Paul Strathern
Wenecja. Od Marco Polo do Casanovy
Przełożył Maciej Miłkowski
Wydawnictwo Otwarte (Znak), Kraków 2024
Rekomendacja: 5/7
Ocena okładki: 4/5
Piętnaście wieków na wodzie…
To był wczesny jesienny poranek, nieledwie jeszcze świt. W pejzażu miasta dominował jeden akcent: tuman gęstej mgły; nożem można było kroić… Wyciągniętą rękę jakoś było widać, za to dalej… Góra dziesięć – piętnaście metrów, ale niewyraźnie. Jedyna pociecha w tym, że kłęby mgielne trochę opalizowały, a kolor miały zielonkawozłotawy. To znak niezbity, że wyżej niebo było czyste, a słońce czekało cierpliwie na swój czas. Subtelna, ledwo dostrzegalna gra kolorów sprawiała jednak, że espresso doppio senza zucchero wypite dwoma łykami w dopiero co otwartym barku „na stojaka” (trzeba było chwilkę poczekać, aż antyczny aparat marki Pavoni się zagrzeje…) przy Riva del Vin smakowało jakoś bardziej krzepiąco. Można się było rozejrzeć, choć spowity mgłą prospekt Canal Grande nie przypominał widoczku z pocztówek. W zasięgu wzroku z kilku większych kryp wyładowywano jakieś skrzynki i zafoliowane palety na parapet rivy. A połowę szlaku wodnego zajmowali ruchliwi (skądinąd też cisi i dyskretni) śmieciarze, którzy na swą łódź ładowali setki czarnych, ciemnozielonych i żółtych plastikowych worów z krawędzi rivy. Widok codzienny; gdyby nie mgła, mógłby być nadzwyczaj fotogeniczny.
I wtedy z czeluści cienia pod mostem Rialto wypłynęła bezszelestnie ONA… Emblemat Wenecji, jej symbol, totem i legenda. Lakierowane na czarno (wielokrotnie i solidnie) burty, pokład dziobowy i rufowy z powodu osadzającej się mgiełki nie błyszczały, kuty z metalu, wypolerowany „grzebień” (il ferro) wieńczący elegancko zagiętą więźbę stewy dziobowej też we mgle nie lśnił jak zwykle, paradne (cztery) kanapy dla pasażerów, kryte czerwonym aksamitem akurat przykryto białą folią dla ochrony przed wilgocią. Ale mimo to wyglądała jak fortepian Erarda zabłąkany w orkiestrze mandolinistów. Gondoliere – krępy i nie pierwszej już młodości ragazzo stał na rufie i oszczędnie pracował czterometrowym wiosłem – jedną ręką, druga służyła mu jako podpórka dla papierosa i do porannego, powitalnego machania do licznych kumpli i znajomych uwijających się w robocie na obu rivach (del Carbon i del Vin) Canal Grande. Tradycyjny mundurek – koszulkę w czerwono-białe paski (lub niebiesko-białe) i „marynarską” kurteczkę – pewnie na sobie miał, podobnie jak kapelutek – ale z powodów pogodowych skrywał się pod osobliwą, jadowicie fioletową nieprzemakalną kurtą z kapturkiem. Wiosłował machinalnie, na pamięć (zapewne mięśniową) – a to trudna sztuka, bo drąg to nie tylko napęd łodzi, ale i jej ster; chociaż w utrzymaniu kursu pomaga asymetryczna budowa kadłuba – inaczej gondola kręciłaby się w kółko, bo wiosłuje się tylko z jednej burty. Łódź szła „na pusto” bez pasażerów, pewnie miała zacumować do pomostu z pasiastym palem-polerem gdzieś przy Riva degli Schiavoni, w oczekiwaniu na azjatyckich turystów. Gondolowy spektakl trwał niecałą minutę – łódź zniknęła we mgle. I to była taka moja Wenecja w syntetycznej pigułce, jedna z kilku zresztą…
To miasto-fenomen. Jedyne chyba ze znacznych miast włoskich (acz niekoniecznie wielkich), które za sobą nie ma rzymskiej przeszłości. Owszem, w epoce rzymskiej republiki, a potem cesarstwa, mieszkali tam jacyś lokalsi. Na ogół zapewne rybacy, albowiem w rejonie naturalnej, skądinąd płytkiej i błotnistej laguny przy basenie Adriatyku, można się było obłowić i to chyba bez nadmiernego trudu. Żyli sobie spokojnie i względnie bezpiecznie – jak cała Italia, ale miarka się przebrała. W piątym wieku naszej ery sytuacja ogólna stała się niemożliwa do zniesienia dla zwykłych obywateli nękanych nieustającymi działaniami wojennymi. Z jednej strony bowiem cesarstwo zachodnie rozrywane było przez ekspansywne plemiona germańskie, poszukujące szczęścia, nowych terytoriów i łupów, z drugiej – na północnym wschodzie zaktywizowali się Hunowie, wojownicze plemiona koczownicze (notabene gnane w kierunku Rzymu przez te same motywy co Germanie…). Ci ostatni (znaczy Hunowie) posuwali się od Dacji, Tracji i Ilirii brzegiem Adriatyku, bo masowa konna przeprawa przez Alpy raczej przekraczała ich możliwości. Znękani do granic wytrzymałości skutkami tej „wędrówki ludów” rdzenni Euganejczycy zaczęli się chować na bagnach, w chaszczach i oczeretach wielkiej laguny, nawet zaczęli budować domostwa na bagnistych wysepkach, wdrażając masowo technologię wbijania dębowych pali w grząski grunt. Przeprowadzili się na tereny skrajnie niekorzystne dla osadnictwa, za to łatwiejsze do obrony; forsowanie laguny konno okazało się nawet dla wprawionych do życia i walki w siodle Hunów zapewne niemożliwe. W ten sposób w roku 452 naszej ery na lagunie powstało miasto zwane Wenecją…
Dziwne miasto… W zasadzie nie miało szans przetrwania, nie mówiąc już o ekspansywnym, wielce fortunnym rozwoju. Tymczasem to, co w historii nawywijali Wenecjanie, potomkowie uciekinierów ze szlaków wojny, poszukiwaczy świętego spokoju, zasługuje na podziw i najwyższą uwagę. To nie było hierarchicznie zorganizowane plemię – z księciem, patrycjuszami i kapłanami. To była gromadka równych sobie bieżeńców z węzełkami na plecach, na tyle zdeterminowanych, by wbić w grząskie, niepewne dno laguny kilkaset tysięcy (może nawet miliony) drewnianych pali i zapewnić sobie względnie bezpieczne schronienie. A że w kupie raźniej – z obozowiska uchodźców powstało miasto: demokratycznie zorganizowana republika wolnych obywateli, pragnących dla siebie pokoju i spokojnego snu nad wodami laguny – tego osobliwego daru matki natury dla pocieszenia słabszych i zdeterminowanych.
