Pierwsza dama

26 września 2025

Jolanta Kwaśniewska, Emilia Padoł
Pierwsza dama
Grupa Wydawnicza Foksal
wydawnictwo wab, Warszawa 2024

Rekomendacja: 4/7
Ocena okładki: 3/5

Pouczające ple, ple, ple…

Raz przez trzydzieści pięć lat istnienia wolnej Polski z jej ustrojem prezydenckim mieliśmy dwukadencyjne szczęście obcowania z idealną parą w Pałacu – prezydentem Aleksandrem i pierwszą damą Jolantą Kwaśniewskimi. To nie tylko mój prywatny pogląd – tak przesądza w badaniach opinia publiczna. A przewaga tej pary w rankingach jest duża i z upływem czasu nie podlega jakimś istotnym fluktuacjom. Reszta się nie liczy – może poza emblematycznym i zgoła historycznym stadłem Lecha i Danuty Wałęsów. A nad obecną parą prezydencką lepiej spuścić zasłonę milczenia i cierpliwie odliczać dni (dużo!) do końca jej wspólnej misji; czas szybciej i spokojniej zleci, gdy nie będziemy się nimi zajmować i przejmować.

W sumie zatem w ciągu 35 lat sześć było par prezydenckich i w tym tylko jedna bardzo dobra. Co tu ukrywać, wynik dość kiepski (choć w warunkach środkowoeuropejskich w pewnym sensie normalny…) jak na nasze narodowe aspiracje. Ale nie w tym rzecz – funkcjonalnie kwestię ujmując, byt Pierwszego Stadła Rzeczypospolitej nie jest problemem pierwszorzędnej wagi państwowej – ani konstytucyjnie, ani prawnie, protokolarnie, regulaminowo czy zwyczajowo wreszcie. Sam prezydent tak – urząd jest solidnie obudowany prawnie, ma konstytucyjne „rusztowanie”, ścisłe reguły postępowania, pragmatykę służbową i obyczaje, zbiory obowiązków, nakazów, zakazów i zaleceń (dotyczących także życia codziennego) oraz początki katalogu dobrych praktyk tudzież urzędowych tradycji – niepisanych, ale ważnych. Oczywiście – struktura ta jest świeża, jeszcze nie obrosła bluszczem tradycji, nie nabrała niewzruszalnej pewności ciągłego istnienia – a w naszej zbiorowej świadomości nie kotwiczy jako imponderabilium niezbywalne.

To dlatego poprzedni lokator Dużego Pałacu, wykorzystując tę świeżość i niestabilność prezydentury jako takiej, usiłował, błazeńskie przybierając pozy i miny, poszerzyć swe władztwo (on na to mówił prerogatywy i wywodził je wprost z majestatu władców koronowanych) poza rejestr prawem przewidziany. Obecny dzierżawca (z woli ledwie połowy wyborców) usilnie kontynuuje urojenia tamtego i rozpycha się jeszcze bardziej. Ale cierpliwości: dłużej klasztora niźli przeora… Zawirowania przeminą, a właściwe, konstytucyjne zasady i proporcje prezydenckiej władzy przywrócone zostaną. I z tą nadzieją przystąpmy do lektury opus magnum pań Padoł i Kwaśniewskiej.

Przyznaję, że od chwili, gdy małżeństwo Kwaśniewskich pojawiło się na polskiej senie politycznej, by odgrywać rolę pierwszoplanową, byłem głęboko przekonany, że pani Jolanta, dzięki swej niepowszedniej osobowości i kalibrowi intelektualnemu, jest wyjątkowo predestynowana, by zaistnieć jako samoistny byt polityczny. Co tu ukrywać – ma kwalifikacje odpowiednie do najwyższych urzędów Rzeczypospolitej. Kwalifikacje naturalne, mocno zakorzenione w osobowości, domowych i środowiskowych tradycjach tudzież wartościach, w przekonaniach i zasobach rozumu – poza wszystkim idealnie uzupełnione zdolnościami strategiczno-przywódczymi oraz organizatorskimi, w skali daleko wykraczającej ponad potrzeby gospodarstwa domowego Pierwszej Pary i oczekiwania publiczności.

Ale gdy zdecydowanie odmówiła ubiegania się o najwyższy urząd już na własny rachunek (choć z sondaży wynikało niezbicie, że miała poważną i niepowtarzalną szansę), wcale się nie zdziwiłem, nie rozgniewałem, ani nie rozpaczałem nad utraconą okazją Rzeczypospolitej – na przedłużenie normalności i demokracji. To było do przewidzenia – nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki… A poza tym – chyba zmęczenie (może nawet emocjonalne zniechęcenie) służbą publiczną na najwyższym poziomie okazało się większe niż pragnienie ponownego objęcia straży nad żyrandolami w Pałacu Namiestnikowskim. No i nie bez znaczenia okazała się zapewne pilna potrzeba odzyskania choćby części utraconej (prawie bezpowrotnie) prywatności…

I tak Polska wyzbyła się szansy zmiany wektora rozwoju; dziś mogliśmy być w zupełnie innym miejscu. Ale dajmy spokój tym rozważaniom w stylu: co by było, gdyby – nie lubię opowiadania historii równoległych… Przecież i tak nie wiadomo, czy raptem nie byłoby gorzej? Nie ma zatem żadnego, poza nostalgią, powodu, by manipulować utraconymi rzekomo prezydenckimi szansami pani Jolanty Kwaśniewskiej…

Przyjrzyjmy się zatem uważniej temu, co o swym realnym życiu zgodziła się opowiedzieć. A jest to biografia niezwyczajna – w sensie ścisłym nader osobliwa i na polskim gruncie wyjątkowa. Ale nie oczekujcie, że dzieje się na jakiejkolwiek krawędzi, że jakieś wylezą sensacje, skandale i ploty. Nic z tych rzeczy: regularność zdarzeń i ich zaprogramowana „zwyczajność” w niezwyczajności może znudzić czytelnika o nieuregulowanym usposobieniu. Na szczęście tę programową, nudną zwyczajność wspomaga bogactwo szczegółu. Rówieśnicy pani prezydentowej oraz osobnicy cokolwiek starsi (jak piszący te słowa) mogą być wdzięczni za tę drobiazgowość – zwłaszcza dotyczącą okresów dzieciństwa tudzież młodości szkolnej i studenckiej. Nie dlatego, żeśmy wszystko zapomnieli – ale w celach porównawczych; taki podręczny magazyn cudzej pamięci działa zawsze jako wyzwalacz…

Sam – choć jako się rzekło, starszy jestem, odkryłem wiele wspólnego w ścieżkach dorastania – szkolny kabaret (nawet nasze licea miały ten sam numer – IX…), dowodzenie drużyną zuchową, studia prawnicze. Jakbym o sobie czytał. A to tylko jedna z typowych „ścieżek wzrostu” krajowego inteligenta (płci obojga) w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych ubiegłego wieku. Różnimy się z żoną z panią prezydentową (i panem prezydentem) tylko tym, że my po studiach i ślubie nie podnieśliśmy kotwicy w rejs ku stolicy. Znaleźliśmy swoje perspektywy na miejscu (toutes proportions gardées) no i nie szukaliśmy kariery w polityce…

Te liczne i wcale nie wyjątkowe zbieżności oznaczają tylko tyle, że tektonika ewolucji pokoleń urodzonych w późnych latach 40. – i nieco później – w latach 50. i 60. – przebiegała podobnie (przynajmniej w głównym nurcie) i była zjawiskiem masowym. Nieżyczliwi obserwatorzy i komentatorzy wskazywali na jej podobieństwo z wędrówką lemingów, ale to publicystyczny fałsz – ten ruch akurat nie był bezrozumny i naśladowczy, ale we wszystkich indywidualnych przypadkach dobrze skalkulowany i przemyślany, wsparty o solidne zasoby intelektualne i poglądy na świat. Dlatego tak niewielu odpadało po drodze.

Kwaśniewscy oczywiście nie odpadli. Przeciwnie: wysforowali się na czoło pokoleniowej ewolucji. W Warszawie zaczęli robić kariery – każde po swojemu. On w dziennikarstwie – potem w polityce, ona w branży nieruchomości. On szybko wysforował się na czoło, ale ona lepiej zarabiała. Oboje godne pochwały mieli rezultaty. Ale po Okrągłym Stole już było jasne, że Historia wybrała Olka do najwyższych przeznaczeń – byleby tylko tego nie spieprzył. Jolka mogła zaś polegać tylko na własnych siłach… Nie ulega jednak wątpliwości, że przy takim rozkładzie sił i wektorów delikatna architektura tzw. pożycia małżeńskiego w każdym aspekcie narażona jest na podwyższoną kolizyjność – ergo: rosną zagrożenia dla trwałości wspólnoty (jeśli nie ekonomiczne, to z pewnością emocjonalne). Tylko twardzi zawodnicy, spojeni wspólnotą uczuć, potrafią takie zagrożenia już to pominąć, już to oswoić. Pod warunkiem, że potrafią o tym mówić między sobą. Kwaśniewscy chyba potrafią – co poniekąd jasno wynika z ich wspólnego życiorysu.

Droga obojga do pałacu na Krakowskim Przedmieściu nie była długa ani wyczerpująca. Po prostu oboje realizowali swoje talenty. Jej talent biznesowy był oczywiście łatwiejszy do zrealizowania, jako że mniej przeszkód miał po drodze i z natury rzeczy przebiegał nieco bardziej dyskretnie. Jego talent polityczny zaś podlegał nieustającej krytycznej ocenie – a z racji jawnie lewicowej, nieskrywanej proweniencji doznawał umniejszenia (lewicy jakoby wolno było mniej…) i był (oczywiście z szlachetnych pobudek ideologicznych, ale z czasem i personalnych, egoistycznych) kwestionowany jako „komunistyczny”. Co w dyspucie publicznej od razu ustawiało Aleksandra jako chłopca do bicia. Ale on się dobrze czuł w klimatach walki – miał spore umiejętności erystyczne, „nie odstawiał nogi” w starciach, argumentów używał sugestywnych i mocno w prawdzie zakotwiczonych, porozumiewał się bez trudności, a zdolności koncyliacyjne demonstrował na najwyższym poziomie. Innymi słowy: był naturalnym liderem.

I wybory prezydenckie wygrał. Zmieniając w ten sposób na zawsze życie nie tylko swoje, lecz całej rodziny Kwaśniewskich. To normalne. Ważne jest, jak rodzina potrafi się do zmiennych okoliczności dostosować. To wskaźnik niezbywalnej klasy i umiejętności przystosowawczych. Jolanta Kwaśniewska uczyniła z Pierwszej Damy instytucję ważną w życiu publicznym. Ustanowiła wzorzec (jak się okazało – dla każdej z następnych Dam niedościgły) obecności i aktywności na forum demokratycznego państwa i społeczeństwa. Jak to zrobiła? Co w tym wzorcu jest najważniejsze? W odpowiedziach na te pytania tkwi właściwie cały sens rozmowy Emilii Padoł z Jolantą Kwaśniewską. Ale odpowiedzi – tej właściwej, nieufryzowanej na potrzeby publicystyki feministycznej – trzeba poszukać w uważnej lekturze. Prawda jest – jak to zwykle ona – rozproszona i słabo widoczna. Istota tej odpytywanki polega na próbie (udanej!) zinwentaryzowania całej roboty i powinności Pierwszej Damy w wydaniu Kwaśniewskiej (inne prezydentowe – jako się rzekło – nawet się nie zbliżyły do tego modelu-wzorca).

Szczegółów jest dużo – i są one oczywiście ważne (z powodów archiwalnych) tudzież godne zapamiętania, ale nie na tym wartość tekstu się zasadza. Niechętni i hejterzy w to nie uwierzą, ale co do zasady mamy tu do czynienia z podręcznym zbiorem reguł dobrej służby publicznej. I pod tym kątem warto oddać się lekturze „Pierwszej Damy”.

Tomasz Sas
(26 09 2025)

Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *