Hiroszima

16 lipca 2025

John Hersey 
Hiroszima
Przełożył Jerzy Łoziński
Wydawnictwo Znak litera nova, Kraków 2025

Rekomendacja: 6/7
Ocena okładki: 5/5

Co zapamiętało sześcioro hibakusha?

Zanim otworzycie okładkę tej książki, by sięgnąć do tekstu, przyjrzyjcie się okładce uważnie, choć z pozoru, na pierwszy rzut oka wydaje się, że obrazek ten, aczkolwiek pozornie skomplikowany, pełen szczegółów i aż proszących się o komentarz anegdotek, nie nastręcza żadnych trudności interpretacyjnych. Ot, parkowa sielanka w sobotnie letnie popołudnie. No, może tylko wcinający się w kompozycję pasek z kojarzącym się jednoznacznie i złowrogo tytułem „Hiroszima”, zaburza nieco ten bukoliczny schemacik… Więc wyobraźcie sobie, że paska nie ma, obrazek (autorstwa Charlesa E. Martina) oglądacie w całości – tylko u góry narzucona jest nazwa pisma (The New Yorker), data (31 sierpnia 1946) i cena (piętnaście centów – dacie wiarę!?) – z przenikaniem, bez własnego tła. Co to może być? Zapowiedź relacji o tym, jak się bawią w letnie weekendy nowojorczycy, którzy nie wyjechali na urlopy?

Nic z tych rzeczy… Oglądacie rezultat jednego z najzuchwalszych zabiegów redaktorskich w dziejach całej prasy drukowanej. Człowiek, który zdecydował świadomie użyć kontrastu między idyllicznym obrazkiem a dramatyczną treścią za nim, miał przebłysk niepospolitego geniuszu. W środku bowiem, między okładkami tygodnika (z którego na ten raz wyrzucono wszystkie inne teksty, stałe rubryki i tradycyjne rysunki) zamieszczono reportaż Johna Herseya – pierwszy w świecie reportaż z Hiroszimy – miasta przed rokiem (6 sierpnia 1945 roku) prawie zmiecionego z powierzchni ziemi przez wybuch bomby atomowej. Nowej broni w amerykańskim arsenale – „niszczyciela światów” – jak nazwał ją (cytując hinduską księgę Bhagawadgitę) twórca tej broni, amerykański fizyk Robert Oppenheimer.

Czytelnicy byli zaskoczeni podwójnie – redakcja wcześniej nie uprzedzała o planowanej zawartości numeru z 31 sierpnia, a okładka myliła trop dostatecznie wymownie. Tym większy był sukces tego numeru „New Yorkera” – dziś uważa się powszechnie, że „Hiroszima” to najważniejszy tekst reporterski XX wieku ( też tak twierdzę…). Jego autorem jest John Richard Hersey, urodzony w 1914 roku w Chinach (Tiencin), w rodzinie amerykańskich misjonarzy, w czasie wojny korespondent amerykańskiej prasy na Pacyfiku (m.in. reportaż o bohaterstwie niejakiego Johna F. Kennedy’ego, porucznika US NAVY, dowódcy ścigacza torpedowego PT-109, który uratował swą załogę po staranowaniu przez japoński niszczyciel w kampanii na Wyspach Salomona) i w Europie (lądowanie na Sycylii w 1943 roku, po którym napisał powieść „A Bell for Adano”, nagrodzoną Pulitzerem w 1944 roku).

W listopadzie 1945 roku Hersey poleciał do Japonii – z zamiarem przyjrzenia się krajowi i jego obywatelom po klęsce. Administracja okupacyjna generała Douglasa MacArthura dziennikarzy zwykła traktować ambiwalentnie – jeśli w swych korespondencjach wychwalali mądrość, szczodrość i opiekuńczą troskę MacArthura i jego ludzi wobec Japończyków, mieli zielone światło. Jeśli nie, jeśli pisali prawdę – pakowali się i wracali. Herseyowi udało się jakoś obezwładnić cenzorskie zapędy kwatery prasowej armii okupacyjnej i zdobył trochę materiałów o sytuacji w szczelnie zamkniętych, odizolowanych zonach Hiroszimy i Nagasaki. Po powrocie do Stanów porozumiał się z szefem „The New Yorkera” w sprawie reportażu z Hiroszimy. Jeszcze raz pojechał do Japonii w maju 1946 roku i przeprowadził ponad 50 długich, wyczerpujących, szczegółowych rozmów z ocalonymi – hibakusha – którzy przeżyli eksplozję bomby w Hiroszimie.

Hersey zastosował nowatorską w tej skali technikę narracji reporterskiej (chociaż w literaturze znaną i z powodzeniem używaną) – mianowicie usunął się z pierwszego planu; już nie czytamy relacji pierwszoosobowej o przygodach naszego dzielnego wysłannika w popromiennym buszu – punkt widzenia jest całkiem inny. Reportaż został bowiem skonstruowany jako mozaikowa składanka, spisana z relacji sześciorga ocalałych. Narratorami-podmiotami lirycznymi tekstu Herseya zostali: panna Toshiko Sasaki – 20-letnia urzędniczka w dziale kadr Wschodnioazjatyckiej Fabryki Blach, ojciec Wilhelm Kleinsorge – jezuita z Niemiec, misjonarz na placówce w Hiroszimie, doktor Masakazu Fujii – medyk, właściciel niewielkiego szpitaliku, pani Hatsuyo Nakamura – wdowa po żołnierzu, matka trojga dzieci, krawcowa, wielebny Kiyoshi Tanimoto – pastor kościoła metodystów i doktor Terufumi Sasaki (niespokrewniony z panną Toshiko) – młody chirurg w szpitalu Czerwonego Krzyża… To ich oczyma, emocjami i rozumem Hersey relacjonuje wszystko, co się zdarzyło w Hiroszimie od godziny ósmej piętnaście rano 6 sierpnia 1945 roku. Czyli od momentu, gdy zrzucona z bombowca B-29 (nazwanego „Enola Gay” na cześć matki pilota – pułkownika Paula Tibbetsa) bomba o słodziakowatej nazwie „Little Boy” eksplodowała mniej więcej 600 metrów nad miastem z siłą 16 kiloton (czyli taką, jaką miałby jednoczesny wybuch szesnastu tysięcy ton trotylu).

Tekst reportażu liczył sobie 31 tysięcy słów – i zmieścił się w całości w standardowej objętości tygodnika na sześćdziesięciu ośmiu gęsto zadrukowanych stronach (ale wypierając wszystko, do czego czytelnicy przywykli). W zamian czytelnicy zostali zaskoczeni, zdezorientowani i przerażeni; ale nakład rozkupiono w kilka godzin. Amerykańskie społeczeństwo w swej masie nie zdawało sobie sprawy, co takiego stało się rok wcześniej w Hiroszimie i Nagasaki – wiedzieli tylko (od Trumana, swego prezydenta), że doszło do moralnie uzasadnionej, sprawiedliwej odpłaty za klęskę i hańbę Pearl Harbor, a chłopcy wrócili do domu i nie musieli ginąć, szturmując japońskie wyspy i oblegając Tokio. Ale za jaką cenę? To dopiero powiedział wszystkim Hersey…

Świadectwo jakości jego dziennikarskiej roboty wystawił sam Albert Einstein. Genialny fizyk pierwszy zorientował się, czego dokonał Hersey. Jego reportaż to nie tylko szczera, drobiazgowa i wyzbyta emocjonalnych ocen relacja z epicentrum eksplozji – skupiająca się na skutkach użycia bomby. Zdaniem Einsteina – to pierwszy i najważniejszy w świecie tekst, bardziej znaczący niż płomienne deklaracje publicystyczne – niosący w sobie refleksję nad przyszłością ludzkości jako gatunku, wzywający odpowiedzialnych do tej refleksji… Dosadna szczegółowość, reporterski szacunek dla faktów i brak objawów emocjonalnej gorączki odebrały siłę argumentom zwolenników bomby. Entuzjaści i uczestnicy Projektu Manhattan umilkli, porażeni prostym opisem tego, co zrobili. Zadowolenie z sukcesu i naukowo (czyli beznamiętnie) potwierdzonej skuteczności projektu zniknęły – ich miejsce zajęło poczucie winy. Eksplozje nad Hiroszimą i Nagasaki same w sobie nie przeorałyby tak silnie zbiorowej świadomości mieszkańców globu, gdyby nie reportaż Herseya.

Rekomendacja Einsteina i jego „moralna pieczęć” nadały tekstowi amerykańskiego reportera osobliwe znaczenie w sporym i opiniotwórczym globalnym środowisku naukowym. Popularność i szeroka recepcja (wraz z szybkimi tłumaczeniami na ważne języki świata) relacji Herseya spowodowały fundamentalny przełom w pojmowaniu społecznych funkcji nauki. Dotąd w środowisku panowała wyniosła, pomnikowa w istocie neutralność, granicząca z wystudiowaną obojętnością w kwestii społecznej odpowiedzialności nauki i personalnie samych uczonych. Klasyczna hipoteza „wieży z kości słoniowej” to małe piwo było wobec ideologii postępu wiedzy bez ograniczeń. Motywowane społecznie moratoria we wrażliwych dziedzinach nauki były nie do pomyślenia i nie do przeprowadzenia. Na ołtarzach postępu za wszelką cenę złożono i spalono w ofierze odpowiedzialność. Ale po opublikowaniu tekstu Herseya nikt już nie mógł bezkarnie mówić, że nie wie, że nie wiedział – i go to nie obchodzi. Takie było w sensie ścisłym znaczenie „Hiroszimy” w „New Yorkerze”…

I w zasadzie takież owo znaczenie jest do dzisiaj. Bo jego historia nie przeminęła – nie jest zaprzeszłym wspomnieniem. Jest demonem żywym, który ma lekki sen. A potrafiących go obudzić wciąż nie brakuje.

Tomasz Sas
(16 07 2025)

Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *