Wojsko z tektury

18 września 2025

Edyta Żemła 
Wojsko z tektury
Wydawnictwo Czerwone i Czarne,
Warszawa 2025

Rekomendacja: 5/7
Ocena okładki: 3/5

Jawa i mrzonka

Na wstępie ostrzeżenie: to nie jest książka dla ludzi o słabych nerwach. To też nie jest książka dla ludzi o nerwach jak postronki. To nawet nie jest książka dla ludzi o kompleksji psychofizycznej i twardości wzorowanej na strukturze rdzenia pocisku przeciwpancernego, zrobionego ze zubożonego uranu. To nie jest także książka dla ludzi w ogóle pozbawionych receptorów odczuwania emocji. Podczas lektury szlag trafi każdego – nie ma w tym kraju nikogo, kto bez uszczerbku na ciele i umyśle (zwłaszcza na tym drugim) zniesie próbę przebrnięcia przez 260 stron druku. Po co więc to czytać? Bo czasem trzeba porzucić strefę komfortu i skonfrontować się z faktami. Bo nie ma dostatecznie wygodnego usprawiedliwienia dla zawinionej niewiedzy. Bo strach się bać. Akurat pora ku temu pojawiła się sposobna, gdy w naszą jakoby pilnie strzeżoną przestrzeń powietrzną wleciało nader swobodnie i naraz kilkadziesiąt ruskich dronów typu gerań. Podkreślam: swobodnie i jednocześnie…

Jak dla mnie – szok. Mam już swoje lata, ale ciągle pamiętam, że cztery z nich (w drugiej połowie lat 60. ubiegłego wieku) upłynęły na bliższych stosunkach z wojskiem, dzięki „pośrednictwu” niezapomnianego studium wojskowego mej macierzystej uczelni – a zwłaszcza jego czcigodnej kadry dowódczej tudzież instruktorskiej. Wysiłkom tej ostatniej zawdzięczam obycie (minimalne, ale zawsze…) z doktryną wojskową Układu Warszawskiego; pamiętam nawet, jak jest po duńsku „ręce do góry” – „hænderne op!” (dlaczego po duńsku – to już tajemnica wojskowa, z której nikt mnie nie zwolnił). Nauczyli mnie tam obchodzić się z bronią; kałasznikowa pewnie nawet dziś potrafiłbym rozłożyć i złożyć przepisowo, i to z zawiązanymi oczyma. Strzelałem chyba ze wszystkiego, co zbrojmistrze mieli na stanie w kategorii broni strzeleckiej do indywidualnego użytku: z pistoletu PW 33, z karabinka AK47 (łącznie z obiema wersjami GN; fachowcy wiedzą, co to), z erkaemu Diegtariewa (tego nowszego), z cekaemu Goriunowa; zdarzyło się haratnąć z ergiepepanca, a raz nawet z swD. Miotałem rozmaitymi granatami, stawiałem miny. Obijałem tyłek i inne wystające części cała w przedziałach desantowych topasów i skotów. Umiem czytać mapy oraz obliczyć to i owo. Latem 1970 roku zdałem egzamin na oficera, potem spisali mnie do rezerwy w stopniu kaprala podchorążego. I od razu zapomnieli – widocznie armia uznała, że nie rokuję jako pełnowartościowy oficer w militarnych zasobach ludzkich PRL-u. I dobrze – w planach miałem parę innych, znacznie ciekawszych niż wojsko, rzeczy do roboty.

To tyle – ale nie mniemam pod żadnym pozorem, iż znam się na wojsku. Co to, to nie – moja eksperiencja to mniej niż zero. Być może potrafiłbym jeszcze dowodzić plutonem piechoty. A może nie – zważywszy na wiek i kinetyczne ograniczenia organizmu – oraz oczywiście ewidentne postępy doktryny wojskowej. W każdym razie to dużo za mało, by stawać w szranki do dyskusji o wojsku i jego roli w państwie demokratycznym i społeczeństwie obywatelskim. Stoję zatem – póki jeszcze mogę stać – na uboczu całego tego przedwojennego rozgardiaszu polityczno-strategicznego. Ale kolejną „ogólnowojskową” książkę pani Żemły (czyli to „Wojsko z tektury”) przeczytałem, starając się bardzo, by była to lektura sine ira et studio – zważywszy na doświadczenia z poprzednim jej dziełem – „Armia w ruinie” – o naukach, płynących z długoletniej i bezkarnej Lausbubenspiele (z niemieckiego najlepiej tłumaczy się to jako „zabawy gówniarzy” – albo „zasrańców”), którą panowie Kaczyński, Macierewicz i Błaszczak urządzili sobie w siłach zbrojnych Rzeczypospolitej…

Wniosków z tamtej książki nie wyciągnięto, a generał Kukuła ciągle na czele… Widocznie uznano, że to hałaśliwa, wręcz paranoiczna demonstracja autorki, pragnącej przy pomocy prowokacji zwrócić na siebie uwagę i zrobić zasięgi. Bo to przecież niemożliwe, nie-moż-li-we, co wypisuje ta rozhisteryzowana damulka. Armia nasza jest zwycięska – Buffalo Bill, Buffalo, Buffalo Bill… I tak dalej. Mamy czołgi i armaty, efy szesnaste, apacze, borsuki, groty, gromy i formozy. No i ministra-wodza mamy tygryska niepokonanego (z zawodu lekarza, zatrudnionego w cywilu jako szef największego w kraju biura pośrednictwa pracy – czyli zarządu pewnej partii politycznej). A pani Żemła albo myli się głęboko, albo jest agentką wiadomych sił – z zadaniem siania chaosu i zwątpienia. Więc pierwszej jej książki nie przeczytali. I obawiam się, że i z drugą państwo decydenci, doradcy i komentatorzy postąpią tak samo – zaliczą do pułapek-zaburzeń psychicznych, które wróg stawia na naszej drodze ku zwycięstwu. Przecież my – husaria Europy, jej duma i nadzieja, polecimy nawet na wrotach od stodoły!

Sęk w tym, że nie polecimy, nie pojedziemy z ułańską szarżą, nie postrzelamy – nie ma kto, nie ma czym, nie wiadomo jak. Edyta Żemła naszkicowała obraz stanu rzeczy i spraw ponury, biegunowo odmienny od oficjalnego; odmienny też od tego, którym lubi epatować opozycja. Może dlatego, iż opozycja w ogóle niewiele wie (ma bowiem wdrukowaną w mózgi organiczną niechęć do prawdy) – a może dlatego, że głównymi opozycyjnymi nosicielami wiedzy o armii i wojskowości jako takiej są niejacy panowie Mariusz Błaszczak, były minister obrony narodowej oraz jego poprzednik na tym posterunku – Antoni Macierewicz. Te dwa nazwiska swą powagą i zasobnością intelektów gwarantują, że opozycja o wojsku nie wie nic naprawdę, choć rządziła osiem lat i z podziwu godną gorliwością organizowała defilady, pokazy i pikniki, wystawiała warty, zwoływała apele i goniła wojsko na msze całymi batalionami. Tak to jest: na Ukrainie armia walczy batalionami, a u nas batalionami się modli.

Edyta Żemła nie jest krasomówczą publicystką spod znaku wszystkowiedzących „ekspertów”. Zresztą była w Afganistanie jako korespondentka, napisała książkę o aferze Nangar Khel – więc swoje wie z pierwszej ręki. Wie przede wszystkim, że główne przykazanie wojennego publicysty brzmi: nie wymądrzaj się; za to, o czym piszesz, inni ludzie zapłacili krwią… Dlatego po raz drugi (w „Armii w ruinie” też tak zrobiła) użyła formuły krótkich wypowiedzi anonimowych specjalistów – kilkudziesięciu, których solennie i szczegółowo odpytała w paru interesujących kwestiach. Po prostu pocięła wywiady z nimi na kilkuzdaniowe fragmenty, które złożyła na nowo – jak tematyczne puzzle. Jej rozmówcy występują zakonspirowani opisowymi kryptonimami (typu – „doświadczony sztabowiec, generał rezerwy” albo „polski ochotnik, walczący na Ukrainie, operator dronów” bądź „oficer cyberwojsk” czy „doświadczony podoficer wojsk lądowych”), a ich rozszyfrowanie (ze względów bezpieczeństwa i wszelakich innych) wydaje się niemożliwe. Podejrzewam wszelako, że niektórzy nie mieliby nic przeciw temu, by wystąpić pod pełnym nazwiskiem, stopniem wojskowym i ujawnionym przydziałem. Ale przecież nie o to chodzi – ważne jest nie to, kto mówi, ale co mówi…

Jaki „pejzaż” się z tego wyłania? Na pierwszym planie jest konstatacja, że rezultaty „robienia wojska” przez polityków (od prawa do lewa) są niewiarygodnie opłakane. I biegunowo odmienne od obrazu docierającego do opinii publicznej – z honorem i ojczyzną na sztandarach. Dość powiedzieć, że zdaniem wielu fachowców, w całe tej naszej wielkiej dwustutysięcznej armii znalazłoby się może ze trzydzieści tysięcy wyszkolonych żołnierzy, którzy w razie czego potrafiliby walczyć w linii, z bronią w ręku; reszta to dekoracja, manekiny postrojone w mundury. Te trzydzieści tysięcy to ze dwie, może trzy brygady (choć de nomine mamy ich z piętnaście…) Ale to mniejszy problem – rzecz w tym, że nie ma w armii ani jednego generała w odpowiednio wysokim stopniu, z odpowiednim wykształceniem i doświadczeniem, który mógłby tą armią dowodzić w polu. Ani jednego.

Za miedzą mamy wojnę w Ukrainie. Od trzech lat na wielką skalę. Normalna armia na taki zaprzyjaźniony front posłałaby z tysiąc oficerów (od majora wzwyż), by asystowali, podpatrywali, uczyli się, zbierali doświadczenia, punktowali taktykę przyjaciół i przeciwnika (w razie czego pomagali). Normalna armia – ale nie nasza; dla naszej wojna ukraińska toczy się na innej planecie. Za to niemałym wysiłkiem państwa – niebiednego skądinąd, ale i niebogatego – kupujemy na lewo i prawo uzbrojenie bez ładu i składu. Bez strategicznego planu. Wyszarpane z trudem w budżecie pieniądze topimy w wieloletnich kontraktach o wątpliwej przydatności. Po cholerę komu trzy albo i cztery typy czołgów, do tego bez bazy logistyczno-remontowej? Po co komu setka apaczy; nikt jak dotąd nie objaśnił, co chcemy z nimi zrobić. Tylko mieć na stanie? Dokąd i z czym polecą te groźnie wyglądające samoloty – efy takie i owakie, skoro klucze źródłowe do ich uzbrojenia tkwią w serwerach w Waszyngtonie? Nie mamy amunicji – wystarczy jej na kilka dni. Nie mamy żadnej wydajnej fabryki tejże amunicji i w ogóle nie za wiele przedsiębiorstw zbrojeniowych. Są tylko plany, plany, plany – i obietnice polityków.

Czyta się to z poczuciem rosnącego strachu – ale i wściekłej bezsilności… Czy to wszystko w ogóle jest możliwe w normalnym, demokratycznym państwie? Jeśli coś jest na rzeczy – to biada nam. Nie wszyscy przecież w razie czego pójdziemy do partyzantki. Podejrzewam jednak (z rosnącym poczuciem pewności), iż żadnej dyskusji o nowej książce pani Żemły nie będzie. Jeśli jednak zaczniecie ją czytać, zróbcie to do końca. Ku chwale ojczyzny!

Tomasz Sas
(18 09 2025)

P.S. Pana Antoniego Słonimskiego w zaświatach, lecz wciąż ważnego – zgoła konstytutywnego – dla mego pojmowania dookolnej rzeczywistości, przepraszam za użycie na początku tego tekstu tytułu jednej z jego najzabawniejszych mikroopowiastek – „Jawa i mrzonka”. Zawartość tamtej humoreski nie ma oczywiście nic wspólnego z treścią mojej niniejszej rozprawki, ale sam tytuł wydał mi się adekwatny. Nawet bardziej niż adekwatny… TS

Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *