Heather McGowan
Przyjaciele muzeum
Przełożył Tomasz Bieroń
Wydawnictwo Literackie, Kraków 2025
Rekomendacja: 4/7
Ocena okładki: 4/5
Wystawiaj albo giń!
Gdy definitywnie ukończyłem lekturę „Przyjaciół muzeum”, poczułem się, jakbym wyskoczył tuż za korkiem z otwartej właśnie butelki arcywytrawnego moëta – nareszcie na wolności, pod normalnym ciśnieniem, w łagodnym i natlenionym powietrzu, bez tych nieznośnych bąbelków erudycji, nieubłaganie masujących mózg i inne części ciała… Moët & Chandon- wielka to wprawdzie marka i pyszna, ale czy nikt z was nie czuł ulgi, uwalniając się choćby na chwilę z okowów doskonałości?
W branży sztuki dłuższe (albo co gorsza: stałe) przebywanie pod ciśnieniem doskonałości grozi migotaniem płatów czołowych, zawałem hippokampu, ogólnym, pourazowym odbarwieniem substancji szarej tudzież masywną, niedokrwienną atrofią kory mózgowej. Medyków przepraszam za pomieszanie kardiologii z neurologią cerebralną – ale tak mi się akurat pokojarzyło… W istocie wszakże chodzi o to, iż celebrowanie doskonałości to prosta droga ku entropii. Bowiem co za dużo, to niezdrowo. Tak zdarza się ze sztuką – obcowanie z nadmiarem artyzmu powoduje objawy somatyczne: skoki ciśnienia, omdlenia, paraliże, nadmiarowe pocenie się, halucynacje, drgawki, zaburzenia widzenia, słuchu, węchu… I wiele innych symptomów; nauka opisała je jako tzw. zespół florencki lub syndrom Stendhala (ówże wielki pisarz doznał podobno wstrząsu na tle obcowania z pięknem i długotrwale gorączkował podczas pierwszej swej wizyty we Florencji). Czyli brak odporności na zbyt wiele bodźców estetycznych zaaplikowanych jednocześnie.
Dziś przypadki tego rodzaju obserwowane są w największych muzeach świata, z najbogatszymi kolekcjami – w nowojorskich Metropolitan, Guggenheimie i Modern Art, w muzeach florenckich, watykańskich, w Luwrze, w petersburskim Ermitażu i moskiewskiej Tretiakowce (te dwa ostatnie chwilowo mało dostępne), w Bilbao… Podobne efekty dają też ekskursje po Machu Picchu, Tadż Mahal, Angkor Wat, Wenecji, Barcelonie, Paryżu – oraz pewnie jeszcze co najmniej w kilkudziesięciu lokalizacjach na całym globie. Palpitacja dell’arte – ot co…
Literatura jako taka, w całości nie jest wolna od zjawiska podobnego do syndromu florenckiego. Aczkolwiek pojawia się on rzadziej, a i formy jego występowania są mniej dokuczliwe – w każdym razie raczej nie terminalne. Oczywiście najczęściej zespół florencki ujawnia się podczas lektur arcydzieł literatury światowej. Sam miewam takie doznania, gdy czytam „Rękopis znaleziony w Saragossie” Jana Potockiego, albo podczas lektury poezyj Juany Inés de la Cruz lub odsłuchiwania V Symfonii Mahlera (bo muzyka też zna syndrom Stendhala). Ale generowanie tego syndromu to nie tylko przywilej klasyki – współczesna twórczość też ma takie możliwości. Możecie sprawdzić, czytając Pynchona, Tokarczuk, Rushdiego, De Lillo, Munro; słabsi duchem czy intelektem załapią się na Coetzee’ego lub Knausgaarda.
I to jest normalne zjawisko. Ale czemu objawy palpitacyjne pojawiają się podczas i po lekturze książki autorki przeciętnej, w zasadzie zaliczanej na razie do grona początkujących, w fazie powolnego (i wciąż kruchego) rozpędu kariery? Wytłumaczenia są dwa – w tym jedno skrajnie nieprawdopodobne, ale możliwe: oto mamy do czynienia z gwiazdą in statu nascendi; jeszcze kilka machów ogonem i wyłoni się supernowa, królowa literatury, noblistka czy coś w tym rodzaju. Wierzycie w to? Bo ja nie… Drugie wyjaśnienie może być bliższe rzeczywistości – oto mamy do czynienia z genialną imitatorką, naśladowczynią kontekstów, słów, metafor i dźwięków, falsyfikatorką czy wręcz plagiatorką (ale nie w sensie ścisłym, kryminalnym) prozy w gatunku „sophisticated”. I to stąd ten efekt sponiewierania czytelniczego – jak u Woody’ego Allena bądź Davida Fostera Wallace’a. Stąd uczucie, jakbyś wyleciał razem z korkiem z flaszki szampana…
Heather McGowan jest mistrzynią kreacji – co dziwne i zaskakujące, jak na jej status, wciąż jeszcze na poły debiutancki. Trzy powieści i jeden dobry scenariusz („Tadpole” – czyli nomen omen „Debiutant” z 2002 roku z Sigourney Weaver) to wciąż za mało, by zaistnieć w nieustającej od lat gonitwie za mirażem „Wielkiej Amerykańskiej Powieści”. Ale może właśnie wpisała się na listę startową GAN? Tego nie wiem na pewno, ale po lekturze „Przyjaciół muzeum” wyobrażam sobie, że mogłaby spróbować. Niezależnie od tego, czy ma naprawdę wielki, gwiazdorski zgoła talent, czy tylko potrafi zręcznie manipulować słowem. Efekt się liczy… I pomysł.
A ten pomysł okazał się nader zuchwały. I rzadko eksploatowany. Środowisko muzealne uchodzi bowiem za… nudne, fabularnie nieatrakcyjne, wyzbyte większych emocji oraz umiarkowanie ekspresyjne. Innymi słowy: nieciekawe dla prozy gatunkowej, popularnej, może nawet trochę sensacyjnej. Ale pani McGowan przyłożyła się i dokładnie spenetrowała to, co chciała. A chciała dokonać prostego zabiegu prozatorskiego: opisać jeden dzień z życia muzeum. Zamiar nieledwie reporterski – tyle że dzień wybrała niezwykły – doroczną galę (czytaj: balangę z darmową wyżerką i wypitką oraz sporym potencjałem erotycznym – czyli perspektywą niewielkiego ruchanka dla płci obojga) dla „przyjaciół muzeum” – personelu, sponsorów, darczyńców, zblatowanych ekspertów, krytyków, inwestorów, polityków i wszelkiej innej okołomuzealnej swołoczy – dziennikarzy, prawników, marketingowców, celebrytów tudzież branży reklamowej. Koszty odliczane od podatków…
Właśnie: podatków. Skoro już padło to słowo, poświęćmy kilka jeszcze zdań samej istocie amerykańskiego muzealnictwa. Muzeum, którego przyjaciele są zbiorowym bohaterem prozy McGowan, nie należy do nowojorskiej czołówki – nie jest ani Metropolitan Museum of Art, ani Museum of Modern Art, ani Muzeum Guggenheima, ani Muzeum Historii Naturalnej, ani Nowojorską Biblioteką Publiczną, której zbiór w znacznej części ma charakter muzealny. Nie – ale mieści się jednak gdzieś w górze stawki jakichś dwustu nowojorskich placówek muzealnych (ze względu na atrakcyjność eksponatów) i ma tę przewagę nad innymi, że jest całkowicie… fikcyjne. Ale prawdziwe zarazem – dzięki swej zgodności, zbieżności losów z muzealną rzeczywistością metropolii. Istotą działalności nowojorskich muzeów nie jest bowiem gromadzenie, ochrona, konserwacja i eksponowanie dzieł sztuki, zabytków kultury materialnej i innych artefaktów – istotą działalności muzeów jest gromadzenie… pieniędzy. Oczywiście – po to, by lepiej i dłużej pełnić swą statutową, publiczną służbę; to jasne. A bez pieniędzy to niemożliwe. Bogiem jest budżet, bóstwami – darczyńcy i sponsorzy, kapłanami kuratorzy i kustosze.
Innymi zatem słowy – władzę ma i decyzje podejmuje ten, kto trzyma kasę. W dużych muzeach, prestiżowych i ważnych dla miasta (jak MET czy MoMA), które finansuje lwią część budżetu placówki z własnych środków, sytuacja jest jasna, a rady powiernicze czy nadzorcze i zarządy operacyjne są stabilne i pracują wedle długoletnich planów. W mniejszych galimatias prawno-finansowy jest imponująco skomplikowany – eldorado dla bystrych prawników, którzy potrafią kasować od tysiąca do trzech tysięcy dolarów za godzinę pracy. Cały system oparty jest o zasadę tzw. partnerstwa publiczno-prywatnego, nad wyraz restrykcyjnego – jak wszędzie tam, gdzie pieniądze prywatne spotykają się ze środkami z kiesy miejskiej, stanowej czy federalnej (czyli pochodzącymi z podatków). Dlatego członkowie rad muzealnych i ich dyrekcji nieustannie zajmują się lizaniem dup lokalnych polityków – radnych, kongresmenów – i urzędników, trzymających w łapach budżetowe słupki i konkursowe granty. Liżydupstwo obejmuje też – rzecz jasna – prywatnych fundatorów, mecenasów, donatorów, spadkobierców, sponsorów i inwestorów, zarządców prywatnych fundacji i wielkich rekinów biznesu. Ale w tym przypadku na nieco innych zasadach, bliższych wzajemności i umiarkowanemu partnerstwu.
Czemu? No cóż – amerykańskie urzędy skarbowe z niejasnych do końca powodów wysoko sobie cenią muzealnictwo jako ten rodzaj działalności dla pożytku publicznego, który zasługuje na protekcyjne potraktowanie w dziele wymierzania podatków. Innymi słowy: firma lub osoba prywatna, zaangażowana we wspieranie muzealnictwa, liczyć może na obfity wachlarz podatkowych odpisów. Warto zatem mieć „swoje” muzeum, by fiskus zaglądał w twoje księgi łaskawszym okiem…
No i tak mniej więcej wygląda tło, na którym Heather McGowan namalowała relację z tej osobliwej nocy w muzeum, która szybko zmienia się w przemądrzałe pandemonium, ociekające seksem, intelektualnymi prowokacjami, intrygami dworsko-polityczno-dyplomatycznymi i zwykłymi rozróbami, szantażami oraz pijackimi awanturami o wyraźnym zabarwieniu ideologicznym. Czyli jak to zwykle na galach bywa. Plus obowiązkowe rzyganie – po wódzie, prochach, seksie tudzież nieświeżym bufecie z kateringu.
Zwykły dzień w muzeum? No cóż – najpierw okazuje się, że muzeum może być zamieszane w aferę złodziejską; szajka rabusiów indyjskich świątyń zapewne wrzuciła na rynek i ten posążek tańczącego boga Sziwy, który od pewnego czasu był dumą galerii azjatyckiej. Na domiar złego agenci departamentu bezpieczeństwa wewnętrznego węszą, czy muzeum nie kupuje dzieł z obszaru Azji od pewnego handlarza w New Jersey, którego składzik okazał się ekspozyturą islamskiego państwa ISIS, zbierającego w ten sposób fundusze na uprawianie terroryzmu. Poza tym rzeźba lwa z darowizny pewnego milionera jest falsyfikatem – poza wszelką wątpliwością – ale wycofanie jej z ekspozycji może obrazić darczyńcę i skłonić do przekazania komu innemu reszty kolekcji. I tak dalej – więcej pikantnych szczegółów nie będzie; doczytacie sobie sami.
I tak to wygląda – odwiedzając dowolne muzeum, pełne ciszy, dostojeństwa i ogólnie kultury, nie zdajecie sobie sprawy z tego, jakie namiętności kłębią się pod warstewką muzealnej patyny. Muzeum nie polega na ustawieniu eksponatów i spokojnym kasowaniu forsy (w Nowym Jorku poniżej 30 dolców nie załapiecie się nawet na ekspozycję w muzeum kapsli od piwa…) za bilety wstępu. O nie! Muzeum to pole bitwy. A dbałość o nieustanny ruch w galeriach to walka. Muzeum musi być w natarciu – wciąż wystawiać coś nowego, zaskakiwać publiczność śmiałymi tematami ekspozycji, nieoczywistymi skojarzeniami i zuchwałą propagandą. Innymi słowy: wystawiaj lub giń – kto się sprzeniewierzy tej złotej zasadzie, naprawdę znika. Cóż z tego, że po drodze będą ofiary – publiczność wybaczy. Tym łacniej, gdyż w muzealnym bufecie tartinki z foie gras i tak zawsze wyglądają jak gówno.
Tomasz Sas
(11 08 2025)
Brak komentarzy