Jarosław Kuisz 
Strach o suwerenność.
Nowa polska polityka
Przełożył Tomasz Bieroń
Wydawnictwo Znak, Fundacja
Kultura Liberalna, Kraków 2025
Rekomendacja: 5/7
Ocena okładki: 4/5
Stres pourazowy?
Obawa Polaków przed utratą Polski jest dzisiaj dość masywnym składnikiem zbiorowej świadomości – może nawet bardziej ważkim niż utrata pracy, zdrowia i majątku w wymiarze jestestwa indywidualnego. Możliwa – aczkolwiek znacznie bardziej teoretycznie niż praktycznie – zguba Polski jako samodzielnego bytu, wytarcie jej z mapy – jawi się jej obywatelom jako niewyobrażalna apokalipsa, na liście narodowych strachów zajmująca bez wątpliwości miejsce pierwsze. Chociaż po racjonalnym namyśle wypadnie przyznać, iż doprawdy samo zagrożenie jest niezwykle mało prawdopodobne w sensie czysto fizycznym. Kraj jako taki jest porządnie asekurowany przez sojusze, aczkolwiek realna ich wartość (czyli gdyby co…) nie jest znana i nie była sprawdzana; tkwi tylko w deklaracjach werbalnych (tzw. wspólnota wartości tudzież ideologii) i domniemaniu jakiegoś ważnego interesu sojuszników.
Niezbywalnego, póki co – tak się wydaje. Trudno zatem sobie wyobrazić, iż istnieją jakieś realne i wyposażone w odpowiednią moc siły polityczne w świecie, które na polską suwerenność dybią i czynią z tego swą rację istnienia. Poza Rosją oczywiście – ale i dla tej potęgi zniesienie suwerennego bytu Polski jest tylko częścią ogólnego i niespecjalnie pilnego planu imperialnej ekspansji, nie zaś zamiarem samym w sobie – palącym i koniecznym (chociaż gdyby się trafiła okazja, najlepiej przez samych Polaków sprokurowania – to czemu nie?). Więc tak czy inaczej – zagrożenie utratą suwerenności poprzez bezpośredni atak siłowy jawi się jako mało oczywiste, w zasadzie niemożliwe. A poza tym – umówmy się: Polska, wbrew temu, co mniemają sami Polacy, nie jest dzisiaj jakimś szczególnie atrakcyjnym obiektem międzynarodowego pożądania. Zaś pobieżny nawet rachunek zysków i strat nakazuje bezwzględnie, by „to coś” pozostawić w spokoju i możliwie na uboczu.
Skąd zatem strach? No cóż – to doświadczenie historyczne… Zaczęło się w XVIII wieku, jakoś tak na początku, od tzw. wojny północnej, a w 1795 roku było pozmiatane – Polska w swej pierwotnej postaci Pierwszej Rzeczypospolitej zniknęła z mapy Europy. Ale kogo to wtedy obeszło? Skoro nie obeszło nawet samych Polaków? Poinformowana i świadoma wagi zdarzenia była polska szlachta, która wtedy stanowiła jakieś dziesięć procent społeczności zamieszkującej ziemie I RP (notabene był to wtedy największy w Europie wskaźnik udziału tzw. warstwy wyższej w całości narodu – który zresztą wtedy był kategorią zdecydowanie na wyrost). Z powagi utraty państwowości zdawała też sobie sprawę oświecona (więc z natury cienka) warstwa mieszczaństwa (zarówno proweniencji niemieckiej, jak i żydowskiej), część (zapewne znaczna…) funkcjonariuszy wielu kościołów chrześcijańskich… W sumie może dwanaście, góra piętnaście procent mieszkańców ziem Królestwa Polskiego i Wielkiego Księstwa Litewskiego. Reszta nawet nie wiedziała, że mieszka w Polsce, na Litwie czy Rusi – wiedzieli tylko, że są u siebie, że są tutejsi. Ale żeby zaraz byli z nich Polacy? Nie od razu, nie od razu…
