Szczepan Twardoch 
Null
Wydawnictwo Marginesy,
Warszawa 2025
Rekomendacja: 5/7
Ocena okładki: 3/5
W bezpośredniej styczności z n-plem…
„Forteca Bachmut, wsie debiły s nami tut”
(szydercza przeróbka kiczowatej,
heroicznej pieśni wojennej)
I znów jesteśmy na wojnie. W Ukrainie – bo gdzieżby… Ale to nie taka sama wojna, co u Kurkowa, którego lekturę (nie bez powodu ze ściśniętym sercem; a późniejsze wydarzenia jeszcze przydały dramatyzmu temu pierwszemu uczuciu) rekomendowałem 25 lutego… Wojna u Kurkowa to przedsięwzięcie panoramiczne i wieloskalowe, epickie i wielopłaszczyznowe. Bez mała ojczyźniane – gdyby termin ten nie został przez Ruskich wyświechtany, zużyty i zbrukany do wyrzygania. Wojna u Twardocha ma wymiar i rozmiar kameralny – toczy się łokieć w łokieć, twarzą w twarz, w okularze noktowizora, na dystans strzału z pokemona (ręczny karabin maszynowy PKM), w polu widzenia kamerki z FPV, czyli drona-efpiwiszki. Blisko, blisko – w chuj za blisko…
Ale taki jest Twardoch. Razem z wojną z pisarskiego celebryty przekwalifikował się na wolontariusza-dostawcę (z potrzeby serca, bez artystycznej kalkulacji), wożąc na Ukrainę (czy do Ukrainy – ciągle nie wiem; ale chyba już za stary jestem na zmianę językowych przyzwyczajeń) kupowane ze składek terenówki, wyładowane zaopatrzeniem osobistym i sanitarnym, hełmami, kamizelkami i temuż podobnym wojennym badziewiem, bez którego żyć się w okopach na „nullu” – czyli pozycji zero, w bezpośredniej styczności z ruskim pidarem (tak mówią wszyscy o ruskich sołdatach; ale co to znaczy – poza równoważnikiem naszego pedała – dalibóg, nie wiem…). Twardoch podczas zaopatrzeniowych wypadów nie tylko zwiedzał kijowskie knajpy na zapleczu frontu, na pierwszej linii też bodajże bywał. A w ogóle zamierzał te doświadczenia na wielki reportaż, inny od innych, przerobić. Ale mu się omskło i pełnomasztabny roman wyszedł – pełnoskalowa powieść znaczy. I to jaka!
Wojenna – taka odpowiedź nasuwa się w pierwszej kolejności. I na dobrą sprawę jest to jedyna prawidłowa odpowiedź. Bo „Null” to wojna w całej swej okazałości – i tylko wojna. Opisana tak, że w całej współczesnej prozie wojennej tyczącej się konfliktu w Ukrainie (wciąż nielicznej) nie sposób znaleźć ekwiwalentu (no, może poza Żadanem…). Dlaczego Polak akurat? Polak – bo w tym przypadku deklarowana i oczywista śląskość Twardocha jest okolicznością drugorzędną. Bo Twardoch wyczuł, że ma mało czasu, że trzeba uderzyć teraz, dać nura bez popatrywania na konsekwencje. Tymczasem ukraińscy i inni pisarze wciąż krążą wokół tematu wojny, rozpoznając przedmiot, zestawiając wojenne imponderabilia z własnymi możliwościami. Jakoś mi nie dziwno, że tak się dzieje. Pęta ich odpowiedzialność – narodowa przypadłość, z całą mocą objawiająca się w chwili próby, gdy wszelką emocjonalną, intelektualną i metafizyczną strukturę ich odrębności ktoś ośmielił się zakwestionować zbrojnie. Narody z niedługim stażem wolności i niepodległości cierpią bardziej – więc ich pisarze też. Dlatego w kwestii wojny są ostrożni – tak jakby nie byli pewni swej umiejętności selekcji zebranego materiału, jakby byli sparaliżowani koniecznością nieustannego odróżniania dobra od zła (pod rygorem narodowej zdrady). Okrucieństwo i rygor moralny wojny jako takiej wpycha ich w myślenie tunelowe, ogranicza swobodę wyboru, narzuca poprawność, wymusza myślenie stadne. Być może dlatego jeszcze nie piszą pełną parą.