To, co z biegiem wieków wyrosło z tego schroniska poszukiwaczy świętego spokoju, zadaje kłam przekonaniom o ograniczonych możliwościach, skromnych ambicjach i umiarkowanych celach gatunku ludzkiego. Przeciwnie: sukces Wenecji (wbrew warunkom i obiektywnym ograniczeniom) to dowód, jaki potencjał tkwi w dobrze, celowo (i oszczędnie) zorganizowanej społeczności ludzi o mniej więcej takich samych wartościach, interesach i marzeniach – bardziej współpracujących niż konkurujących. Granicą tego potencjału nie jest horyzont – granicą jest niebo…
Paul Strathern nie rozpoczął swej opowieści w piątym wieku, gdy na lagunie osiedlili się protoWenecjanie. Po pierwsze dlatego, że niewiele wiadomo o tym miasteczku, położonym (wtedy) na skraju strefy wpływów Cesarstwa Bizantyjskiego. Po drugie: protoWenecjanie zapewne hołdowali mądrej maksymie, zapożyczonej od życzliwych sąsiadów Słowian – tisze jediesz, dalsze budiesz… Konieczność – wynikająca z położenia i specyficznych ograniczeń ich habitatu – przymusiła pracowitych rybaków do częściowego przekwalifikowania się na szkutników, żeglarzy i handlowców (żołnierzy niekoniecznie – żołnierzy można było kupić). Tak ukształtowana populacja obywateli republiki poczęła się pilnie rozglądać wokół i już w połowie XII wieku Wenecja dominowała w regionie Adriatyku. Akurat wtedy, gdy Europa przyodziała się w szaty obrońców jedynej prawdziwej wiary chrześcijańskiej i ruszyła zbrojnymi krucjatami przeciw muzułmańskiej nawale, trwale rzekomo zagrażającej Królestwu Bożemu – czyli Jerozolimie. Wenecja z przyjemnością obsłużyła ten ruch logistycznie i finansowo (w sensie bankierskim). W rezultacie jej regionalna dominacja jeszcze urosła. Weneccy kupcy, wespół z wenecką flotą, penetrowali już cały wschodni i centralny basen Morza Śródziemnego, zdobywając przyczółki tu i ówdzie, zakładając eksterytorialne faktorie, kolonizując porty i przejmując różnymi sposobami niewielkie zrazu posiadłości na lądzie…
Paul Strathern wkroczył do Wenecji w roku 1295 – akurat wtedy, gdy do miasta powrócił po trwającej ćwierć wieku podróży (głównie w Chinach i innych obiecujących kupiecko częściach Azji) handlowo-eksploracyjnej wenecki kupiec i odkrywca – niejaki Marco Polo. [Notabene kilka tygodni temu w jednym z roztapiających się na potęgę lodowców alpejskich znaleziono resztki skleconego z bambusa wózka, na kołach również z bambusa… Badacze zastanawiają się – ki czort – tymczasem wytłumaczenie wydaje się proste: to resztki wózeczka, podprowadzonego przez pana Polo z chińskiego hipermarketu; nie miał biedak czym transportować zakupów, a nie stać go było na wielbłąda; przeprawy przez Alpy wózek już nie wytrzymał…]
Paul Strathern – szkocki dziennikarz, naukowiec i pisarz, popularyzator historii (oraz innych nauk), autor licznych ciekawych książek, w tym wydanej u nas rok temu „Florencji”, którą z uznaniem rekomendowałem w blogu 8 grudnia 2023 roku – chciał kontynuować z co najmniej takim samym sukcesem powodzenie właśnie wspomnianej „Florencji”. Ale czy mu się udało? Nie jestem pewien. Wszelako początek zrobił uderzeniowy – Marco Polo jest niekwestionowaną marką Wenecji, jej symbolem i „znakiem towarowym”, hasłem rozpoznawczym, jednym z nielicznych Wenecjan, natychmiast i bez pudła na całym świecie kojarzonym z tym miastem. Marco Polo to jeden z trwałych mitów, totemów, wzorów kultury śródziemnomorskiej. Wydawałoby się wszelako, iż dzieje Wenecji winny być przepełnione tłumem takich postaci – od polityki i wojskowości po kulturę i sztukę. W końcu miasto przez kilka wieków co najmniej było światowym centrum „dziania się” w różnych dziedzinach. A tymczasem niewiele tego… Przeciętny inteligent „na biegu” wymieni jeszcze Giacoma Casanovę (wiadomo dlaczego…) i może jeszcze malarza Canaletta. Gdy usiądzie i się zastanowi, grzebiąc głęboko w erudycyjnych pokładach intelektu, dorzuci jeszcze Antonia Vivaldiego z jego „Czterema porami roku” i może malarza Tycjana.
Dlaczego tak? Powodem podstawowym i pierwotnym jest chyba… ustrój Serenissimy, czyli Najjaśniejszej Republiki Wenecji. Miasto zostało obmyślone przez swych ojców-założycieli jako rzeczpospolita wolnych i równych obywateli, działających kolegialnie poprzez różnego rodzaju i szczebla Rady – od Wielkiej Rady mieszkańców miasta (jakieś mniej więcej pięciuset delegatów), której skład zaczął praktycznie odzwierciedlać strukturę oligarchicznej, „samouszlachcającej się” warstwy najbogatszych kupców – aż po Radę Dziesięciu, instytucję o wielkiej władzy dyskrecjonalnej, polityczno-policyjnej i fiskalnej. Na czele struktury stał wybierany dożywotnio doża – w zasadzie, wedle współczesnych kryteriów republikańskich raczej prezydent niż książę (jego urząd nie miał w swym majestacie żadnych praktycznie pierwiastków transcendentalnych). I tak to trwało przez tysiąc lat – system poniekąd był upierdliwy, ale w zasadzie wydajny i skuteczny…
Jedną z konsekwencji ustroju Serenissimy była pewna taka anonimowość struktur. O ile kolejnego dożę z imienia i nazwiska znali wszyscy, o tyle na przykład ustalenie personalnego składu którejkolwiek z zarządczych rad (a zwłaszcza Rady Dziesięciu) było praktycznie niemożliwe. Dyskrecja była cnotą – a w ślad za nią panował etos „uśredniania” oraz niewywyższania się. Nawet liderzy opinii woleli działać w cieniu, a w ślad za nimi szli twórcy, uczeni, a nawet wielcy artyści. Wenecja miała być wielka przez swą wspólną dla wszystkich weneckość (cokolwiek to mogło znaczyć), a nie dzięki nawet najgenialniejszym jednostkom z osobna…
Toteż Strathern wytrwale odkodowuje postacie, których aktywność szła na zbiorowe konto Republiki. To bodajże największa wartość jego wysiłków – dzięki tej lekturze poznajemy wreszcie zwyczajnych i nadzwyczajnych Wenecjan oraz ich gości. Wodzów, żeglarzy, polityków i dyplomatów, uczonych (rozdziałki o Giordano Bruno i Galileuszu to doprawdy perełki informacyjne, lepsze od sążnistych biografii), poetów (polecam fragment o Petrarce!) , malarzy i muzyków. Doprawdy – obywatele miasta na lagunie, chociaż dziś pozostało ich mniej niż 50 tysięcy – bezsprzecznie (aczkolwiek nieco megalomańsko) mogą uważać, że byli i są najlepsi w świecie. Dlatego warto jechać do Wenecji, póki jeszcze stoi na własnych nogach w wodach laguny, a gigantyczne współczesne galery wycieczkowe nie rozbełtały do cna tysiącletniego mulistego dna kanałów, zatapiając miasto nieodwołalnie. Tylko nie bądźcie pionkami w zbiorowej turystycznej gorączce, nie tratujcie koronkowej struktury Wenecji swymi racicami, jak czyni to codziennie oszalałe „stampedo” tak zwanych turystów z flotylli wycieczkowców. Wenecję trzeba posmakować solo i na spokojnie, z kubkiem wina, tramezzino z prosciutto i espresso – nawet gdy w caffe Florian (Piazza San Marco, 57) zedrą z was dziesiątki euro za naparstek naparu. Właśnie teraz, w listopadzie i na początku grudnia, przed karnawałowym, komercyjnym szaleństwem, Wenecja w jesiennych mgłach wydaje się najlepiej i najchętniej gawędzić o swym curriculum vitae…
Tomasz Sas
(20 11 2024)
Brak komentarzy