C.A. Belmond
Gotując dla Picassa
Przekład: Małgorzata Koczańska
Wydawnictwo WAB, Warszawa 2017
Rekomendacja: 2/7
Ocena okładki: 4/5
Krótki kurs gotowania po prowansalsku
dla początkujących
Pewien znudzony bezsensem swego (skądinąd dostatniego…) życia dyrektor kreatywny (szef tych cwaniaczków, co wymyślają kampanie promocyjne, hasełka i klipy) wielkiej londyńskiej agencji medialno-reklamowej postanowił skapitalizować swe rozliczne aktywa w akcjach, udziałach, inwestycjach i innych nowoczesnych produktach rynku kapitałowego. Zamienił, co się dało zamienić bez wielkich strat, na gotówkę i pod koniec lat 80. ubiegłego stulecia nabył marzenie swego życia: troszkę zrujnowaną posiadłość (tzw. mas – parusetletni kamienny wiejski dom z basenem, kilka akrów gruntu z drzewami owocowymi i winnicą) w rejonie Morza Śródziemnego. W południowej Francji. W Prowansji. A konkretnie – w głębi tej krainy, u podnóża górek zwanych Luberon, z dala od zgiełkliwego, snobistycznego Lazurowego Wybrzeża. Gdybyż ex-reklamiarz poprzestał na korzystaniu z uroków życia, odkrywaniu małych skarbów krainy, która udzieliła mu gościny, gdybyż poprzestał na pędzeniu zacnego winka, grze w bule i biesiadach w rozlicznych knajpkach okolicy, popijaniu pastisu i przegryzaniu bagietek z tapenadą. Gdybyż, ach gdybyż… Ale ambitny ten Brytol ni stąd ni zowąd skonstatował, że uwiera go i gryzie w sumienie marnotrawienie nabytych niegdyś umiejętności kreatywnego formułowania myśli na piśmie. Innymi słowy: zaczął uważać się za utalentowanego pisarza. I tak mu zostało…
Nazywa się Peter Mayle i jest prekursorem literackiej, a w ślad za nią wszelkiej innej eksploracji Prowansji przez rozliczne plemiona nomadów z północnej części Europy – kontynentu przecież niewielkiego w sumie, a tak boleśnie dotkniętego oczywistą klimatyczną niesprawiedliwością. Peter Mayle nader sugestywnie zachęcił swoich podmarzniętych, przemoczonych współplemieńców – od Brighton po Lerwick (wyspy Szetlandy na północnym Atlantyku, gdyby się ktoś pytał…) do inwazyjnego pielgrzymowania, wręcz najazdu na kraj wybornego winka, słońca, tanich warzyw, słońca, smacznej kuchni, słońca, zacnej oliwy, słońca, tubylców niezbyt przepadających za obcymi, za to za ich wymienialnymi funciakami – jak najbardziej… „Rok w Prowansji” to był hit na księgarskim rynku anglosaskim, niemieckojęzycznym i skandynawskim, że o Dolnych Krainach (Pays Bas, Niederlands) nie wspomnimy. Jedyny chyba bestseller literacki na świecie, który miał tak realny, wymierny wpływ na… południowofrancuski rynek nieruchomości. A przecież Mayle napisał dużo, dużo więcej…
Syndrom Mayle’a odcisnął piętno na Prowansji także w inny, bardziej wyrafinowany i okrutny sposób. Oto w ślad za mistrzem cudowną krainę najechali inni adepci pióra, węsząc (nie całkiem bezzasadnie) intensywnie – przekonani, że tematy leżą tam wprost na słońcu, przy każdej drodze, pod każdym drzewkiem, na każdym wioskowym targu. No i że pisze się tam łatwiej. Falangi adeptów szkół kreatywnego pisania z uniwersytetów po obu stronach Atlantyku zaczęły deptać uliczki Marsylii, Aix-en-Provence, Nicei, Antibes, Carpentras, Apt, Cavaillon, Awinionu, L’Isle-sur-la-Sorgue, Gordes, Goult, Lacoste i Bonnieux. Ba, przyłączyli się do nich bezczelni, zuchwali i cyniczni wykładowcy tychże szkół. A cóż mieli robić, skoro aule opustoszały, a podopiecznych porwał mistral? Za sprawą amerykańskiej pionierki osiedleńczej (aczkolwiek trochę, niestety, grafomanki…) Frances Mayes podobny los dotknął Toskanię, a tropiciele i naśladowcy Zafóna zadeptują, gwałcą Barcelonę.