Dopiero po klęsce ruchawki napoleońskiej, która definitywnie i bezterminowo (wtedy tak to wyglądało…) pogrzebała szanse Polski na suwerenność, w zbiorowej świadomości pauperyzującej się warstwy szlacheckiej i powoli rosnącej gromady nowoczesnej inteligencji własnego chowu (nauczyciele, lekarze, prawnicy, inżynierowie, urzędnicy, przedsiębiorcy, artyści) niespiesznie jęła się pojawiać świadomość utraconej niepodległości i wszelkich konsekwencji tego zdarzenia. Czasem temu procesowi intelektualnemu towarzyszyła refleksja, czemu tak się stało, ale najczęściej nie. Utrata przybrała złowrogie oblicze krzywdzicielskiego spisku wrogich potencji względnie okrutnej próby, której siły nadprzyrodzone poddawały wierny naród – by go w efekcie wzmocnić i utwierdzić w wierze. Akty oporu, które się zdarzały, były przez to podejście raczej nieprzemyślane, emocjonalne (by nie rzec: romantyczne) i skazane na klęskę. I tak przez cały wiek XIX, i trochę dłużej – aż do końca I wojny światowej, która zmieniła sytuację. Praktycznie bez udziału Polaków. Chociaż wielu z nas podstawiało łapy do kucia…
W rezultacie działań wojennych i tzw. procesu pokojowego na gruzach dwóch przegranych monarchii – Habsburgów i Hohenzollernów – oraz carskiego imperium Romanowów, które, choć po przeciwnej stronie frontu, w zasadzie upadło pod własnym ciężarem – z nagromadzonego w Europie wielonarodowego potencjału politycznego wyłoniło się kilkanaście pełnokrwistych, normalnych lub prawie normalnych państw – z granicami, parlamentami (lub koronami), rządami, wojskiem i walutą. Polska była wśród nich. I dzięki pozbieranej z resztek frontów sile militarnej nieco się rozepchnęła ponad to, co zwycięskie umawiające się traktatowo strony skłonne były jej przyznać i wybaczyć – zwłaszcza że jednym z sukcesów było popędzenie kota ruskim bolszewikom.
Ten nie całkiem oczywisty splot wydarzeń sprawił, że odzyskanie suwerenności w nieznacznej tylko części było zdarzeniem realistycznym, mającym swoje warunki i cenę. Większość skłonna była uznać powrót niepodległości jako fakt mistyczny, dar boży, zadośćuczynienie za lata poniewierki i niewoli, wymodloną odprawę za hiobowe zaiste upokorzenia tudzież doświadczenia nieszczęsnej opresji. Nagrodę za pokorę, cierpliwość i wiarę.
Innymi słowy: suwerenność nabrała cech mistyczno-metafizycznych, totemistycznych, a w zasadzie religijnych. I obchodzono się z nią, jak z jajkiem – żadnej dyskusji, żadnego namysłu, żadnych analiz. Toteż gdy po dwudziestu ledwie latach piorun w ten ołtarzyk strzelił, trauma powstała niewyobrażalna. I nie zmalała, gdy jeden z agresorów-opresorów sczezł po pięciu latach. Bo drugi trzymał się lat ponad czterdzieści; wprawdzie przez dekady intensywność opresji malała (i można się było jakoś urządzić), ale o suwerenności w sensie ścisłym nie mogło być mowy. Dopiero po 1989 roku suwerenność nabrała znaczenia praktycznego, a polscy politycy, publicyści, analitycy i uczeni w branży politologicznej zaczęli posługiwać się tym pojęciem swobodnie, w codziennej narracji. Ale nie wszyscy… Tendencja do mistyczno-mitologicznego traktowania akurat tego atrybutu państwa utrwaliła się w niektórych kręgach politycznych i stała się dla nich wygodnym narzędziem bieżącego politycznego sporu. A poszło nie oto, jaka suwerenność ma być dla swoich i obcych – ale o to, czy możemy ją stracić czy nie…
Gromada populistycznych politruków o prawicowej proweniencji uczyniła ze strachu przed utratą suwerenności – strachu w dużej mierze irracjonalnego, gdyż realnych zagrożeń (poza hipotetyczną wojną z Rosją, którą NATO na domiar złego by przegrało…) nie widać na horyzoncie – narzędzie do wpływania na opinię publiczną – skuteczne, bo historycznie podbudowane i sugestywne (w obrazach, wygenerowanych dla publiczności…). Ba – utrata suwerenności, pod wpływem pomysłów gromady prawicowych politruków, wielce wzbogaciła swe funkcje i mechanizmy „straszycielskie”. Obok