca pewne. Jest w nim bowiem za dużo fatalizmu. Owszem, sam Hitler może był opętany – ale reszta Niemców? Jedyna odpowiedź-podpowiedź wygląda tak: reszcie to pasowało. Więc tak – nazizm za wojnę odpowiada, dostarczył społecznej i psychologicznej amunicji, ale strzelali z niej wszyscy Niemcy; wyjątki da się policzyć bez trudności i bez fatygi. Tak niewiele ich było. Ale lektura „Wichru wojny” – pomijając problematyczne i dyskusyjne zakończenie – dostarcza ogromną dawkę wiedzy. Samo jej zgromadzenie zasługuje na szacunek, a sposób wykorzystania – na gorący aplauz co najmniej…
Tomasz Sas
(28 03 2025)
Brak komentarzy