C.A. Belmond (pseudonim literacki) jest kobietą z tego zaciągu – angielską literatką Camille Aubray, która kreatywnego pisarstwa naucza na jednym z licznych uniwersytetów nowojorskich (gwoli ścisłości: nie na Columbii…). Jak na ambitną wykładowczynię przystało, do swej historii zaangażowała mnóstwo wątków fabularnych, bohaterów (fikcyjnych i realnie istniejących), pejzaży, precjozów sztuki kulinarnej, intryg, ale przede wszystkim spory fragment historii sztuki XX wieku – z Pablem Picassem obsadzonym w głównej roli. To się nie mogło udać! Zamiast lekkiego francuskiego ciasta, upiekła się ciężkostrawna śródziemnomorska polenta. Jadalna i sycąca oczywiście, jednak bez polotu, bez esprit, ledwie poprawna… Ale pomyślana epicko, z dużym rozpędem, na kilku płaszczyznach czasu, z wizją zreprodukowania (po poprawkach…) kawałka historii z udziałem ważnych, rozpoznawalnych postaci z światowego zasobu kultury. Tylko po efektownej, ekscytującej i obiecującej introdukcji autorka jakby się zlękła swego ambitnego planu, jakby oczyma duszy zobaczyła klęskę, więc ześlizgnęła się w objęcia dobrze jej znanego, bezpiecznego paplania w stylu: romans wszech czasów z intrygą rodzinną w tle, szczyptą mafii oraz zwycięską miłością angielskiego kucharza (znawców sztuki kulinarnej z góry przepraszam z oksymoron; wiadomo przecież, że Anglicy nie potrafią gotować…) i hollywoodzkiej makijażystki. Ale co tu tłumaczyć – spójrzmy w rzecz samą ibidem…
Wiosną 1936 roku pewna młoda córeczka restauratorów z wioski Juan-les-Pins (położonej jakby „na plecach” już wtedy modnego nadmorskiego kąpieliska Antibes) została przez maman poproszona o dowożenie posiłków z cafe do położonej na uboczu willi, wynajętej przez sławnego człowieka, zmuszonego przez pewien niepomyślny splot okoliczności towarzyskich do szybkiego i potajemnego wyjazdu z Paryża… Sławny ów pan Ruiz okazał się być popularnym, jurnym hiszpańskim malarzem o nazwisku łatwym do zapamiętania: Pablo Picasso… Dzielna Ondine ulega oczywiście fascynacji wielkim malarzem, gotuje dla niego (i paru kumpli, na przykład Henriego Matisse’a i Jeana Cocteau!), pozuje do kilku obrazów i naturellement wskakuje do łóżka malarza, co odbywa się w sposób dosłowny: jest podniecona widokiem śpiącego nago, wszelako w stanie pewnego, hm, wzbudzenia na wzór Minotaura, więc zrzuca łaszki i… (Notabene zabawnie napisana scena!). Przy okazji dziewczyna kombinuje, czy nie byłaby to trampolina do osobistej kariery – może w Paryżu? W rezultacie na świecie pojawia się parę dzieł Picassa z niezidentyfikowaną przez historyków modelką, a na tenże świat przychodzi Julie – córeczka kuchareczki Ondine. Jeden z obrazów Picasso darowuje swej kochance i modelce…
W tym miejscu kończy się wielka powieść, a zaczyna się wakacyjne romansidło. Gustowne – nie powiem, ale tuzinkowe. Sam mentor i mistrz watahy prowansalskich wyrobników pióra, wspomniany tu już Peter Mayle, napisał takich kilka (albo więcej): sfilmowany „Dobry rok”, „Hotel Pastis”, „Marsylski szwindel”, „Wszystko tylko nie…”, „Wytrawny przekręt”, Pogoń za Cézanne’em”. Recepta identyczna: On i Ona (poza wyraźnie zaznaczoną różnicą płci – spore różnice kulturowe i parę innych…), prowansalskie dekoracje w prowansalskim pejzażu, takież prowansalskie didaskalia, a do tego obowiązkowo osobliwa historia kryminalna lub z pogranicza prawa (na przykład napad na bank, przekręt z kreowaniem fikcyjnych, kolekcjonerskich win, pogoń za tajemnicą hodowli tuber melanosporum, czyli trufli…). No i gwarantowany évidemment happy end!
Zaprawdę powiadam wam, że pani Belmond (Aubray) pobrała i wzorowo zastosowała wszelkie możliwe wzorce, schematy fabularne, algorytmy, regulaminy i rutynowe receptury. W końcu sama jest profesorem kreatywnego pisania, więc któż lepiej od niej potrafi zmóc i poskładać do kupy te setki fiszek z fabularnymi pomysłami, jakimi zasłane są połacie literackich krain Lazurowego Wybrzeża i Prowansji… Oszczędzę szczegółów intrygi w nadziei, że ktoś zaciekawiony wybierze się w drogę wskazaną przez madame Belmond (Aubray), więc po co mu psuć domniemaną (a statystycznie wszak całkiem możliwą…) radość z lektury. Finał też zasługuje na ochronę (powiem tylko: tak – to był Picasso, i były miliony dolarów…). Ale do lektury przystępujcie na własny szczot i nie mówcie, że nie byliście ostrzeżeni. Zresztą szkody wielkiej nie ma, a dla prowansalskiej kuchni nie sposób nie mieć pełnej sympatii, co przyzna każdy, kto raz spróbował bouillabaisse czy pierwszej jesiennej zapiekanki cassoulet albo wołowego daube w ziołach. Dobre lokalne winko rosé też nie byłoby od rzeczy…
Tomasz Sas
(15 08 2017)
Brak komentarzy