podstawowej, czyli działania wrogiej siły zewnętrznej, prawicowi politrucy wykombinowali, że wielce prawdopodobne byłoby dobrowolne oddanie polskiej suwerenności w obce ręce, przez nie-Polaków, akurat przypadkowo sprawujących władzę w kraju. W celu uprawdopodobnienia takiego scenariusza wykorzystano komponent unijny. Już sama akcesja do Unii Europejskiej jawiła się jako rezygnacja z suwerenności, a właściwie zdrada narodowych interesów i dobrowolne poddaństwo Brukseli, co w istocie jakoby było zawoalowanym dyktatem niemieckim. Na opinię publiczną zawsze mocniej działa hasło „Berlin” niż „Bruksela” – ta ostatnia nie ma bowiem łatwych do użycia konotacji historycznych. A Niemcy to zawsze Niemcy…
Strach przed utratą suwerenności przez ostatnie ćwierć wieku irracjonalnie – ale pewnie – wyrósł na czołową machinę polityczną, wielowektorową i funkcjonalną, pozwalającą nawet wygrywać wybory. Jak to się stało? Odpowiedzi szukajcie u Kuisza… Pan doktor Jarosław Kuisz – naczelny redaktor periodyku ideologicznego „Kultura Liberalna”, adiunkt na Uniwersytecie Warszawskim, członek poważnych europejskich gremiów naukowych, między innymi w Oxfordzie i paryskim CNRS – podjął zobowiązanie opowiedzenia (po angielsku – ma się rozumieć) Europie tego fenomenalnego polskiego zjawiska, jakim jest strach o suwerenność. To znaczy – umówmy się od razu: sam strach tego gatunku nie jest tylko polską specjalnością; są państwa i społeczności w okolicy, których równie długo nie było i też mają się czego bać. Ale Kuisz dysponował polskim teatrem badawczym, przeto swą pracę ograniczył do przedstawienia Europie nowej polskiej polityki, związanej z obawami (a nawet post-traumatyczną paniką…) utraty suwerenności. Książka ukazała się dwa lata temu w Manchesterze, nakładem wydawnictwa tamtejszego uniwersytetu. Objaśnienia Kuisza okazały się sensowne i przekonujące (o ile w ogóle kogokolwiek na Zachodzie Europy w sferach naukowych i politycznych czy wśród publicystów na serio interesuje polski dylemat egzystencjalny: być czy nie być…).
Siła rażenia tekstu Kuisza okazała się jednak być dość znaczna potencjalnie, więc podjęto decyzję, by przyswoić go polskim czytelnikom – przetłumaczono z angielskiego na polski i wprowadzono do obiegu w „Znaku”. Zasadnicza zaleta tego wywodu (która nie rozmyła się w procesie translacji) polega na tłumaczeniu wszystkiego jak leci – oczywistego i nieoczywistego – metodą znaną w praktyce jako „krowie na granicy”. Trochę to wywód wydłużyło, ale przydało mu klarowności (bo nie ma w nim ani założeń domyślnych, ani tzw. oczywistych oczywistości). Czytelnik krajowy ma zatem przed sobą nie wykład akademicki, ale żywą prozę polityczną, z widoczną myślą przewodnią i tezami kunsztownie podkręconymi. Spośród których najważniejsza wydaje się teoria, iż w Polsce (ale nie tylko – być może w całej Środkowej Europie) suwerenność ma niezbywalny syndrom PTSD – regularnego, pełnoobjawowego stresu pourazowego, z objawami paranoi, bólów fantomowych tudzież lęków (łącznie z moczeniem nocnym) i z atakami zbiorowej histerii, prowadzącymi do linczów i desperackich decyzji wyborczych, a nawet dokonywanych w onirycznym stuporze zachowań autodestrukcyjnych.
Przed „męczennikami” (daje bowiem ostro popalić, zwłaszcza w zwojach odpowiedzialnych za polskie poczucie wyższości i wyjątkowości) tej lektury staje zatem pytanie – czy da się to wszystko jakoś przetrwać bez uszczerbku na duszy oraz intelekcie? Może tak – ale na pewno nie w tym pokoleniu. I w paru następnych też nie…
Tomasz Sas
(10 06 2025)
Brak komentarzy