Juliusz Machulski, Krzysztof Varga 
3174 filmy mojego życia
Wydawnictwo Sonia Draga,
Katowice 2025
Rekomendacja: 5/7
Ocena okładki: 3/5
Mastershot
Mastershot (ujęcie mistrzowskie) – to długie, nieprzerwane ujęcie filmowe,
które obejmuje całą scenę, fragment dramaturgiczny
lub kluczowe wydarzenia bez cięć montażowych.
(tako rzecze AI, czyli sztuczna inteligencja…)
Trzy tysiące sto siedemdziesiąt cztery… Coś jak kapitał zakładowy jednoosobowej działalności gospodarczej – może nawet wystarczający, by po swojemu opowiadać świat. Ale czy na pewno? W sumie nie jest to oszałamiająco dużo – mój przyjaciel, zawodowy recenzent filmowy Marek Sadowski (tylko o niespełna dekadę starszy od Machulskiego), obejrzał (jak dotąd – bo wciąż to robi…) w kinie dziewięć tysięcy czterysta pięćdziesiąt pełnometrażowych „jednostek ekranowych” (razem z tytułami telewizyjnymi będzie bliżej dwunastu tysięcy), ale nie wymachuje kwitami ze swych notatek i nie robi sensacji z tego, co jest kwintesencją jego pracy. Bo to w jego życiu normalne. Zresztą to dobry układ – płacą mu za to, co i tak lubi robić ze wszystkiego najbardziej. Oglądać filmy znaczy…
Dobrodziejstwa tego układu zapewne i sam Machulski doświadcza – płacą mu za to, co lubi i umie robić w życiu najlepiej: opowiadać historie i dobrze je sprzedawać. I o to mniej więcej w całej tej naszej egzystencji chodzi – zostawić jakiś ślad po sobie i wcale się przy tym nie naszarpać. Kino jest jednym z tych obszarów cywilizacji i kultury, w których jest to możliwe, a nawet pożądane. Robienie kina zaś w sensie zawodowym wcale nie wymaga jakiejś osobliwej osobowości, jakichś specjalnych kwalifikacji emocjonalnych czy odrobiny szaleństwa. Kino – ze względu na mierzoną względami cywilizacyjnymi powagę instytucji oraz poziom zaangażowanych środków materialnych – preferuje spokojne, umiarkowane intelektualnie zawodowstwo wykonawcze, dające gwarantowany (acz nie gwałtowny) poziom spodziewanych zysków. Wizjonerzy, awangardowe oszołomy, rewolucjoniści, anarchiści i nawiedzeni artyści mają wprawdzie w kinie swoje miejsca, nisze i wychodki – ale na marginesach, a wydawana na nich forsa i tak księgowana jest jako rozkurz, nawet gdy pojawiają się zyski z dystrybucji. Grać w kino bowiem każdy może, trochę lepiej lub trochę gorzej. Ale nie o to chodzi, jak co komu wychodzi…
Dostęp do robienia kina jest bowiem całkiem demokratyczny, a wstęp za bramę – wolny. Tyle że jedni dla bezpieczeństwa wybierają drogę przez szkoły i czeladnicze staże, drudzy naturszczycy po prostu biorą kamerę do ręki, przykładają do oka (albo i nie -takie przypadki też się zdarzają) i kręcą, co im tam w duszach gra, biorąc na świadków intuicję i marzenia lub rojenia zgoła. Ale demokracja kończy się w momencie, gdy trzeba dzieło sprzedać, pokazać publiczności. Łachmyta z ulicy i wymuskany absolwent, dotąd równi w swych zabiegach twórczych, stają przed nieubłaganymi siłami natury – a one orzekają, czy delikwent ma talent, ową niekwantyfikowalną, słabo definiowalną (ale odróżnialną od innych) iskrę bożą. Spiritus flat, ubi vult…
W kwestii orzekania o talencie nie ma szczegółowych wytycznych, kryteria nie są skodyfikowane, a argumenty da się podważyć z łatwością. Jedynym przeto sposobem uniknięcia chaosu jest powoływanie się na tradycję orzeczniczą, na precedensy ustanawiane przez trybunały (na ogół nieformalne, ale przecież silne sumą zebranych w takim sanhedrynie autorytetów). Tak to, tak… Orzecznictwo w kwestii talentów jest w naszym kraju w miarę spójne i jednolite, aczkolwiek zdarzają się zawirowania, ewidentne wpadki i nieporozumienia oraz popielniki straconych złudzeń tudzież nadziei.