Twardoch jest wolny od spętania jakimikolwiek konwencjami. Nie dlatego, że jest obcy. Przeciwnie – jest swój, zaakceptowany, poinformowany. Ale Polak, i to taki dziwny, który swoją polskość kategorycznie kwestionuje. Nad Dnieprem – rara avis; tam wyznanie tożsamości jest obowiązkiem. Identyfikacja to nie tylko paszport i słowne deklaracje – to czasem kwestia życia i śmierci. Unikasz samookreślenia – może jesteś Ruskiem, kacapem, pidarem: wrogiem znaczy. Natomiast Polak w Ukrainie jest traktowany z osobna – jako dziwoląg mentalny, któremu wolno więcej, któremu więcej uchodzi – zwłaszcza gdy dostarcza landrovery czy przechodzone nissany navary; że już nie wspomnimy takich, którzy zakładają kamizelki kuloodporne, biorą broń do ręki i przedstawiają się z dumą kryptonimami wywoławczymi z polowej sieci radiowej. To nie są goście, wpadający (jak po ogień) do Kijowa czy Lwowa z transportami, po parę ekscytujących anegdot prosto z frontu, sposobnych do opowiadania chętnym, napalonym na świat panienkom na Zbawixie. To są faceci, którzy potrafią, chcą (i może nawet lubią) strzelać ze wszystkiego, co ma lufę, taplać się w błocku czarnoziemnym, minę postawić, pilotować drona, jebutnąć z ergiepepanca. A tu akurat nadarza się okazja. Nie w sensie, że to psychole, cyniczni mordercy spuszczeni z łańcuchów konwenansów i dyskretnego nadzoru służb. Nie – to normalsi… Są wśród nich trepy-weterani służby w kontyngentach, zawodowi żołnierze, z objawami PTSD. Ale są też cywile z tak pokrajcowanymi życiorysami tudzież „nawisem” emocjonalnym, że aż muszą swe ścieżki prostować (albo skończyć) pod ogniem. Nie ulega wątpliwości, że kilkuset (a może nawet kilka tysięcy) takich Polaków-dobrowolców trwa na froncie po stronie ukraińskiej. Nie mam pojęcia, czy udałoby się znaleźć paru po ruskiej stronie, ale jeśli tak, to chuj z nimi.
Swego bohatera Twardoch wykreował, czerpiąc z personalnych zasobów tej właśnie grupy. I wyszedł mu czterdziestolatek – w zasadzie cywil (z wykształcenia historyk) z Warszawy, a w tym cywilu dobrze ustawiony (uczelnia, korporacja, jakaś bańka liberalna), choć dotknięty bólem istnienia. A do tego dotknięty swego rodzaju kryzysem tożsamości plemiennej. No bo tak: dziadek Ukrainiec, weteran UPA (w sotni Chrynia strzelał do Świerczewskiego), babcia wrocławska Niemka, z dolnośląskiego ziomkostwa wypisz wymaluj. A w sumie trauma i tajemnica… Egzystencjalna gmatwanina zawiodła go najpierw z dostawami samochodów i innego wojennego badziewia na front; potem pilotował drony – aż w końcu wylądował w okopie na linii „zero” (czyli null – w bezpośredniej styczności z wrogiem), na przyczółku na lewym (czyli tym złym – czyli chuj wie, po co) brzegu Dniepru (pewnie gdzieś w okolicy Chersonia lub Zaporoża). Ma w sieci wywoławczy kryptonim (czyli pozywnyj) – Kiń (koń znaczy po naszemu). Siedzi w dziurze z kumplami, w zamarzającym, czarnym, gęstym jak glina błocku, nasłuchuje i melduje co jakiś czas radiem, że „czterysta pięćdziesiąt” – czyli w porządku; gdyby nie zameldował, dostałby w dupę pociskiem z haubicy. Czasem strzela, jak pidary idą w mięsnym natarciu na ich pozycję; dopiero niedawno widział przez termowizyjny celownik, jak trafił swego pierwszego Ruska. No i Buriata do niewoli wziął (ale nie ma go jak odesłać na drugi brzeg, więc związany i ranny siedzi jeniec razem z nimi…).
Taka jest ta wojna pełnoskalowa; z perspektywy pojedynczego żołnierza to wojna jego i paru najbliższych kolesi z kompanii. Na tej wojnie przez fronty nie przewalają się brygady, na tej wojnie nie szturmują batalionami. Jak pidar idzie do natarcia, to jest ich drużyna, góra pluton – bez techniki, więc prosto pod lufy pokemonów. A nad głową dobrze jest mieć swojego mawika, czy rozpoznawczego drona z zaawansowaną techniką optoelektroniczną – wtedy czujesz się jakoś (nie wiedzieć czemu) bezpieczniej. Ale przecież mawik nadlatującego granatu moździerzowego nie zobaczy – i tak wszystko na chuj. Mimo to cieszysz się, gdy z kanonady dźwięków wyłowisz dudnienie wielkokalibrowej maszyny ogniowej – wiesz, że to koleś Małpa wreszcie jebnął ze swojej ukochanej snajperki; w co trafił – chuj znajet, ale trafił, bo Małpa nie strzela bez sensu. Więc możesz nawet zaryzykować krótki bieg w postawie niemal wyprostowanej i skok do bezpiecznej dziury. I tak do następnego razu. Albo już nie. Bo na tej wojnie wszyscy są już martwi – tylko niektórzy jeszcze się ruszają i nie wiedzą.
I co do tego mają ta ruska bladź Putin z amerykańską bladzią Trumpem? Nic. Te bladzie mają tylko pełnomasztabne interesy gdzieś daleko – bo przecież nie w okopie na tym chujowym, niewłaściwym brzegu Dniepru. Tu siedzimy my – a wsie debiły s nami tut…
Tomasz Sas
(17 04 2025)
Brak komentarzy