Ale Machulskiego to nie dotyczy. Pan Juliusz ponad wszelką wątpliwość został przez Matkę Naturę namaszczony tak silnie, że talent (gdy już został poddany bezlitosnym sprawdzianom) się okazał najwyższej próby. Ale – mając świadomość wartości i wyjątkowości tego talentu – postępował z nim ostrożnie. Zapewne to i owo odziedziczył po rodzicach. Po mamie – aktorce, reżyserce i nauczycielce teatru. Po ojcu – jednym z największych gwiazdorów polskiego kina. Zatem nepotyzm? Nie – a jeśli tak, to co najwyżej genetyczny. Machulski miał takie fory, ale nie wymachiwał zapleczem intelektualno-emocjonalno-profesjonalnym jak sztandarem przynależności; poszedł do szkoły, by się nauczyć i zweryfikować. Samego siebie… Szkoła przeszkodzić mu nie mogła, nie zdążyła zmanierować. W końcu to dobra szkoła – talentów nie gnoi co do zasady; choć z niektórymi beztalenciami mogłaby obchodzić się nieco surowiej…Szkoła – oprócz rzetelnego rzemiosła – dała mu „tylko i aż” wewnętrzne przekonanie, że umie i rozumie, o co w tym wszystkim chodzi. Teraz wystarczyło w drodze łagodnej perswazji przekonać innych, a osobliwie swoje macierzyste środowisko filmowe…
Udało mu się – jeszcze jak! Dociągnął siedemdziesiątki i zapowiedział (być może nieco kokieteryjnie, a na pewno przedwcześnie; chyba że naprawdę już mu się nie chce…), iż zamyka warsztat – czynny od czterdziestu sześciu lat (od debiutu telewizyjnego – bo taka była wówczas legalna i formalna ścieżka zawodowa – w 1979 roku: „Bezpośrednie połączenie” z Ewą Żukowską i Włodzimierzem Pressem). Ale co to był za warsztat… Już na początku – debiut i wicedebiut reżyserski Machulskiego to dwa filmy, umieszczane przez wielu znawców, zawodowych krytyków i obserwatorów kina w ścisłej czołówce polskich produkcji wszech czasów: „Vabank” (1981) oraz „Seksmisja” (1984). Komentarz do tych tytułów wydaje się zbędny.
W sumie było 18 filmów – pełnometrażowych fabuł (dość przypomnieć dwóch „Kilerów”, dwóch „Vincich”, drugi „Vabank” „Kingsajz” i „Szwadron”), kierowanie zespołem realizatorskim (Studio Filmowe „Zebra”), liczne realizacje teatru telewizji (większość z własnych tekstów i prac dramaturgicznych), seriale, scenariusze, posługi producenckie, dwie dobre książki w gatunku thrillerów sensacyjnych… Czy zatem może Machulski uważać się za artystę spełnionego? Może. Są obiektywne ku temu powody – nie tylko narcystyczne (aczkolwiek w pełni, ba – z nadmiarem usprawiedliwione), wewnętrzne przekonanie „figuranta”.
Ale jak koniec – to koniec… Zamknąć za sobą drzwi cicho i dyskretnie – to nie numer w stylu Machulskiego. Ale zrobić małą ruchawkę-niespodziankę – aaa, to już tak. No i wymyślił – książkę wymyślił. A w tym celu „zatrudnił” (używam cudzysłowu, bo nie wiadomo, jakie stosunki panują w tym „przedsiębiorstwie”) wybitnego polskiego pisarza Vargę Krzysztofa (naprawdę wybitnego – to pierwsza piątka polskich prozaików, eseistów, felietonistów, reporterów i czego tam chcecie…). Jak na tak zwany wywiad-rzekę, decyzja wielce osobliwa. W zasadzie bowiem zatrudnia się fachowca od robienia wywiadów, pisania biografii, panegirystę lub kogoś podobnego. W każdym razie: skromnego wyrobnika, który nie będzie wyłaził na plan pierwszy z własnym ego tudzież zasobami intelektu. Ale Machulski (jako wybitny scenarzysta) zapragnął prawdziwego dialogu równego z równym, bo wiedział, że ten wyrafinowany zabieg pozwoli mu zakwitnąć bardziej, niż gdyby czołobitny odpytywacz emablował go w zachwycie. Varga zaś gwarantował dostarczenie naturalnej, intelektualnie usprawiedliwionej równowagi między stronami rozmowy. I to jest w końcowym rezultacie główna zaleta „3174 filmów…”
Oczywiście mogło być zupełnie inaczej. Może obaj panowie po prawdzie przyjaźnią się prywatnie i lubią od lat, może to Varga zaproponował, że „podręczy” Machulskiego, przepyta – w celu komercyjnym – wykreuje postać Reżysera Totalnego (ale nie z tych, co sami siebie reżyserują, redagują i adiustują pilnie oraz nieustannie), by zrobić wrażenie na kolegach i publiczności? Na pewno nie wyszła z tego spowiedź dziecięcia wieku w mussetowskim stylu – za mało w tekście rozmemłanych skarg na nieżyczliwość świata. Ale może to spowiedź „złotego chłopca”, który z powodu potrzeby zbawiennej mimikry ukrywa swą proweniencję? W pewnym sensie Machulski to jednak był „golden boy” – wówczas, gdy startował. Co z tego, że Wajda mniemał, iż nieodwracalnie brak młodzieńcowi talentu? Co z tego, że nie cierpiał go Kutz, że paru innych (litościwie zmilczmy, kto taki detalicznie) utopiłoby go w łyżce wody? Paru innych – dla równowagi – go wspierało… Zwłaszcza gorliwie, gdy się okazało, że dwa kolejne filmy debiutanta noszą jednak niepodważalne stygmaty talentu – zarówno w wersji czysto artystycznej, jak i komercyjnej (czytaj: talentu do robienia pieniędzy…).
Cóż zatem otrzymaliśmy w rezultacie spiknięcia się Machulskiego z Vargą? No nie wiem – czy to osobliwa (z technicznego punktu widzenia) autobiografia na cztery ręce? Efekt przyjacielskiej ingerencji pisarza Vargi w esencję żywota reżysera Machulskiego? Wszystko możliwe – ale tak naprawdę to jest skomplikowany, ze względu na ogrom materii, długą oś czasu, tysiące nazwisk, tytułów filmowych, anegdot, recenzji (czasem jednozdaniowych lub krótszych – jednosłownych) tudzież osobistych wtrętów – esej o sztuce filmowej. Będę się upierał przy tej definicji porządkowej „3174 filmów…”, bo to po prostu prawda jest, czyli sąd zgodny z rzeczywistością. Chociaż – jak ktoś chce, może ogłosić, że to wyznania pokątnego sprzedawcy kina gatunkowego. Też będzie dobrze. I na temat.
Pozostańmy jednak przy tej typologicznej zagadce-zasadzce. Esej? Niektórzy rygoryści zżymać się będą, że faktów w nim za dużo, a za mało bebechów. Więcej biografii niż refleksji. Jak liczyć calówką – to tak. Ale nie o to chodzi – zarówno bowiem fakty jak i komentarze są o jednym: o robieniu kina. Machulski był i nadal jest nosicielem odosobnionego i reprezentowanego w polskim kinie (w całości niemal nadętym, godnościowym, moralizatorskim, patetycznym, koturnowym, kabotyńskim i egocentrycznym) przez kilku zaledwie twórców mniemania – po co kręci się filmy. Otóż po to, by zwabić publiczność do sal kinowych, iżby pełne były, a ludzie dobrze się bawili przez dwie godziny za swoje pieniądze – albo zostali gruntownie sponiewierani (byle nie z niskich pobudek). O to mniej więcej chodzi w robieniu kina – odstępstwa mogą być tolerowane tylko ze specjalnych powodów i nie nagminnie.
Ale w ogóle robienie kina to nie profesja, nie sztuka – to tajemnica. Niby prosta rzecz: przechodzący przez obiektyw (układ soczewek, podporządkowany prawom optyki i „widzący” światło) wyimek rzeczywistości, świata realnego rejestruje się na jakimś nośniku obrazu, co się utrwala i co można poddawać obróbce – nie tylko w sensie fizykalnym, ale także intelektualnym (to się fachowo nazywa montażem). W zasadzie nieskomplikowane i regularne zjawisko przyrody – powinno zatem dawać rezultaty podobne za każdym razem, powtarzalne. Ale nie daje. Dlaczego? To właśnie ta transcendentalna tajemnica robienia kina.
Z rozmowy Machulskiego z Vargą niewielki kawałek tej tajemnicy można uszczknąć – w każdym razie uważny czytelnik sobie poradzi. Jeśli rozszyfrowywanie tajemnic robienia kina jest widzowi w ogóle do czegokolwiek potrzebne – osobliwie do zrozumienia, o co w tym chodzi. Z robieniem filmów jest bowiem tak, jak z produkcją kiełbasy albo parówek; przed zgłębianiem tajników masarstwa przestrzegał sam żelazny kanclerz Otto von Bismarck. By film zaakceptować, polubić – bądź nie – nie trzeba wiedzieć detalicznie, jak to jest zrobione. Bo i po co? Machulski o tym zapewne wie i nie przesadza z opisywaniem szczególanctwa realizatorskiego (choć sam uwielbia dobrze zrobione detale), ale potrafi ze zbiorów własnej pamięci wydobyć smakowite kąski, erudycyjne dygresje dla czytelników. Na szczęście nie dominują one nad narracją – tylko nadają jej sui generis powłóczystość. Dlatego lektura „3174 filmów…” to czysta przyjemność – z tych, co to uczą, bawią, wychowują.
Jeśli Juliusz Machulski niezłomnie będzie trwał w swym postanowieniu nierobienia filmów od teraz, pozostanie nam tylko oczekiwanie na nowy kawałek prozy – najlepiej thrillera sensacyjnego ze sfer filmowych; może być ciąg dalszy przygód nikczemnego narratora, scenarzysty Kamila Hubeny’ego. Wszystko – byle nie emerytura w sensie ścisłym. Paaanie Juliuszu…
Tomasz Sas
(06 09 2025)
Brak komentarzy